niedziela, 25 września 2016

TRAFFIC – John Barleycorn Must Die (Island 1970)

Pole namiotowe na jednym z letnich festiwali w latach 80-tych. Wszędzie kolorowo, wesoło. Letnia aura, słońce i jezioro. Błogi wakacyjny klimat. My, to znaczy grupa znajomych, przyjaciół z dawnych lat (w przypływie kontestacji ;-)), zasłuchani w Zeppelinów, Doorsów i Hendrixa z przenośnego radiomagnetofonu marki Unitra. Czyli całkiem normalnie, bo to przecież legendy starego grania. Tę atmosferę przerywa niespodziewana wizyta pary wyrobionych, nieznajomych hippisów. Może nigdy bym tego nie przywołał z zakamarków pamięci, gdyby nie fakt związany z omawianym dziełem. Całe te wydarzenie utkwiło mi w pamięci z powodu  autentycznie pierwotnego kontaktu z Traffic.
- Słuchacie niezłej muzy. A czy słyszeliście Traffic?
- ??? (w tym miejscy trzeba było zobaczyć nasze oblicze znamionujące osłupienie połączone z zażenowaniem niewiedzy (no niby takie oczywiste, choć nie dla nas!?), a zarazem totalne zaciekawienie.
- Jak nie, to posłuchajcie!
Nasi rozmówcy, tak jak niepostrzeżenie pojawili się, tak też rozpłynęli się w zgiełku pola namiotowego. Nie był bym sobą gdybym po powrocie z wakacyjnej kanikuły nie rozpoczął  poszukiwań wspomnianego Traffic (nawet nie znałem wówczas pisowni tego muzycznego tworu!), Niestety, zapału aby odszukać zagadkowych wykonawców  starczyło mi tylko na kilka nieudanych prób eksploracji wśród znajomych sklepów płytowych czy bratnich muzycznych dusz. Tak oto zagadka pt. Traffic odeszła w mrok zapomnienia. Ponowny kontakt, na całe szczęście zakończony powodzeniem, miał miejsce kilka lat później. I to w sposób jak najbardziej typowy. Kolega po prostu „złowił” omawiany krążek na jednej z warszawskich giełd płytowych. Cóż to było za zauroczenie! Istna miłość od pierwszego usłyszenia :-)


Po latach nasuwa się taka oto myśl wobec tego albumu. Wartościowa, a tak niesłusznie niedoceniona muzyka. Są dobre i złe albumy, są bardzo dobre i  świetne. I jest ten, któremu należy się bezspornie więcej atencji. Najlepiej o jego wielkości mówi to, że po przeszło 46 latach od premiery, nadal w tym albumie da się odkryć coś co jest nieszablonowe, a zarazem błyszczące jak diament. To nie tylko perfekcyjnie wykonana robota, to coś więcej, tchnienie geniuszu podobnie jak w najsłynniejszych utworach asów rockowych klimatów, którzy są w stanie  niezmiennie swoim brzmieniem i klimatem przenieść nas gdzieś w czasie i przestrzeni. Same kompozycje zgromadzone na albumie zdają się mówić wieloma językami muzycznymi meandrującymi wśród różnorodnych stylów. Granice gatunków przenikają się i tkwią w symbiozie, zachowując przy tym  ponadczasową jakość i wyjątkową muzykalność. Są wzorcowym przykładem na to, jak z wdziękiem muzyka powinna się starzeć.

O wielkości tego krążka mówi nie tylko fakt skondensowania kilka różnych stylów muzycznych wzajemnie się uzupełniających. John Barleycorn Must Die to eklektyczna mieszanina rocka, jazzu, bluesa, soulu, a nawet folku spięta w progresywnej harmonii  przyprawionej szczyptą psychodelii. Uwielbiam kiedy przepływa z kompozycji na kompozycję. Łagodnym  strumieniem wielości dźwięków zawierających hipnotyzującą mieszankę brzmień pianina, organów, gitar, saksofonu, fletu, perkusji i czegoś tam jeszcze... Jedynym mankamentem jest tylko to, że nie trwa choćby odrobinę dłużej.

Steve Winwood, genialny młokos obdarzony niebywałym talentem muzycznym. Na początku (już w wieku 14 lat!!!)  jego kariery w 1964 roku był to  The Spencer Davis Group, kolejną „przystanią” okazał się Traffic, a następnym wyzwaniem stał się owiany legendą Blind Faith. W roku 1970, kiedy miał już nagrywać swój solowy debiut roboczo zatytułowany Mad Shadows, ponownie spotkał się w studiu nagraniowym z dawnymi kolegami z grupy Traffic - Chrisem Woodem (saksofon, flet) i Jimem Capaldim (wokal, perkusja, tamburyn i teksty). Ich obecność spowodowała, że Winwood (odpowiedzialny za  wiodący wokal, instrumenty klawiszowe oraz gitary, w tym gitarę akustyczną i basową) porzucił pierwotny pomysł wydania swojej pierwszej osobistej płyty. Niezaprzeczalny wpływ pozostałej dwójki stał się przyczyną ponownej reaktywacji Traffic w postaci albumu JBMD, nagranego w wiejskim domku w Aston Tirrold (hrabstwio Oxfordshire w Anglii), co miało kluczowy wpływ na brzmienia i konstrukcję albumu. Dzięki takiemu sielskiemu fluidowi pozbawionemu presji, zespół rozpoczął penetrować muzyczne obszary, do których wcześniej nie dotarł, ewoluując swój swoisty styl będący połączeniem różnych zacnych muzycznych gatunków. Dobitnym tego świadectwem jest song o wysoce oszczędnej aranżacji. Tytułowiec, który stanowi adaptację tradycyjnej, bodaj pochodzącej z wysp brytyjskich  renesansowej ludowej pieśni, niosącej w przekazie swoiste ostrzeżenie pod hasłem  „zgubne skutki picia wódki” ;-)


Jak prezentują się inne kawałki? Ano przednio!
Pierwszy Glad to przyjemny instrumental zatopiony w  sączące się klawisze, zwiewny saksofon, przenikliwy flet i rytmiczną partię perkusji, zachęca do konsumpcji kolejnych kompozycji. I tak jest do samego końca albumu  poprzez Freedom Rider z ciepłym motywem klawiszy i saksofonu. Organowym i rytmicznym Empty Pages, a także zaopatrzonym w bluesujące solo gitarowe Stranger To Himself, czy z pełnym instrumentalnych zawiłości, zdominowanym partiami organów Hammonda i pianina swobodny Every Mother’s  Son.
Możliwości muzyczne zespołu są imponujące i pozbawione granic. Podobnie jak jego bogate instrumentarium pod batutą lidera i producenta w jednej osobie niezrównanego Winwooda. Utwory zbudowane na mocnych i klasycznych fundamentach, w większości napisane zostały przez autorski duet Winwood – Capaldi w tradycyjnym układzie zwrotka-refren, co wcale nie jest żadnym mankamentem, a wręcz przeciwnie nadaje całości cechy klarownego przekazu. Spreparowane dźwięki, zdają się  wyrastać z pozytywnej atmosfery przyjacielskiego jam session tego szacownego triumwiratu.
Bezapelacyjnie godne bezwzględnej rekomendacji!