piątek, 27 listopada 2015

URIAH HEEP – Demons & Wizards (Bronze 1972)

17 listopada 2015 r., godzina 21.15 - na scenę weszli Oni. Legenda hard rocka lat 70-tych i od pierwszych minut oczarowali dramaturgią, wirtuozerią wykonania.
Z najlepszego składu pozostał tylko Mick Box, gitarzysta, dominujący w roli lidera, drobnej postury z długimi, siwymi włosami niczym bohater trylogii Tolkiena – Gandalf Biały. Grał na gitarze z taką swobodą, że chapeau bas! Reszta zespołu dzielnie dotrzymywała mu kroku. Cały show porywał swoją magią zgromadzoną publiczność w Klubie Progresja na warszawskiej Woli.
Zniewalająca energia i moc emanująca ze sceny była zaraźliwa. Czar dźwięków wypełniał przestrzeń.
Słuchacze żarliwie przyjmowali kompozycje sprzed 40. lat, pochodzące z najbardziej twórczego okresu istnienia Uriah Heep. Bez wątpienia ten koncert, na którym miałem zaszczyt być obecnym, zmotywował mnie do napisanie „kilu słów” na temat albumu wspomnianej kapeli.
Demons & Wizards zaakcentował najbardziej doskonały i kreatywny moment w historii zespołu, uważanego za część „wielkiej czwórki”, asów hard rocka w późnych latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wraz z Black Sabbath, Deep Purple (zresztą niesłusznie uznawanych za ich lepszą wersję) i Led Zeppelin. Chociaż osobiście do tego grona dorzuciłbym jeszcze Budgie i Nazareth.

Zespół samodzielnie rozwinął unikalny styl ciężkiego rocka, gdzie połączył i genialnie zbalansował melodie akustyczne z ciężkimi riffami oraz dostojnym, potężnym dźwiękiem Hammondów. Uzupełnieniem tego stały się charakterystyczne harmonie wokalne opatrzone lirycznymi testami o tematyce fantasy. Było to potwierdzeniem dojrzałego stylu grupy, tak cenionego przez rzesze zaprzysięgłych fanów. Co więcej, nawet w następnych dziesięcioleciach inspirował wiele zespołów, reprezentujących cięższy muzyczny gatunek - heavy metal, np. niemiecki Helloween).
Dynamiczny Easy Livin’ jest najbardziej znanym momentem albumu. Następnie melodyjny The Wizard. Doskonały przykład mariażu gitary akustycznej z mocą elektrycznej interpretacji pozostałych instrumentów. Klimatyczny i tajemniczy Rainbow Demon znów jest doskonałym przykładem tego, jak mogą w zgodzie idealnie współgrać masywne organy i subtelna gitara akustyczna. Analogicznie pozostałe kompozycje trzymają podobny poziom i doskonale wkomponowują się w konwencje zespołu flirtującego ze stylem progresywnego rocka.
Sukces opiera się oczywiście na potencjale strun głosowych Davida Byrona, gitarowej biegłości Micka Boxa i fuzji klawiatury i wokalu Kena Hensleya (również autora tekstów). Trzon zespołu uzupełniała dobrze zgrana sekcja rytmiczna składająca się z perkusisty Lee Kerslake’a i basisty Gary’ego Thaina.




Ale nie tylko. Cała finalna produkcja wykazuje niezwykłą, unikalną chemię panującą swego czasu pomiędzy muzykami. Odzwierciedleniem tego było spore osiągnięcie grupy w tamtych latach. Demony i Czarodzieje oficjalnie sprzedały się na całym świecie w liczbie 3 milionów egzemplarzy! Ciekawostką jest, również to, że ta płyta była nr 1 w rankingach popularności przez wiele miesięcy w… Finlandii! Obecnie, nieco zapomniana grupa, posiada zastępy zaprzysięgłych fanów zwłaszcza na Bałkanach, Rosji, i Japonii. 

