czwartek, 29 kwietnia 2021

GRAVY TRAIN - (A Ballad of) A Peaceful Man (Vertigo 1971)

Co by tu napisać o tej płycie, żeby nie popaść w banał przy omawianiu? …że takie górnolotne, wysublimowane, i w ogóle wysokich lotów dzieło? Znowu to samo? A jakże! Chciałoby się powiedzieć, że przecież to świetna kreacja artystyczna grupy, skądinąd mało znanej nawet przeciętnemu odbiorcy starych brzmień. Nie chciałbym tym razem odnieść się w podobny sposób do przedstawianej płyty, ale lakoniczne omówienie tej muzyki, może budzić skojarzenia z niezasadnym lekceważeniem twórczości grupy, a ta na to na pewno nie zasługuje. Z drugiej strony egzaltacja i rozpływanie się nad finalną postacią tego albumu, wydaje się nieadekwatne do rangi i poziomu artystycznego reprezentowanego przez zespół. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę powiedzieć w żadnym wypadku, że jest to płyta wtórna albo przeciętna, a przez to nie warta wspomnienia. Absolutnie! Album ten wręcz ze wszech miar godny jest szerszej prezentacji. Powiem nawet więcej. Jest jednym z najbardziej lekceważonych dzieł szeroko pojętego rocka progresywnego.

Tu pojawia się pytanie. Co może być przyczyną takiej pozycji albumu w kontekście wydawnictw temu podobnych?

Gravy Train to zespół wywodzący się z nurtu art rocka, o dziwo nigdy nie znalazł właściwego miejsca, na które z pewnością zasługiwał. Nie szedł w pierwszym szeregu popularności fali rockowej progresywnej sceny. Może taką pozycję zawdzięcza temu, że nigdy nachalnie nie aspirował do wiodącej roli wśród klasyków rocka lat 70-tych? Być może świadomie nie pchał się przed szereg, a może nie miał możliwości z powodzeniem rywalizować z tak znanymi wykonawcami jak Pink Floyd, The Moody Blues, Jethro Tull, Camel, Focus, czy Urah Heep. Zdaje się, że nie miał takiego przywileju, a i szczęścia do sprawnych menedżerów, czy wpływowych promotorów, jak wyżej wymienieni. Co skazało ich na wieczne pozostawanie w cieniu względem wskazanych gigantów rocka i to pomimo, że nagrywali dla słynnej wytwórni Vertigo.


Mamy to, na szczęście, że muzyka Gravy Train broni się sama i dzięki użytym środkom wyrazu artystycznego, zjednała sobie rzesze oddanych melomanów. Nawet po wielokrotnym wsłuchiwaniu się w muzykę zawartą na albumie, dość trudno jest uchwycić w sposób jednoznaczny i wyczerpujący za co tak bardzo ceni się ich muzykę. Osobiście do mnie przemawia klarowne i subtelne połączenie charyzmatycznego wokalu z partiami instrumentów klawiszowych, transowych gitar i niesamowicie wysmakowanych dźwięków fletu. Tak spójne zharmonizowane brzmienia dają wyborny efekt, który wyróżnia grupę wśród innych, zbliżonych stylistycznie wykonawców. W przeciwieństwie do fonograficznego debiutu zespołu, posiada urocze i bogate aranżacje na instrumenty smyczkowe, a także idealnie skorelowane partie chórków, co dodaje jeszcze większej pikantności tej niezapomnianej muzyce rodem ze złotej ery rocka przepełnionego improwizacjami.


Na całej płycie nastrój się zmienia, interpretacja instrumentalna staje się bardziej nasycona, a przy tym radykalnie zróżnicowana, pełna niekłamanej ekspresji. Cały album jest pełniejszy w ozdobniki instrumentalne, bogatszy w świetne efekty dźwiękowe, bez mała głębszy, niż zwykłe, tradycyjne rockowe granie niejednokrotnie wypełnione muzycznym kontrastem. Formacja tą płyta przesunęła granice rockowego grania (muzyka folkowa, muzyka barokowa, a nawet muzyka średniowieczna) w obszary nie w pełni spenetrowane przez innych rockmenów. Wszystko jest przemyślane oraz doskonale wykonane, a przy tym bardzo klarowne i sensownie zaaranżowane, nadające całości nieco nostalgicznego charakteru. 

Płyta jest naprawdę świetna, jest tu trochę hard rocka, który przeplata się z delikatną i bardzo sugestywną atmosferą reszty utworów. Zawsze zawieszona pomiędzy ciężarem i melodią, ale dobrze wyważona i zagrana. W wypadku tego albumu lider grupy, wokalista i gitarzysta Norman Barrett wraz z producentem Jonathanem Peelem i Nickiem Harrisonem odpowiedzialnym za aranżacje smyczkowe, dokonali podziału kompozycji na dwie części, z których pierwsza zawiera ballady o wolniejszym tempie, a druga to cięższe i bardziej rockowe utwory. Nawiasem mówiąc, świetnie to pasuje do charakteru dwustronnej płyty winylowej.
Nawet okładka daje duże pole do interpretacji, jawi się jako świetnie zaaranżowana, intrygująca skontrastowaną graficznie kompozycją.


Trzeba obowiązkowo przedstawić muzyków odpowiedzialnych za wytworzenie tej dźwiękowej opowieści. Śpiewający gitarzysta Niorman Barrett, Lester Williams jako basista i wokalista wspierający, J.D. Hugues udzielający się na flecie i saksofonie plus gra na kilku instrumentach klawiszowych, a także wspomagający swoim głosem niektóre utwory, natomiast całość domyka Barry Davenport na perkusji.

Reasumując, bez wątpienia jest to płyta, na punkcie której można się nieźle zakręcić. Taki mały progresywny skarb. Ale oczywiście to kwestia gustu. Bo przecież nie do wszystkich trafiła. Miłego Słuchania!