piątek, 25 marca 2016

JESUS CHRIST SUPERSTAR The Original Motion Picture Sound Track Album – (MCA 1973)

JESUS CHRIST SUPERSTAR – reż. Norman Jewison (USA 1973)

Zacznę od spraw oczywistych i elementarnych. W wierze chrześcijańskiej fundamentalne znaczenie ma przekonanie o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. Ponieważ Jezus powstał z martwych, wszyscy, którzy w Niego wierzą, również zmartwychwstaną.
Taką oto pozytywną introdukcją chcę zachęcić do osobistych wywodów na temat pełnej kolorytu opowieści o mesjaszu – Jezusie z Nazaretu. Nie będzie to oczywiście powtórka z historii religii, ani tym bardziej analiza z rejonów religioznawstwa. Choć od tych kwestii ciężko całkowicie uciec.
Z zamiarem podzielenia się odczuciami na temat rock opery Jesus Christ Superstar nosiłem się od jakiegoś czasu. Doskonałym momentem na to są zbliżające się Święta Wielkanocne. W czasie, w którym oprócz barwnej celebracji jest chwila na refleksję: skąd przybyliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?

Ale na bok te, poniekąd słuszne rozważania. Zajmijmy się tematem przewodnim czyli filmem oraz jego tłem dźwiękowym. A naprawdę jest się czym zająć. W dodatku niebanalnie zaskakującym na każdym kroku. Od strony wizualnej niezwykle atrakcyjnym!

Izrael. Pustynny krajobraz, słońce w zenicie, przytłaczający upał (podobno niemiłosiernie doskwierający w czasie kręcenia filmu), na widnokręgu góry i gdzieniegdzie starożytne ruiny. Nieoczekiwanie w oddali dostrzegamy autobus, z którego wyłania się grupa ludzi. Osoby te przywdziane w barwne kostiumy poruszają się w tanecznym rytmie do miejsca symbolicznej sceny otwarcia. Wyposażone są w wiele rekwizytów takich jak tron, broń i symbol wiary - drewniany krzyż. To dekoracje stanowiące nierozłączny element rozpoczynającego się widowiska. Wśród nich jest jedna charakterystyczna postać, wnet otoczona przez pozostałych filmowych bohaterów, którzy nakładają na nią skromną szatę. Postacią tą jest Jezus Chrystus, w którego, w wersji filmowej, wcielił się charyzmatyczny Ted Neeley. Jego zatroskane oblicze zdaje się roztaczać wokół ciepło miłości. Równocześnie zauważamy inną, jakby wycofującą się, osobną postać, pełną podejrzliwości. Nie mniej ważny w całej tej historii, nieufny Judasz, który tutaj stanowi przeciwwagę dla uczciwości i transparentności słusznych intencji Jezusa.

Filmowa wersja Rockopery Jesus Christ Superstar stworzona przez Normana Jewisona (reżyseria), Andrewa Lloyda Webbera (muzyka) oraz Tima Rice'a (tekst) przedstawia zaledwie ostatni etap ziemskiej egzystencji Jezusa. Najważniejszej osoby tej nowotestamentowej opowieści. Ale w dużej mierze przewrotnie, wyeksponowany zostaje właśnie Judasz i jego punkt widzenia zdominowany przez własne wątpliwości i rozterki. Nawiasem mówiąc, niezwykle interesująco i ekspresyjnie odegrany przez utalentowanego afroamerykańskiego aktora Carla Andersona. Te wątpliwości determinują dynamikę filmu. Ta negatywna, nikczemna postać zdaje się stale pytać syna Bożego o sens całej jego misji. Przy tym rozdygotany, z mozołem dokonujący wyboru Judasz, jawi się jako postać nie tyle negatywna, co istotnie zagubiona i tragiczna. Co dla niektórych może być nie do przyjęcia.

