poniedziałek, 5 grudnia 2016

NAZARETH – Hair of the Dog (Vertigo 1975)


Biorę „na warsztat” kolejny materiał. Jaki tytuł mógłbym nadać tym rozważaniom? Chyba zwyczajnie? W starym stylu zatytułowałbym: „pora na mocne uderzenie”.
Takie określenie trafnie oddaje charakter dźwięków zawartych na opisywanym albumie. Ale chwileczkę? Ten old skulowy termin pasowałoby bardziej w chwili pojawienia się rzeczonej muzyki jakieś 40 lat temu z niewielkim haczykiem. Współcześnie takie granie nikogo wcale nie dziwi i nie zaskakuje, a nawet w niektórych kręgach może trącić myszką. Przecież obecnie ciężkie granie kojarzyć się może z bardziej radykalnymi stylami najcięższej odmiany rocka (death metal, grindcore itd.). Istotnie, pod względem agresji i ekstremy aktualni wykonawcy biją na głowę szkockich dziadków. Ale... w zakresie ładunku energetyczności i ekspresji wynikającej z właściwych umiejętności gry i solidnej podstawy edukacji muzycznej, to z całym szacunkiem dla całych zastępów współczesnych szarpidrutów, goście
z Nazareth mogą stanowić absolutny, często niedościgły ideał. Zastrzegam, że biorę pod uwagę oczywiste kryterium zdolności muzycznych i warsztatowych hard rockowych klasyków spod szyldu Nazareth, a nie inne elementy artystycznego wyrazu teraźniejszych (często niestety niedouczonych) wykonawców –ignorantów. Już widzę oczami wyobraźni dezaprobatę miłośników totalnej muzycznej sieki, którzy przedkładają miażdżący zgiełk ekstremalnego metalowego chaosu, nad wyższe dźwiękowe wartości, zawarte w innych odmianach muzyki. Od razu informuję, że to tylko moje subiektywne odczucia i całkowicie nikogo nie chciałem obrazić. Nade wszystko innych muzycznych gustów podważyć czy zdyskredytować. Piszę te słowa, bo sam słucham i lubię niektórych współczesnych wykonawców najcięższej odmiany rocka.
Dość tych refleksji nad aktualnym stanem ciężkiego grania, bo mnie diabli wezmą spod znaku black metalu, czy innych pokrewnych odłamów ciężkiego grania ;-) Wracam do określenia, którego użyłem świadomie we wstępie. Dla mnie, to czym chciałbym się podzielić - było, jest i będzie na zawsze rzeczywistym mocnym uderzeniem. 


NAZARETH nigdy nie był kapelą z tzw. ekstraklasy. Do których należy zaliczyć Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple itd. Nie wskazali żadnych pionierskich dróg, ba nawet nie wytyczyli nowatorskich kierunków. W końcu ich wymierny wpływ na obszary sceny muzycznej lat siedemdziesiątych był na wskroś incydentalny. Raczej asystowali w erupcji hard rocka na całym globie w latach siedemdziesiątych. Jednak z drugiej strony trudno nie zauważyć, że dopracowali się indywidualnej szlachetnej muzycznej maniery. Szczególnie odciśniętej na „psiej sierści”. Ich nad wyraz rozpoznawalnym elementem był wokalista Dan MacCafferty, a raczej jego niezaprzeczalna charyzma, której częścią składową okazał się niesamowity głosowy wygar. Jeśli miałbym porównać to najbardziej zbieżny z chrypką Briana Johnsona z AC/DC. Do tego równie wartościowy styl grania nie podlegający znaczącym zmianom na przestrzeni lat ich funkcjonowania. Przepastny, stojący w masywnych fundamentach ognistego i energetycznego odłamu rocka. Zadziorny i pozornie toporny. Bezlitośnie smagający organy słuchowe melomana. Sekcja rytmiczna w osobach basisty Pete’a Agnewa i perkusisty Darrella Sweeta też nie zasypuje gruszek w popiele i dokłada do pieca aż miło, ile się zmieści! Nawet wokalnie! Poza tym niezapomniany Manny Charlton wyciskający w dobrym znaczeniu tego słowa, ostatnie soki ze swojego Gibsona. Dostarcza wspaniałych dźwiękowych mieszanek wyrywających się z trzewi elektrycznej gitary. Wygrywane riffy między liniami wokalnymi zadają sążnistej intensywności. Gdzieniegdzie feeling gitary doskonale współbrzmi z elektronicznymi pasażami instrumentów klawiszowych, nadając mu zawiesistą atmosferę czystej rockowej energii.



