niedziela, 9 października 2016

RUSH – 2112 (Anthem /Mercury 1976)

 „Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego”
A. Milne, „Kubuś Puchatek”

„Takich dwóch…” tak samo rewelacyjnych albumów wg mojej opinii nie mają  w swojej bogatej dyskografii.
„…jak nas trzech…” niepowtarzalnych muzyków spod znaku klonowego liścia.
„…to nie ma ani jednego” zespołu z tak charakterystycznego od pierwszych taktów.

Zacznę od spraw pozornie trywialnych związanych z trudnym początkiem historii trzech Kanadyjczyków, których chociażby z powodu niezmienności składu od 1974 roku można nazwać fenomenem.
Czwarty w kolejności krążek nazwany enigmatyczną liczbą 2112, powstawał w ciężkim dla zespołu okresie. Wydane trzy pierwsze albumy nie przyniosły spodziewanego handlowego sukcesu, stąd wyraźna presja menadżerów różnej maści, aby muzycy skierowali swoją twórczość w bardziej komercyjne obszary. Na szczęście rozsądni muzycy nie poszli na kompromis i odważnie postanowili stworzyć, choćby pod ryzykiem swojego ostatniego wydawnictwa, dzieło w postaci bardziej uczciwej, zgodnej z własnym sumieniem oraz ambitnym, acz zawiłym  repertuarem.

I zaskoczyło. Longplay okazał się być dla nich nie tylko trampoliną do sławy, ale też jedną z najwyżej ocenianych płyt w dyskografii. Równocześnie zapewnił im swobodę twórczą, która napędziła artystyczną aktywność na następne lata istnienia. Istna „differentia specifica” w zbiorze dokonań trójki muzyków. To naprawdę mistrzowski album. Mocny, wyrazisty,  znacznie więcej niż pamiętny. Objawia się na nim w pełnej krasie firmowe brzmienie zespołu. Zdecydowanie płyta warta posiadania i wielokrotnego słuchania.


Wiele tu zmian tempa, rytmu, dynamiki. Nagłych przejść od jednej melodii w drugą, od łagodnego śpiewu w sugestywny wrzask. Pełno muzycznych kontrastów. Zawahań. Dramatycznych spięć, pauz, urwanych sekwencji. Nerwowe, niezwykle rytmiczne granie całej trojki ustępuje nagle miejsca nastrojowej, przejmującej partii gitary. Łagodny śpiew przeistacza się w przerażający krzyk. A ze zgiełku wyłania się szum... jakby górskiego potoku. Jest tu miejsce na intrygujący fragment pozbawiony pulsu perkusji. Jest miejsce na nieoczekiwane, nieoczywiste gitarowe brzmienia.
To wierutny rollercoaster sunący od gwałtowności do łagodności i na odwrót. Innymi słowy mamy tu wszystko. Idealne połączenie dwoistej osobowości muzycznej Rush z lat siedemdziesiątych, gdzie  hard rock wspólnie z rockiem progresywnym  zmierzają w tym  samym kierunku. Spotykają się na dźwiękowej hybrydzie spod znaku Led Zeppelin zmiksowanej w sosie Pink Floydów.

Prawdziwe zdolności kompozytorskie, niezaprzeczalne rzemiosło oraz polot instrumentalny muzyków zaczął  objawiać swoje bogactwo kolorów. Ten album rozbił granice odmian rocka i ciągle jest jednym z tych płyt, które po prostu inspirują zastępy coraz to młodszych  twórców i wzbudza szczery podziw u kolejnych generacji  słuchaczy.




Decydujący wpływ na kształt twórczości grupy mają trzy równorzędne i doskonale wzajemnie  uzupełniające się czynniki. Dominuje mocne granie z unisonowymi gitarami Alexa Lifesona, niebanalnymi partiami perkusji Neila Pearta i zgrabnymi pochodami basowymi, obdarzonego przeszywającym głosem Geddy'ego Lee (notabene jego rodzina pochodzi ze Starachowic).
Motywy brzmieniowe są niezapomniane, linie wokalne są pieruńsko chwytliwe, a zespół gra fenomenalnie. Czasami nagromadzenie gitary i wokalu jest po prostu niesamowite. W warstwie literackiej to opowieść o wolności osadzonej w  opozycji do represji i stagnacji intelektualnej.
Suita 2112 to historia, która składa artystyczny hołd libertariańskiemu opowiadaniu Ayn Rand „Hymn”, gdzie człowiecza egzystencja utknęła w futurystycznej, przygnębiającej rzeczywistości z dala od afirmacji niezależności jednostki. W czasach, w których zdobycze nauki i cywilizacji odeszły w zapomnienie, gdzie jednostka pozbawiona jest możliwości poszukiwania prawdy, mądrości i piękna. Słowa do siedmioczęściowego tytułowego utworu, jakby rodem z powieści science fiction, napisał Neil Peart, mimowolnie zainspirowany przez tę amerykańską filozofkę (twórczynię filozofii obiektywizmu), której zadedykował dzieło.