Patrząc z dystansu mijających lat zdaje się, że grupa popełniła niezmiernie spójny i w całym zakresie wartościowy album. Tworzący zamkniętą i skończoną całość. Konceptualny album. Wspaniały, marzycielski, pełen fantastycznych piosenek, prawdziwej feerii harmonii i niezapomnianych melodii. Przekraczają tym samym granicę między sztuką a rock n’ rollem. Po prostu klasyka gatunku. Wstyd nie znać.
Na koniec mała zagadka. Skądinąd znany grafik Roger Dean zaprojektował okładkę rzeczonej płyty gdzie umieścił pewne elementy o zabarwieniu erotycznym. Czy możesz je znaleźć? He! he! he! :)




niedziela, 22 listopada 2015

IRON BUTTERFLY - In-A-Gadda-Da-Vida (ATCO/Atlantic 1968)

Jedyny w swoim rodzaju. To pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o Iron Butterfly. W nazwie zespołu przewrotne połączenie przeciwieństw. Niezwykle adekwatne. Ulotna i zwiewna muzyczna treść w pełnej symbiozie niezmiernie ciężkiej formy. 
Drugi album zespołu wyprodukowany blisko pół wieku temu (dokładnie w 1968 roku). Przez kilka lat był najlepiej sprzedawaną płytą wytwórni Atlantic. Jego wielomilionowy nakład przekroczył najśmielsze oczekiwania muzyków i wydawców. Zasłynął przede wszystkim z bezprecedensowego eposu transcendentalnego rockowego hymnu In-A-Gadda-Da-Vida, który na zapomnienie absolutnie nie zasługuje.
„Tytułowy siedemnastominutowy temat zawierał wszystko, co bliskie sercom wyznawców późniejszego progresywnego rocka – prawdziwa manna z nieba dla miłośników kościelnego brzmienia organów Hammonada, indiańskich pomruków, świszczących gitarowych solówek najeżonych pogłosami i efektami specjalnymi, solidnego basu oraz perkusyjnej improwizacji rozciągniętej do granic… Brzmiało to wówczas imponująco…” (Encyklopedia muzyki popularnej. Lata 60.) – i jak dla mnie wciąż tak brzmi!


Z powstaniem tej legendarnej kompozycji związana jest anegdota. Ron Bushy - perkusista i jednocześnie w tamtym czasie kucharz w pizzerii, powracając do domu napotkał kompletnie pijanego kolegę z grupy,  śpiewającego klawiszowca Douga Ingle’a. Nawiasem mówiąc syna kościelnego organisty, który uraczył się być może mszalnym winem he, he. On to wtedy w pijackim widzie wybełkotał, że skomponował nową piosenkę In-A-Gadda-Da-Vida. Co w rzeczywistości oznaczało In The Garden Of Eden. U zarania kawałek ten był banalną balladą, lecz pod wpływem atmosfery epoki Flower Power nabrał kształtu suity z wydatnymi mistycznymi organami, dzikimi partiami gitar, iście transowym rytmem basu i zagranych z nieziemskim polotem odkrywczych perkusyjnych solówek. Ten utwór naprawdę porusza. Kwartet wspina się na wyżyny swoich artystycznej wizji. Wszystko idealnie pasuje do siebie. Efekt obezwładnia.


Obok karkołomnych popisów instrumentalistów, nie bez znaczenia jest uzupełnienie wokalne brzmiące jak schyłkowy Elvis Presley po zażyciu środków wątpliwego pochodzenia.
Pomimo dziesięcioleci dzielących powstanie utworu od teraźniejszości, nawet dzisiaj, sprawia wielką, niemal mistyczną, frajdę słuchaczom.
Kompozycja zaczyna się po prostu niesamowicie - Erik Brann (jego fenomen polegał na tym, że nauczył się grać na instrumencie zaledwie trzy miesiące wcześniej!!!) prezentuje jeden z najlepszych gitarowych riffów znamiennych dla psychodelicznej epoki, chociaż muszę przyznać, że utwór ten nigdy nie brzmiałby tak przekonująco, gdyby nie wyborna gra basisty Lee Dormana. Do kolegów dołącza w swoistych mrocznych intonacjach śpiewający klawiszowiec Doug Ingle.

