środa, 12 sierpnia 2015

JEFFERSON AIRPLANE – Surrealistic Pillow (RCA 1967)

Przeszło ćwierć wieku temu poznałem dziewczynę  z miedzianymi długimi włosami. Intrygującą, a zarazem pełną ciepła, totalnie zniewalającą swoją aurą. Przepadającą za klimatami dźwiękowymi stworzonymi niejako dla Niej: Jefferson Airplane, z wokalistką Grace Slick, których pochłaniała bez reszty, w czasach studenckiej, beztroskiej, przygody…

Jefferson Airplane był jednym z najsłynniejszych przedstawicieli rocka psychodelicznego. Do ich powodzenie bez wątpienia przyczyniła się omawiana płyta, zawierająca proste, krótkie i zharmonizowane kompozycje. Powierzchownie błahe melodie, które po głębszym poznaniu budzą niekłamane zainteresowanie. Co rzadko spotykane, łączą w sobie przystępność i wyrafinowanie. Dosłownie, prawie każdy tam może napotkać coś dla siebie. Na dodatek trwają w większości nie więcej niż 4 minuty, co stanowi swoisty rekord tak niebanalnej oraz odkrywczej muzyki. Co ważne, jest to jedna z niewielu płyt tego gatunku, gdzie nie ma przysłowiowej zapchajdziury.

Wydaje się, że decydującym powodem powodzenia zespołu stał charakterystyczny styl. Łatwo rozpoznawalny. Osadzony w przystępnej folkowo-rockowej manierze, wcześniej zdefiniowanej przez grupy preferujące zbliżone podejście do muzyki, takie jak The Byrds za Atlantykiem, czy po trosze The Beatles w Europie. Co więcej styl ukazany na płycie ma w sobie tak pokaźny i niepowtarzalny ludowy fluid, że z łatwością możemy go odróżnić od pozostałych grup wywodzących się z nurtu sceny San Francisco.
Sam sposób rejestrowania muzyki został oparty na doświadczeniach wyniesionych z licznych koncertów bandu. Tym samym, atmosfera występów na żywo została przeniesiona spontanicznie do studia nagraniowego. Stąd z polotem zaaranżowane kompozycje nabrały prawdziwej naturalności. Spokojnej i jednocześnie nostalgicznej z jednej strony (dominują elementy akustyczne i rewelacyjnie zharmonizowane wokale), zadziornej i rewolucyjnej z drugiej. Stającej się po części manifestem społecznym i politycznym. Przepełnionym treściami wolnościowymi i tolerancji.
Samoczynnie nasuwa się pytanie. Czy istnieje lepszy sposób, aby zdefiniować ruch hippisowski zachodniego wybrzeża, niż z muzyką Jefferson Airplane? Cóż, pytanie retoryczne...
„Samolot Jeffersona” jak żaden inny zespół, w szczególności tym albumem, zdefiniował rockową estetyką San Francisco w drugiej połowie latach sześćdziesiątych. Mistrzowsko uchwycił fascynującego ducha awangardowych idei Haight-Ashbury, nim zostały one obrócone wniwecz przez wszechwładny show business, media i... kontrolujący aparat bezpieczeństwa.

Wydanie krążka poprzedził singiel „Somebody To Love”, który wstrząsnął amerykańskimi listami przebojów, pozostając na zawsze w historii muzyki tamtych niezapomnianych lat, a jego sukces zaraz powtórzył odurzający „Biały Królik”, inspirowany klasykiem literackim:

Podczas rejestracji całej płyty niebagatelnej pomocy udzielił jeden z największych animatorów brzmienia San Francisco, lider kultowego Grateful Dead - Jerry Garcia. Jego wsparcie dla Surrealistic Pillow sięga głęboko, gdyż to właśnie Garcia wpadł na tytuł płyty, słuchając tych surowych nagrań spuentował mówiąc: „That’s as surrealistic as a pillow”. Garcię można również usłyszeć na płycie w kawałkach „Today” i „Comin’ Back To Me”. Piękne i urzekające ballady stanowiące ciche osiągnięcie tego longplaya. Z kolei kompozycja „Embryonic Journey” to dźwiękowy klejnot ukazujący instrumentalną wirtuozerię, pozbawianą niepotrzebnej pompatyczności, w której prym wiodą gitarzyści Paul Kantner, Jorma Kaukonen oraz sekcja rytmiczna w osobach perkusisty Spencera Drydena i basisty Jacka Casady’ego. Całości płyty towarzyszą zgrabne pochody wokalne niesamowitej Grace Slick oraz w nieco mniejszym wymiarze Marty’ego Balina.

„Surrealistyczna poduszka” brzmi szczególnie korzystnie w okresie letnim, jak na życzenie, krążek ten został wydany w czasie „summer of love". W czasie, jak się okazało utopijnej idei, którą należy uwzględnić w kapsule czasu. Ku pamięci potomnych.
Mniemam, że ów album wydaje się mieć nieokreślony okres przydatności do spożycia i  raczej nie pisane mu jest odejście do lamusa historii. A więc - bon appetit!

A ta dziewczyna z otwarcia tego posta... To miłość życia i jednocześnie żona  autora tego bloga.