Aby lepiej zrozumieć intencje perkusisty Rush należy sięgnąć do fragmentu recenzji ze strony http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=4337:
„…opowiada o świecie, w którym nie ma ludzi, a tylko jedno wielkie MY. Jednostka nie ma prawa istnieć samodzielnie, nie ogląda swojej twarzy, jeśli już mówi o sobie, to w liczbie mnogiej; nie wolno jej nikogo wyróżniać (a zatem i kochać), nie wolno mieć zainteresowań, jest zobowiązana robić to, do czego wyznaczy ją społeczeństwo. Podstawą bytowania ma być użyteczność dla innych, a nie jakiekolwiek korzyści osobiste. Obowiązkowo należy być szczęśliwym, gdyż działa się dla dobra innych, nie wolno natomiast mieć odrębnego zdania: właściwą myślą jest tylko myśl wspólna dla wszystkich.”







Ponura koncepcja, nawet przypomina trochę powieść Orwella „1984", z jej motywem dominacji totalitarnej władzy nad ludźmi. Nawiasem mówiąc, gdzieś to już w historii przerabialiśmy i dosłownie na własnej skórze!!! Zasadniczo, koncepcja tej wiodącej partity jest zainspirowana wspomnianą książką, a dokładnie opowiada o człowieku, który żyje w świecie rządzonym przez kapłanów ze świątyń Syrinx. Człowieku, który odkrywa instrument - gitarę akustyczną i zaczyna wyrażać swoje uczucia poprzez jej zniewalające dźwięki.

Bohater podpisujący się jako „Anonim, 2112” żyje w mieście Megadon, gdzie jak sądzi prowadzi szczęśliwe życie. Żyje na planecie, na której panuje pokój dzięki władającej „Słonecznej Federacji”. Troska tej grupy rządzącej o jednostkę okazuje się  pozorna. Nie tolerują indywidualności i kreatywności, jako postawy sprzeczne z monopolistyczną wizją cywilizacji, która po wojnie w 2062 roku zjednoczyła ocalałe planety. Fakt,  który staje się przełomem  całkowicie odmieniającym  jego życie jest znalezienie gitary pochodzącej sprzed czasów Federacji. Zachwycony pięknem tworzonej muzyki pragnie dzielić się nią z innymi, co w konsekwencji doprowadza do furii i przeraża kapłanów. Reakcja ich pcha zrozpaczonego bohatera do ostatecznego kroku jakim jest samounicestwienie. Jednak marzenia protagonisty nie idą na daremne. Temat wieńczy optymistyczny komunikat rebeliantów, którzy obalają dotychczas panujący system  – „Uwaga wszystkie planety słonecznej federacji! Przejęliśmy kontrolę!!!” Równocześnie wygłoszony komunikat  kończy stronę A wydania analogowego. Natomiast  strona B to krótsze kompozycje, gdzie uwagę przykuwa natchniony powieścią „A Passage To India” Morgana Forstera, kawałek A Passage To Bangkok, zawierający jak nie trudno zgadnąć motywy orientalne. Warto wskazać, że Alex Lifeson wskazał utwór Kashmir grupy Led Zeppelin jako bodziec sprawczy przy komponowaniu wspomnianego utworu. Co wcale nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę  wczesne brzmienie zespołu. Podobnie magnetyzuje zamykający album Something For Nothing z kalejdoskopową strukturą dźwiękową. Nawet spokojny Tears dodaje kolorytu i przywołuje skojarzenia z manierą King Crimson, ze względu na wybrzmiewający melotron.

Skądinąd całość albumu, tak w dniu wydania (jakieś 40 lat temu), jak i
obecnie, nadal posiada ponadczasową jakość, utrzymującą się w  nieśmiertelnym brzmieniu. Tym, czym rozpoczyna się tytułowa suita, tym chcę zakończyć własne refleksje. Wstęp do tytułowej kompozycji (I Overture) na finiszu zawiera znamienne słowa „And the meek shall inherit the Earth”-„Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię.” Jest to odniesienie do jednego z Błogosławieństw według Ewangelii Św. Mateusza.
Ktoś powie, że to nieco pretensjonalne, ale mi się to podoba, jak i cała płyta.
Bezwarunkowo!