Solówki poszczególnych muzyków niechybnie prowadzą do apogeum kompozycji i co najważniejsze wszystkie są najwyższej jakości. I być może najbardziej frapująca część utworu - niebywałe, najbardziej transowe perkusyjne solo na świecie - Ron Bushy nie zmieniając metrum, przenosi nas w fascynującą, magiczną krainę, w której nie sposób się nudzić.
Co do reszty zgromadzonych na tym krążku kompozycji, są jakby utrwaleniem niezapomnianego pełnego harmonii muzycznego klimatu końca lat sześćdziesiątych. W warstwie literackiej dominują wątki miłosne oraz nierozerwalnie obecne wówczas w psychodelicznym rocku  elementy poszukiwań i poszerzania własnej percepcji.
Warto wspomnieć, że razem z  Cream, Yardbirds (później Led Zeppelin), Vanilla Fudge, Grand Funk Railroad czy Blue Cheer  „Żelazny Motyl” zawładnął, blisko pół wieku temu, całą sceną hard rockową. Natomiast sama tytułowa kompozycja inspirowała wielu późniejszych twórców, także tych spod znaku różnych odmian metalu.
Potwierdzeniem tego jest fakt, że już w bardziej współczesnych czasach sztandarowy kawałek doczekał się interpretacji przez tytanów metalu formacje Slayer (w 1987 r.) i  sludge metalowy Crowbar (w 2000 roku).
Konkludując trzeba podkreślić, że grupa wyrażając swoją autonomiczność artystyczną, nigdy nie starała się nikogo naśladować. Tym samym posiadała sprecyzowaną tożsamość wyrażania własnej, muzycznej wizji.  



środa, 11 listopada 2015

STONE THE CROWS – Ode To John Law (Polydor 1970)

Stone The Crows. To szkocki zespół, który bez wątpienia zasłużył na większe uznanie niż w rzeczywistości było mu dane. Od razu pojawia się pytanie dlaczego? Jako orędownik tego typu grania odpowiadam zdecydowanie. Ich muzyka jest absolutnie kapitalna!!!
Sadzicie że „przeholowałem”. Nic podobnego. Po pierwsze, niewątpliwie o brak muzycznego gustu i ignorancję wobec wschodzących blues rockowych wirtuozów, nie można oskarżyć menadżera słynnych Led Zeppelin, Petera Granta. Właśnie to On odkrył dla świata te szkockie combo, będąc w owym czasie menadżerem kapeli i po trosze ich producentem. Po drugie, integralną częścią grupy stanowiła jedna z najlepszych bluesowych wokalistek tamtych czasów Maggie Bell. Wielu krytyków bezapelacyjnie okrzyknęło ją europejską Janis Joplin ze względów na zbieżność wokalu obu zacnych dam. Nawet opiniotwórczy brytyjski magazyn Melody Maker nominował Maggie Bell jako najlepszą wokalistkę 1971 roku. No i po trzecie, w szeregach zespołu swoje niezatarte piętno odcisnął najwyższej próby gitarzysta Leslie Harvey.
Ale po kolei.

Jak wieść gminna niesie „stone the crows !” (co w szkockim slangu oznacza mniej więcej inwektywę „do diabła z tym”) - krzyknął legendarny menedżer Led Zeppelin - Peter Grant, kiedy usłyszał po raz pierwszy ten wyśmienity zespół w akcji w popularnym muzycznym klubie The Burns Howff w centrum Glasgow.  Rzucony mimochodem zachwyt dał nową nazwę dotychczasowemu zespołowi o nazwie Power. „Piotr Wielki” nie był człowiekiem, którego łatwo wyprowadzić z równowagi, a tym bardziej czymś poruszyć. Ale tym razem ta skromna grupa z Glasgow pozostawiła nieodparte wrażenie także na Nim. Niewzruszonego zazwyczaj Granta oczarował dotychczas zupełnie nieodkryty potencjał zespołu. W konsekwencji spowodowało to decyzję o wsparciu grupy już na starcie, niestety jak się później okazało, do zbyt krótkiej muzycznej podróży. Artystycznej bytności brutalnie przerwanej tragicznym wypadkiem porażenia prądem przed koncertem w walijskim  Swansea  filara zespołu,  Leslie Harveya. W następstwie tego incydentu kapela zatraciła magiczną, energetyczną spójność i po zrealizowaniu swojego ostatniego albumu (Ontinuous Performance) rozpadła się. 