Jeśli chodzi o charakterystykę filmu, to gros faktów z Nowego Testamentu zostało przedstawionych w postaci musicalowej, gdzie żarliwe utwory, utrzymane w iście rockowej dynamice, mieszają się z piosenkami niczym z operetki. Jak przystało na apogeum ery hippisowskiej, całkowity klimat dzieła został utrzymany w duchu lat 70-tych. Stąd kunsztownie zaaranżowane muzyczne utwory, zaopatrzone w wartościowe liryczne teksty, obejmujące aż kilka biblijnych wątków. Wszystkiemu towarzyszą mniej lub bardziej współczesne odniesienia, co odzwierciedla odlotowa scenografia oraz temu podobne rekwizyty. Obok rzymskich żołnierzy uzbrojonych w karabiny, widz obcuje z królem Herodem pluskającym się we współczesnym basenie, w okularach przeciwsłonecznych (tzw. lenonkach) niczym z najnowszej kolekcji Rey-Bana. W innym momencie scena ukazująca dewastację kupieckich straganów w jerozolimskiej świątyni przez Jezusa. Kramów zaopatrzonych w asortyment nad wyraz współczesny: pocztówki, gazety, czy nawet narkotyki. No i te nacierające ciężkie, pancerne czołgi pozornie mało przystające do fabuły. Większość widzów może być zniesmaczona taką interpretacją, tudzież doborem rekwizytów przez autora, lecz mi osobiście ta swobodna, artystyczna wizja całkiem odpowiada. Warto też wskazać, że wiodącą intencją twórcy filmu było odmitologizowanie i pokazanie całej historii z punktu widzenia zwykłych ludzi, mających różne, przeciwstawne emocje — miłość i nienawiść, dumę, ale i strach, wiarę i z drugiej strony wątpliwości. I wreszcie Jezusa, człowieka „z krwi i kości”, który sam nie uważa się za Świętego. Jest po prostu zwykłym człowiekiem, pełnym obaw, mocno wierzącym w swoje ideały. Cierpi, gdy doprowadzają go one do tragedii w wyniku uknutego procesu. No i na finiszu brak ujęć z Jego rezurekcji…



Twórcy filmu dają potencjalnym widzom wolność, niczego nie narzucając. Pozostawiają kwestię wiary szeroko otwartą. Odsłaniają katalog nie tylko biblijnych pytań. Taka idea bez wątpienia powoduje niechęć większości konserwatywnych chrześcijan, szczelnie zamkniętych na otwartość odmiennej interpretacji. Oceniających ekranizację, w skrajnych przypadkach jako świętokradztwo, a nawet bluźnierstwo. Przy tym tytuł dzieła zdaje się być przewrotny, a nawet prowokujący. Jezus Chrystus Supergwiazda. To oznacza, że gawiedź potrzebuje takiego herosa, gieroja, gwiazdy czy idola. Najlepiej męczennika, który będzie bardziej popularny i medialny. A jego mowy o miłości potwierdzone czynami nie stanowią już dla nich takiej wartości. Czyli tradycyjnie hołubiona forma nad zbyt kłopotliwą i trudną treścią jednoznacznego przesłania. I znowu obrzędowość i jarmarczność wygrywa z wiedzą i prawdziwym przeżywaniem wiary. Gdzieś w Internecie przeczytałem wymowne słowa, że „To krzyż został symbolem wiary, a słowa o miłości zostały tylko na kartach pism. To śmierć była „gwoździem programu”, a nie głoszone idee o dobrym życiu”.


Na koniec filmu bardzo symboliczna scena z głębokim przesłaniem. Wszyscy składają sprzęt i wsiadają do autobusu, którym przyjechali na samym starcie filmu. Jednak jednego aktora nie ma. Judasz spogląda ze schodów autobusu za siebie i widzi na horyzoncie stojący krzyż, a w jego sąsiedztwie pasterza pasącego owce. Jest to jedna z najbardziej wzruszających scen w filmie. Taki swoisty, subtelny współczesny lament do tego, co miało miejsce ponad 2000 lat temu.