Hair of the dog to pozbawione przeciętnych kompozycji, bezsprzeczne meritum stylu czterech jegomości pochodzących zza muru Hadriana. Faktycznie, w ciągu całej tej muzycznej opowieści występuje balans pomiędzy konglomeratem dźwiękowych niuansów zawartych na krążku. Ani jeden utwór nie nuży. Przeciwnie jest uzbrojony w różnorodne riffy oraz odrębne odmiany miarowego, czasem bluesowego, tempa. Nawet te syntezatorowe wstawki dają wymierną jakość, jak dobra przyprawa serwowana do smacznego dania. Ale nade wszystko fundamentem szóstej płyty zespołu jest jej bezlitosny dźwięk, który najlepiej oddaje zawadiackiego ducha mieszkańców szkockiego Dunfermline. Co ciekawe, nie zaproponowali nic nowego co by nas zaskoczyło. Właściwie brzmieniowy trzon pozostał ten sam. Niby wszystko wydaje się znane z pozostałych płyt, ale ujęte w sposób zwarty i interesujący. W konsekwencji najbardziej przekonujący.

Sądzę, że tym albumem osiągnęli absolut własnych możliwości. Nagrali płytę, której upływ czasu nie zdołał okryć patyną. Płytę, która po dziś sprawia piorunujące wrażenie i to zarówno w kwestii kompozycji, jak i produkcji, aranżacji i wykonania. Czysta, bezlitosna, jednoznaczna. Zrealizowana w studiu, ale niemal na żywo, bez zbędnych upiększeń. Skomponowana kolektywnie, wyłącznie przez członków kapeli, pod przewodnictwem Charltona. W rezultacie brzmienie płyty jest fantastyczne: na wskroś rockowe, mocne, bezkompromisowe, a przy tym klarowne i wyraźne, ani przez moment nie rażące siermiężnością.

Utwór tytułowy – oparty na kapitalnym riffie, który rozwija się, aż do rewelacyjnego apogeum. Kompozycja spłodzona podobnie jak lwia część utworów, podczas jamów w autobusie, przewożącym zespół w czasie intensywnych koncertowych tournée. Jak zauważyłem, generalnie album zawiera masę zabójczych riffów przewijających się w potężnym Miss Misery, chwytliwym Beggars Day, rajcownym Changin’ Times i mocno osadzonym w bluesie Whiskey Drinkin' Woman, żeby wymienić co najbardziej pamiętne. Ponadto, tak dla zróżnicowania, w wersji przygotowanej na rynek amerykański, obecny jest słynny song Love Hurts. Natomiast w edycji brytyjskiej zamiennie znalazła się oszczędna ballada Guilty. Na koniec istna wisienka na torcie. Orientalizujący Please Don’t Judas Me. Świetnie rozwijający się prawie dziesięciominutowy, napełniony transowym rytmem i wielkim rozmachem brzmieniowym, elegijny utwór. Kapitalne zwieńczenie tego krążka!

Warto wiedzieć, iż pierwotnie album miał nosić nieprzyzwoity tytuł Heir of the Dog, co oznacza to samo, co Son of a Bitch pojawiające się w refrenie tytułowego kawałka. Wytwórnia płytowa nie wyraziła zgody (cenzura), z powodów obyczajowych panujących w Stanach Zjednoczonych i ostatecznie opatrzono idiomem Hair of the Dog, co także brzmi dosyć dosadnie, a oznacza konkretny patent na kaca, czyli rodzimy odpowiednik klina!

Jeszcze jedna konstatacja finalizująca opisany album. Zupełnie oczywista. Ten album jest jednym z bardziej niedocenionych wielkich hard rockowych albumów nawet w zestawieniu legendarnych zespołów, a w niektórych przypadkach przewyższa ich dokonania.
Pełny szacun!