„Kamienne Wrony” należą do tej elitarnej  kategorii - zespołów, które naprawdę starały się zrobić coś więcej, niż po prostu zarobić na koniunkturze blues rocka w czasach swojego istnienia. Jednakże nigdy nie spożytkowali swoich bezmiernych
możliwości z powodu różnych czynników. Począwszy od tych osobistych (utraty kluczowego członka w  pełni artystycznej kreatywności), a kończąc na  tych komercyjnych (brak sukcesu finansowego), wbrew nader przychylnych opinii dziennikarskich krytyków.
Doskonałym przykładem nietuzinkowych umiejętności tego zespołu jest  album Ode do John Law, w kolejności ich drugi LP wydany w 1970 roku. Muzyczny nastrój na  większości materiału zawartego na płycie, w warstwie literackiej jest mozaiką smutku i radzenia sobie z okrucieństwem życia. Spowity niesamowitą atmosferą wysmakowanych aranżacji muzycznych o silnych bluesowo-soulowych wpływach przyprawionych jazzem, folkiem, a czasami gospelowym fluidem. Całości dopełnia prymat  gitary i organów Hammonda, które pozostawiają niezapomniane  doznania.

Obok wiodącego prym Things Are Getting Better oraz Danger Zone, warto zatrzymać się przy kompozycji tytułowej Ode to John Law. Opartej na tragicznych wydarzeniach z 4 maja 1970 roku (w Stanach Zjednoczonych) gdzie wobec tłumu protestujących słuchaczy Kent State University, policjanci stanu Ohio użyli broni palnej, raniąc dziesiątki z nich, a co najgorsze pozbawiając życia czworo bezbronnych studentów.
Rekapitulując to doskonały i nieprzemijalny  album  jednego z najbardziej niedocenianych bandów początku złotej ery rocka lat siedemdziesiątych.





















piątek, 6 listopada 2015

THE BEATLES – Let It Be (Apple Records/Parlophone 1970)

Odkąd pamiętam muzyka w różnych formach towarzyszyła mi zawsze. Pewnie już jako niemowlak zapadałem smacznie w sen po napełnieniu brzuszka przy wtórze jakiejś kołysanki. A po przebudzeniu, jeśli wierzyć wspomnieniom najbliższych, nieźle podrygiwałem w rytmie melodii „skocz and rollowych”. Od kiedy kojarzę w domu rozbrzmiewały nagrania idoli mojego ojca: Elvisa Presleya i The Beatles. Szczególnie dotyczy to tych drugich.

Druga połowa lat 70-tych. Zima stulecia. Mrozisko jak skurczybyk. Śniegu tyle za oknami, że trudno uwierzyć. Kompletny paraliż. Wieczór. Po pracy do domu wraca ojciec. Niezwykle zagadkowo zadowolony. Dumny ogłasza wszem i wobec, że na II programie TV, po godzinie 21 zostanie wyemitowany film zatytułowany „Help”. Ojciec wypowiadając ten niezwykły dla siebie news był tak rozemocjonowany, że naturalnie udzieliło się to naszej rodzince. Po obowiązkowej wieczorynce (bodajże w roli głównej z czechosłowackim  Krecikiem czy innym Żwirkiem i Muchomorkiem), następnie polskim programie informacyjnym Dziennikiem Telewizyjnym i kultowym amerykańskim kryminale „Kojak”, niechybnie nastąpiła pora emisji wyczekiwanego filmu. Niestety problemem trudnym do przeskoczenia okazał się sam program II TVP nadający to dzieło brytyjskiej kinematografii. O zgrozo, nie posiadaliśmy tego kanału TV! W tym miejscu młodym czytelnikom należy się drobne wyjaśnienie. Otóż w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, posiadanie AŻ dwóch jedynie istniejących w Polsce programów TV, było nie lada rarytasem. Aby odbierać tenże II program potrzebna była antena przystosowana do tego typu emisji. Takowej wówczas nie posiadaliśmy. Pomimo tych niedogodności, ojciec robił co mógł, aby obejrzeć film w roli głównej z Lennonem, McCartneyem, Harrisonem i Starrem. Pamiętam dość dobrze, że trzeba było nie lada fizycznej, ekwilibrystycznej sprawności, wyobraźni oraz iście stoickiej cierpliwości, żeby cokolwiek zobaczyć i usłyszeć. Permanentne zakłócenia „śnieżącego”, oczywiście czaro-białego obrazu i nikły dźwięk wydobywający się z jednego skromnego głośniczka.  Na przekór tym totalnym niedogodnościom, obrazy z przeszłości utkwiły w mojej pamięci na zawsze. I to nie tyle ze względu na „taniec świętego Wita” z anteną i przewodami wokół telewizora w wykonaniu  niezłomnego ojca,  ale poprzez tę niezwykle przebojową i melodyjną muzykę, która zafascynowała i porwała nieprzypadkowo miliony słuchaczy, do których absolutnie się zaliczam.  