Tyle o filmie. Teraz parę słów o muzyce zawartej na ścieżce dźwiękowej. Za ostateczny muzyczny kształt odpowiadał Andrew Lloyd Webber, któremu wymiernie sekundowali André Previn oraz Herbert Spencer. Na wstępie obowiązkowo trzeba przypomnieć o pierwotnej wersji JCS, która ujrzała światło dzienne 3 lata wcześniej niż filmowa premiera (13.08.1973 r.). To właśnie z 1970 roku pochodzi chyba najlepsza wersja muzyki (tzw. „brązowy album” – od koloru obwoluty amerykańskiego wydania longplaya) z niezapomnianą kreacją zawsze rewelacyjnego Iana Gillan z Deep Purple w roli Chrystusa (12 października 1971 roku odbyła się sceniczna premiera wyreżyserowanego przez Toma O'Horgana Jesus Christ Superstar w Mark Hellinger Theatre na nowojorskim Broadwayu). Instrumentalnie, ten soundtrack ma wiele odmian, a przy tym jest niezwykle spójny pomimo wielorakich inspiracji. Od czystego rocka w starym stylu, poprzez quasi operetkę, aż do wodewilu. W uzupełnieniu powiem, iż jedyną wokalistką, łączącą wcześniejszą wersję z opisywanym filmem jest niezastąpiona, obdarzona anielskim głosem Yvonne Elliman w roli Marii Magdaleny. Jej tkliwe wykonanie I Don't Know How to Love Him porusza bez przerwy.


Również pozostali aktorzy wywiązali się z powierzonych ról wspaniale, prezentując w pełnej krasie swoje nieprzeciętne zdolności muzyczne. Ich w pełni profesjonalne partie wokalne są doprawdy porywające. Naturalnie w pierwszym rzędzie na szczególną uwagę zasługują pierwszoplanowi wykonawcy Ted Neeley (Jezus), Carl Anderson (Judasz), Paul Thomas (Piotr) czy wymieniona Yvonne Elliman. Chwytliwe interpretacje kompozycji przywołują dreszcze emocji i oto w tym wszystkim przecież chodzi!
A więc cytując klasyka: Alleluja... i do przodu! :)

Ps. Jest jeszcze jedno wspomnienie wywołujące nader przyjemne, ciepłe odczucia. Bardzo osobiste związane z… własnym ślubem, który odbył się blisko ćwierć wieku temu.
Listopad 1992 roku. Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Kunickiego w Lublinie. Obok mnie wybranka mojego serca… za chwilę moja Żona. A w tle, w wykonaniu dla mnie anonimowego zespołu młodych ludzi (pewnie grupy oazowej?), rozbrzmiewają subtelne i wzruszające dźwięki kompozycji pochodzącej z JCS - Last Supper, znanej pod rodzimą nazwą - Wszystkie moje troski i kłopoty.


Na okoliczność Świąt, tradycyjnie życzę smacznego, 
wesołego jajka i mokrego dyngusa!



niedziela, 20 marca 2016

EASY RIDER - Music From The Soundtrack (Dunhill 1969)

EASY RIDER - reż. Dennis Hopper (USA 1969)

George Hanson (Jack Nicholson): Kiedyś to był wspaniały kraj. Nie wiem co się z nim stało.
Billy (Dennis Hopper): Po prostu wszyscy mają stracha, to się stało człowieku. Hej, Nie wynajmą nam pokoju w podrzędnym hotelu ani nawet w motelu. Łapiesz? Myślą, że im poderżniemy gardła czy co. Boją się człowieku.
George Hanson: Nie boją się was, tylko tego co sobą przedstawiacie.
Billy: Co sobą przedstawiamy? To, że mamy za długie włosy?
George Hanson: Och nie. Przedstawiacie sobą wolność.
Billy: A co w tym złego, człowieku? Każdy chce być wolny.

[„Wikicytaty - Swobodny Jeździec”]

Pewna scena z filmu zapada w pamięci na zawsze. Jeden z dwóch głównych bohaterów filmu w osobie Wyatta „Captain America”, odpina z ręki zegarek i ciska nim o ziemię. Jest w tym jakaś dosłowność, a zarazem sygnał i symbolika. Ta filmowa sekwencja precyzyjnie ujawnia intencje bohaterów. Z nową odkrytą swobodą i odrzuceniem ograniczeń czasowych w przestrzeni skostniałego społeczeństwa. W oczekiwaniu na bezmiar przygody ruszają w drogę na swoich stalowych rumakach. Toną w oddali gór o barwie piasku pustyni i mijają stalowym mostem rzekę Kolorado. Cała scena zgrabnie zgrana przez węgierskiego operatora László Kovácsa jest idealnie opatrzona magicznymi dźwiękami kapeli Steppenwolf: Born To Be Wild. To początek podróży przez kalejdoskop pejzaży bezkresnej Ameryki, przy wtórze pulsu dźwięków wszystkich zagorzałych bikersów.

