sobota, 23 stycznia 2016

AC/DC – Highway to Hell (Atlantic 1979)

Niech go kule biją, kto powie, że to kiepskie granie!!!
Albo głuchy, albo ten, kto preferuje muzyczną popelinę!!!
Doprawdy nie mogę pojąć pojawiających się czasami negatywnych opinii na temat tego wiekopomnego dzieła. Na szczęście takich jest jak na lekarstwo. I chwała Bogu! (Pomimo przekornego diabelskiego tytułu ;-))
Toż to genialna muza! Zasłużenie i powszechnie uznawana za szczytowe osiągniecie rock’n’rollowych kangurów. Prawdziwy kopniak w przysłowiowe cztery litery. Kręci niemiłosiernie bez względu na okoliczności. Wygenerowane gitarowe akordy niemiłosiernie swoiście pieszczą nasze ciało. Nie sposób spokojnie usiedzieć w miejscu. I to od pierwszej do ostatniej kompozycji. Bez wytchnienia. Nie ma zmiłuj się! Nawet wolniak Night Prowler potrafi dobrze rozbujać.
Ich surowa szczerości, transparentność jajcarskiego przekazu, stała się uosobieniem esencji prawdziwego z krwi i kości rock and rollowego śmigania. Przykładem bezpretensjonalnej prostoty. Non stop jakby wciąż jeden kawałek, ale na różne sposoby. Zdaje się być naturalnym przedłużeniem niewyszukanych wzorców początków rock’n’rolla, takich jak choćby spod znaku Chucka Berry’ego.



Rzadko kiedy mają miejsce wydawnictwa, gdzie bez mała każdy numer posiada moc rockowego hitu. Tak jest w przypadku tego longplaya wysławiającego swobodne oraz ludyczne nastawienie do życia.
Dochowując tytułowej dewizy, album sprawia wrażenie świętowania frywolności. Z ułańską fantazją dokonuje się w tekstach poszczególnych utworów celebracja „kosmatych myśli”. Gdzie bez ogródek kapela oddaje się cielesnym, hedonistycznym uciechom.
Cholernie trudno wskazać chociażby jeden gorszy utwór na tej płycie. W całości jest praktycznie doskonała. Piosenki skomponowane wesół przez braci Young i Scotta są genialnymi rock'n'rollowymi partiami. Ekscytująca muzyczna substancja, a zarazem wykładnia stylu kolegów „od prądu zmiennego i prądu stałego”. Idealna płyta na imprezę. Przy tym naprawdę można się nieźle pobujać! Gorąco polecam. Osobiście sprawdzałem. 

Mamy tu wszystko za co uwielbiamy i cenimy ten zespół, tylko zrobione bardziej dojrzale niż onegdaj: bluesowa podwalina, mocne, przeszywające granie, chwytliwe refreny, bezkonkurencyjne solówki Angusa Younga (na osławionej okładce płyty z diabelskimi różkami i kpiarskim grymasem twarzy), i wreszcie wszystko spinający, genialnie zadziorny, niezapomniany stylowy śpiew Ronalda Belforda Scotta. Właśnie to On koncentruje na sobie uwagę, a w formie jest wybornej. Bynajmniej nie stanowiło wielkiego sekretu to, że Bon Scott uwielbiał przedstawicielki płci pięknej, które nad wyraz kręciły go, a przy tym twórczo stymulowały. Świadectwem tego jest na pewno większość kompozycji, gdzie wokalista skupia się na wiadomych igraszkach rodem z katalogu profesora Zbigniewa Lwa-Starowicza. Podobnie jest w przypadku drugiego na albumie Girls Got Rhythm, gdzie autor koncentruje się na ekspediowaniu peanów na cześć kobiety - demona seksu.

Kocha mnie tak, że nóg nie czuje
Jestem cały obolały
Mogłaby zatrzymać pociąg
Lub rozpętać III wojnę światową


AC/DC jak lwia część starej daty rockowych kapel inspirowała się bluesem, co wyraźnie przebija się w Highway to Hell. Tytuł ten dotyczy forsownych koncertowych tournée przebytych przez rzeczonych artystów (szkockich Australijczyków).
Kuriozalnie Scott sam sobie przepowiedział przyszły los, wyrażając słowa w wymienionej piosence „jestem na drodze do ziemi obiecanej, jestem na autostradzie do piekła”. Zrządzeniem ponurego losu, niebawem odnalazł swój kres w opuszczonym samochodzie kolegi. Po mocno trunkowej imprezie zasnął snem wiecznym. Podobno uprzednio śmiertelnie zadławiony treścią żołądkową…
Przykra, absurdalna śmierć.
Ale muzyka pozostał. I to jaka!!!!