Z perspektywy upływającego czasu, osobiście najbardziej preferuję drugą połowę, zdecydowanie bardziej ambitną twórczą działalność „wielkiej czwórki”. Tak od płyty Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Chociaż dwa wcześniejsze wydawnictwa Rubber Soul i Revolver też są niczego sobie.
Beatlesi w ciągu swej dziesięcioletniej aktywności zrealizowali kilka fundamentalnych płyt, które na zawsze znalazły miejsce w historii szeroko pojętej muzyki. Nawet po głębszym zastanowieniu trudno zawyrokować, czy którąkolwiek z nich można uznać za zadecydowanie kiepską. Dzisiaj pozwolę sobie napisać kilka zdań na temat mojego ulubionego, pożegnalnego i zdaje się kontrowersyjnego krążka „chłopców z Liverpoolu”. Płyta zebrała mieszane opinie, jednak mniemam, że z biegiem lat doskonale się broni i stanowi raczej świadectwo poszukiwań artystycznych zespołu, pomimo chaotycznej atmosfery w czasie realizacji tego konceptu.


Let It Be to dwunasty, a zarazem ostatni album, wieńczący istnienie The Beatles. Pierwotnie był on planowany do wydania przed albumem Abbey Road, w pierwszej połowie 1969 roku jako Get Back, z okładką odwołującą się zgodnie z zamysłem Lennona, do debiutanckiej płyty „wielkiej czwórki” Please Please Me (wykonane na jego użytek foto ozdobiło ostatecznie kompilację „niebieską” złożoną z nagrań z lat 1967-1970). Beatlesi jednakże byli zawiedzeni efektami chaotycznej sesji i projekt ten został czasowo odroczony. Z tych przyczyn album został opublikowany dopiero w dniu 8 maja 1970 roku, niebawem po oficjalnym ogłoszeniu rozpadu zespołu.
Koncepcja tego krążka w zamyśle miała być genialnie prosta. Paul McCartney ufał, że wyłącznie granie koncertów, a tym samym obcowanie z publicznością, stanowi autentyczne źródło twórczej energii. W ten sposób zamierzał uniknąć sztuczności i pretensjonalności studyjnych efektów swoich poprzednich albumów i powrócić do źródeł istoty prostego rock and rollowego grania. Na próżno. W swojej wizji „Macca” był osamotniony. Sesja nagraniowa, pełna niezadowolonych muzyków The Beatles, świadczyła dobitnie, że ich wspólna artystyczna droga dobiega kresu. McCartney przejął rolę lidera, a wyluzowany Lennon był bardziej zainteresowany Yoko Ono, która jak cień towarzyszyła mu w tamtych chwilach. Wszystkie te czynniki doprowadziły do eskalacji antagonizmów w zespole. Pierwszy pękł McCartney i wycofał się z dalszej pracy nad tym muzycznym materiałem. W tej sytuacji Lennon powierzył misję zakończenia albumu doświadczonemu amerykańskiemu producentowi, twórcy tzw. „ściany dźwięku” -  Philowi Spectorowi. Finalny efekt pracy tego „kreatora brzmień” był dla McCartneya nie do przyjęcia. Stąd wydanie płyty po 33. latach od premiery, w postaci zgodnej z intencją  surowej koncepcji współtwórcy albumu, Paula McCartneya, a zatytułowanej Let It Be… Naked.