Get your motor runnin'
Head out on the highway
Lookin' for adventure
And whatever comes our way

Yeah, darlin' gonna make it happen
Take the world in a love embrace
Fire all of the guns at once and
Explode into space.

I like smoke and lightnin'
Heavy metal thunder
Racin' with the wind
And the feelin' that I'm under

Yeah, darlin' gonna make it happen
Take the world in a love embrace
Fire all of the guns at once and
Explode into space

Like a true nature's child
We were born, born to be wild
We can climb so high
I never wanna die

Born to Be Wild
Born to Be Wild...


Swobodny Jeździec jest wyrazem głosu pokolenia w czasie szalejącej wojny domowej między starą, a nową buntowniczą generacją. Kontrkulturę wcieloną w rolę autsajderów, hippisów poszukujących czegoś ulotnego i idyllicznego. Stojąca w kontrze wobec twardo stąpającej na ziemi konserwatywnej generacji. Broniącej za wszelką cenę swojej dominującej roli w kreowaniu zastałej rzeczywistości.

Niektórzy mówią, że to film dziwny, pełny narkotyków, chaosu i nihilizmu. Pewnie po części mają rację, ale dla mnie to szczególny wyraz kontestacji. Rozpaczliwego, a nawet zachłannego eksplorowania rzeczywistości i w końcu pełnego nadziei poszukiwania tego czegoś, co na tym świecie pewnie nie istnieje, jak głosi slogan z plakatu filmowego: „Facet poszedł szukać dla Ameryki i nie mógł jej nigdzie znaleźć..." Wyśnionej, utopijnej wizji świata bez przemocy, pełnego miłości, tolerancji oraz wolności. Protestu przeciw wstecznym poglądom twardogłowym wyroczniom tego świata. Czyż nie aktualne do dzisiaj?


Film drogi Easy Rider powstał za sprawą odtwórców głównych ról: Billy’ego - Dennisa Hoppera, który jednocześnie podjął się jego reżyserii, a także Wyatta – Petera Fondy współtwórcy scenariusza. Obraz ten eksponuje apogeum lata miłości epoki flower power, przedstawia historię o poszukiwaniu tego o czym wspomniałem (lub iluzji wolności) i uderza w konformistyczne, pełne hipokryzji i ksenofobii Stany Zjednoczone (a może i nie tylko tę część świata) końca lat 60-tych ubiegłego wieku.

Jako całość, ta historia filmowa podkreśla zarówno wzloty jak i zmierzch tamtego idealistycznego czasu. Odzwierciedla nadzieje wyzwolenia młodych z utartych kajdan egzystencji swoich własnych rodziców.


Tuzy światowej kinematografii Hopper, Fonda, Nicholson i ich przyjaciele przy niezwykle skromnym budżecie, stworzyli jak się okazało rzecz kultową. Co ciekawe ścieżka dźwiękowa osiągnęła bezprecedensowy sukces, stając się jednym z najbardziej udanych i popularnych soundtracków 1969 roku. Tło dźwiękowe zawarte w filmie robi wspaniałą robotę w przekazywaniu ducha tamtych czasów. Na pierwszy ogień idzie jedna z najbardziej sugestywnych piosenek o „wiadomych” używkach - The Pusher formacji Steppenwolf. Drugi utwór - Born To Be Wild – także zespołu Steppenwolf to apoteoza szalonej motocyklowej eskapady. Następny w kolejce The Weight grupy The Band (na filmie w wersji A Group Called Smith) zaopatruje widza w klimatyczną scenę podróży dwóch samotnych harleyowców poruszających się w pustynnym anturażu zachodzącego słońca. Ubywająca droga zdaje się kierować ich do nieuchronnej zagłady filozofii wolności, unicestwionej strzałem z winchestera przez obawiających się inności ciasnogłowych, ograniczonych i prowincjonalnych rednecków. Zbliżone odczucia niesie ze sobą ballada country-folkowa grupy The Byrds - Wasn't Born to Follow. No i wielki Jimi Hendrix w If Six Was Nine ukazuje genius loci Ery Wodnika. Mamy również fragment obrazoburczej mszy w wersji psychodelicznej zespołu The Electric Prunes - Kyrie Eleison/Mardi Gras (When the Saints), by wymienić najbardziej znamiennych obecnych na tym soundtracku


poniedziałek, 14 marca 2016

NIEMEN – Niemen (Muza 1971)

