środa, 26 sierpnia 2015

THE DOORS – L.A. Woman (Electra 1971)

Jeźdźcy burzy
Mkniemy do domu naszych narodzin
Rzuceni na ten świat
Jak pies bez kości
Jak aktor bez publiczności…
                  „Riders on the Storm”

Ostatnie dzieło zespołu z Jimem Morrisonem. Wydane tuż przed Jego śmiercią. Symboliczne pożegnanie „Króla Jaszczura” z doczesnością. Zanim znalazł wieczną przystań na paryskim cmentarzu Père-Lachaise. Chyba lepszego, o ironio, nie mógł sobie wymyśleć. Płyta będąca ukoronowaniem lat świetności grupy. Muzyka zawarta na longplayu to znakomita dawka rock and bluesa, jeśli można użyć takiego pokręconego terminu. Od samego początku najbardziej spójny wytwór w dorobku bandu. Pełny niezapomnianego feelingu. Jest zarówno najbardziej dojrzałym, jak i niezmiernie równym, pozbawionym słabych fragmentów albumem. Sądzę, że potwierdziliby to nawet Ci, którzy nie przepadają za twórczością zespołu. Na taki stan złożyła się odkrywcza samodzielność produkcyjna kwartetu, a także gościnna  obecność dwóch obcych instrumentalistów – Jerry’ego Scheffa, basisty zespołu króla rock and rolla Elvisa Presleya oraz gitarzysty rytmicznego Marca Benno.

Muzyka zawarta na L.A. Woman posiada na pozór niewyczuwalną intensywność. Przy pierwszym wrażeniu niewyraźnie zauważalną. Cechą dominującą jest zwrócenie się do pierwotnej siły The Doors. Niepokojącej, ale niebywale intymnej i przejmującej. Członkowie grupy, poprzez swojego charyzmatycznego frontmana, jak obłąkani ekshibicjoniści, odsłaniają w utworach za pomocą swoistego słowno-dźwiękowego misterium, fobie, manie, urazy. Budzą skryte lęki mrocznym tonem wypowiedzi i surowością przekazu. Metaforycznie odwzorowują magnetyczną, a zarazem mętną atmosferę nocnego Miasta Aniołów (Los Angeles).

Jim Morrison – artysta, poeta, muzyk – więcej niż wokalista, któremu w tamtych pamiętnych dniach najwięcej satysfakcji sprawiała praca nad wspomnianą płytą. Zawierającą ku Jego radości ogromną dawkę bluesa zinterpretowaną w szorstki sposób. Podobne odczucia towarzyszyły wszystkim zaangażowanym w proces tworzenia L.A. Woman. Stąd prawie cały materiał zarejestrowano w iście ekspresowym tempie 10 dni. Prawie na żywo i bez nakładek. W odróżnieniu od poprzednich sesji realizowanych w wycyzelowanym Sunset Sound Recording Studios, muzycy pracowali spontanicznie, w spartańskich, „garażowych” warunkach w swojej ulubionej sali prób nazywanej The Doors Workshop. Bez presji i z bezpretensjonalnym luzem. I jak tu nie mówić o magicznej sile bluesa!? Tylko szkoda, że dopiero u kresu swojej drogi odnaleźli się Oni tak wyraziście w tej muzycznej formie.

Dźwięki zapisane na albumie przywołują wspomnienia. Czas nastoletniej młodości. Okres fascynacji „Doorsami”. Bezkrytycznego pochłaniania każdej nuty wyśpiewanej oraz zagranej przez Morrisona i spółkę. Przejawiająca się w pokątnie zdobywanych tomikach poezji Jima. Często lichej jakości odbitkach powielanych na prostych kserokopiarkach. Czy fragmentach występów zespołu zapisanych na taśmach magnetowidowych VHS. Płytach winylowych przywożonych ukradkiem z Berlina Zachodniego. Albo od święta upolowane w komisie muzycznym, czy na giełdzie płytowej za niebagatelne pieniądze. Innym wyrazem uwielbienia dla muzyków były „robione” metodą chałupniczą (malowane ręcznie lub od szablonu)  różnorakie koszulki (t – shirty)  z logo grupy i podobizną lidera. To wszystko, dobrych kilka lat przed modą na The Doors wywołaną pamiętnym filmem Olivera Stone’a. Aż się łezka w oku kręci :)
LADIES AND GENTLEMAN
FROM LOS ANGELES, CALIFORNIA: THE DOORS !!!




Ps. W 2012 roku została wydana najnowsza urodzinowa edycja albumu L.A. Woman. 40th Anniversary Editon  wzbogacona o niepublikowane robocze fragmenty z niezapomnianej sesji, a także rarytas w postaci dwóch dotychczas niepublikowanych kompozycji „She Smells So Nice” i bluesowy standard „Rock Me”. Natomiast wcześniej w 2007 roku wznowioną wersję wzbogacono o klasyk Williego Dixona  „(You Need Meat) Don't Go No Further” oraz nieznaną  kompozycję  „Orange County Suite”.