Pomimo tego wszystkiego, Let It Be, zarejestrowany wcześniej, ale wydany potem, okazuje się antidotum na ten dławiący uczucia klimat bezpowrotnego końca czegoś ważnego i pięknego. Bo chociaż wyłaniał się w rozterce, wydaje się, że Spector wyłuskał  z niego co najlepsze - luz, wolność i resztki  wibrującej pozytywnej relacji, która jeszcze wtedy tliła się między muzykami. Potwierdzeniem tego jest  urozmaicenie kawałków przelotnymi dialogami Beatlesów, czy też parą humorystycznych kawałków - swobodny Dig It i „a’la szantowy” Maggie Mae. I choć Two Of Us czy Dig A Pony nie dorównują najlepszym kompozycjom z dawnych albumów, są to piękne piosenki, z których emanuje ciepło i szczera, swojska atmosfera, jak gdyby Beatlesi wpuścili fanów na własny jam session. George Harrison odsłania całą swą wrażliwość w I Me Mine, Lennon w ulotnym , akustycznym Across The Universe, a McCartney w jednej ze swoich ballad - Long And Winding Road. Rockowa energia przepełnia I've Got A Feeling i nade wszystko słynny  Get Back. Dlatego, mimo kilku słabszych momentów, cały longplay broni się z powodzeniem. Tym samym zdaje się łagodzić cierpienie u kresu najsłynniejszego zespołu w dziejach rocka.

Wieńcząc omawiany temat - bezapelacyjnie „numer one for me” czyli  tytułowiec. Niemal religijny poryw. Nieprzemijalna pieśń ku czci nadziei.
Kształt utworu Let It Be został w całości nadany przez Paula McCartneya. Stworzył tę piosenkę po tym, jak podczas drzemki pojawiła mu się mama, która zmarła na raka, gdy Paul był jeszcze nastolatkiem. Podobno tytułowy  zwrot wywodzi się od słów wyrażonych przez mamę w cytowanym śnie: „It will be all right, just let it be” (co w luźnym tłumaczeniu znaczy: „Wszystko będzie dobrze, nie zadręczaj się już").
Innym intrygującym wątkiem jest konotacja biblijna. Jednak McCartney stanowczo odcinał się od religijnej wykładni tego utworu, według której Mother Mary miałoby dotyczyć Matki Boskiej. Jak akcentowano, słowa „let it be” zostały wyartykułowane przez Maryję do Archanioła Gabriela w „Ewangelii według świętego Łukasza”. Na co w końcu przystał po latach sam twórca uznając, że wielbiciele grupy mają prawo dowolnie objaśniać przesłanie kompozycji.


Let It Be ujrzało światło dzienne dokładnie 6 marca 1970 roku. Na stronie B singla znalazła się kompozycja You Know My Name (Look Up the Number). Z miejsca poruszył serca melomanów podbijając równocześnie ówczesne listy przebojów.
 Notabene rok później kompozycja została uhonorowana Oscarem (ilustrowała film dokumentalny pt. „Let It Be") i nagrodą Grammy.
Dla podkreślenia rangi tego ponadczasowego utworu, należy wskazać, że zgodnie z ankietą przeprowadzoną przez autorów publikacji The 100 Best Beatles Songs: An Informed Fan's Guide, wspomniany hit okazał się wg fanów pierwszym w wysoko notowanej twórczości Bitelsów.
The Beatles przestał istnieć przeszło 45 lat temu, urealniając swoją misję poprzez  zjawiskową muzykę oraz dając światu nieodwołalnie bezmiar dźwięków, artyzmu i  piękna. Let It Be…