Cofam taśmę pamięci dobre trzy dyszki wstecz. Technikum. Lekcja języka polskiego. Przerabialiśmy epokę romantyzmu. Dzieła naszych rodzimych mistrzów pióra. Mickiewicz, Słowacki, a na koniec Norwid. Wybór padł na Bema Pamięci Żałobny Rapsod. Nasza nauczycielka ku uciesze i zażenowaniu niektórych, odpaliła stary gramofon, bodajże „Bambino” i zaprezentowała z winylowej płyty twórczość naszego wieszcza w interpretacji Czesława Niemena. Niestety, to był początek końca tej zgoła ambitnej inicjatywy naszej belferki. W dodatku poziom wydobywanych dźwięków z tego ustrojstwa był co najmniej podłej jakości, przez co cała koncepcja musiała niechybnie spalić na panewce. Chciałbym przypomnieć, że czasy połowy lat osiemdziesiątych nie za bardzo sprzyjały prezentacji tego rodzaju muzyki odbiorcom plastikowej (tandetnej) muzycznej papki w rodzaju Modern Talking, Sandry czy innej C.C. Catch. Większość kolegów zamiast docenić zamiar pani polonistki rozmiłowanej w twórczości obu panów (Norwida i Niemena), co jakiś czas kwitowała całą prezentację ironicznymi docinkami i szyderczym podśmiewaniem. Ale co tu się dziwić - przecież wszyscy byliśmy w tzw. cielęcym wieku. W myśl zasady, że starsi fani to uwielbiają, młodsi się przy tym ziewają.
Ale mnie jakoś było blisko do tej zjawiskowej muzyki, z którą zdążyłem się zaznajomić dzięki ojcu, który posiadał tę sama płytę w swoich zbiorach. Pamiętam jak dziś te dzwony, przepastne chóry i przejmujące słowa „Czemu cieniu odjeżdżasz…”. Aż dreszcze przeszywają! 

Co do samego longplaya (pierwsze wydanie z 1969 r.), który posiadam do dzisiaj, to trzeba otwarcie powiedzieć, że obecnie niestety nie wydaje się tak dobrze wytłoczonych analogów. Gruby solidny winyl, a nie jakiś tam nowiuśki 120 gramowy cienkusz. W tym starym analogu zawarta jest wspaniała jakość stereofonicznego pełnego dźwięku, a trzaski świadczące o upływie czasu, dodają szlachetnej patyny temu dziełu. Warto zwrócić również uwagę na stronę edytorską wydawnictwa sprzed 46 lat. Rewelacyjna obwoluta z wizerunkiem Niemena, zasiadającego za organami w towarzystwie świec, zachęca do wtajemniczenia w twórczość zwykle wymykającego się wszelkim standardom klasyka naszej sceny rockowej. Obdarzonego potężnym, wyrazistym, jasnym jak dzwon głosiskiem. Przynoszący pokaźną dawkę zaangażowania emocjonalnego w swoich ramach twórczych, będących jakby manifestem artystycznym awangardowego Niemena. Właściwie uosabiającego wszystko, co najciekawsze w rodzimej muzyce rockowej minionej epoki. Zawsze niepokorny artysta, ciągle poszukujący. Stający w kontrze do zastałej rzeczywistości muzycznej epoki PRL-u (oczywiście poza niektórymi przypadkami). Mimo upływu lat, bez mała, ponadczasowej.


Po epoce big beatowej wkroczył na ścieżkę bardziej ambitną, frapującą i niebanalną. Zabrał się za wyzwania większego formatu, osadzone w twórczości klasyków polskiej poezji. Cypriana Kamila Norwida pozornie trudnego, wymagającego, ale bezapelacyjnie pobudzającego wyobraźnię.

Niezmiernie trudno wskazać wyższość albumu Enigmatic nad kolejnym tzw. czerwonym albumem, ochrzczonym tak przez publiczność ze względu na dominujący kolor okładki, któremu poświęcę większość zamieszczonych rozważań. Bo czy jest jakiś wymierny sens nad wartościowaniem obu tak doskonałych płyt?

Niemen na przełomie lat 60-tych i 70-tych zainicjował swą wielką podróż w krainę ostrego, bardziej wysmakowanego grania. Wcześniejsze krótsze przeboje zostały zastąpione przez duże formy, wszechobecne brzmienie Hammonda i jazzowe improwizacje członków zespołu. Cała nowa koncepcja eksplodowała na fantastycznym albumie Enigmatic, później swe poszukiwania muzyczne Czesław Niemen kontynuował na niemniej dobrym krążku pt. Niemen. Będącym stylistyczną kontynuacją odkrywania nowych muzycznych obszarów. Właśnie na nim są numery, które rozwalają od pierwszego słuchania. Opanowane od strony literackiej duchem samego mistrza Norwida. Wystarczy wsłuchać się w bajeczny, podniosły i przejmujący Człowiek Jam Niewdzięczny (ach ten tekst!), aby zrozumieć wizję autora, którego jedynie czarna sylwetka głowy na czerwonym tle ozdabia genialną w swojej prostocie okładkę albumu (odważnie pozbawionego napisu identyfikującego to dzieło). Utworu z długą częścią instrumentalną, gdzie mają okazję wykazać się wszyscy muzycy zespołu, a rzecz uwodzi klimatem nawiązującym do najlepszych dokonań gigantów ówczesnej światowej sceny rockowej tj. Deep Purple, Iron Butterfly, Vanilla Fudge czy Santana. Po prostu solidne i dojrzałe granie, oparte na konkretnej podstawie sekcji rytmicznej i mocnych gitarowych riffach. Wszystko wzbogacone ekspresją soulową będącą echem fascynacji Otisem Reddingiem i Joe Cockerem.

Dzień za dniem
Jak wartki potok czas
Zacieśnia krąg
Istnienia mego
Dzień za dniem
Ucieka dalej
Dalej
Dalej
Mych złudnych pragnień
Splot upada

A wokoło
Wszechświat
Bezgraniczny, niepojęty
Nieskończony ogród żyzny
Myśli wiecznej A r c y d z i e ł o !
Uszanować chciałbym niebo
Ziemi czoło skłonić
Ale człowiek jam niewdzięczny
Że niedoskonały...

Nonsensami
Karmią się nawzajem
Spraw komicznych
Omotani siecią
Wstyd mi za tych
Co nie mając wstydu
Zapomnieli
Że u kresu
Groby nas zrównają

Podobny nastrój króluje na kolejnych kompozycjach, z reguły energetycznych, ale i kombinacyjnych. Ta zawartość wciąga i intryguje także delikatnymi, jazzującymi zagrywkami. Z żeńskimi głosami - uroczo dodającymi kolorytu całości. Czasami masywne riffy i drapieżny wokal nie pozostawiają wątpliwości co do brzmień preferowanych przez grupę Niemena. Zafascynowaną pełnym improwizacji i swobody progresywnym hard rockiem.



Ten drugi w kolejności longplay formacji Niemen Enigmatic, nagrany na przełomie 1970 i 1971 roku ukazał się w wczesną wiosna 1971 roku. Za efekt finalny odpowiedzialni byli: rewelacyjny Jacek Mikuła na organach Hammonda, oszczędny w swojej grze Tomasz Jaśkiewicz na gitarze, pięknie śmigający na basie Zieliński, doskonale bębniący Czesław „Mały" Bartkowski na perkusji. Muzykom towarzyszyło trio wokalne w składzie: Krystyna Prońko - z cudownym wiodącym głosem , Zofia Borca i Elżbieta Linkowska. Przy nagraniu drugiego krążka, w styczniu 1971 roku, w składzie zespołu nastąpiły niewielkie korekty: dotychczasowy chórek zastąpiła grupa Partita, a za bębnami zasiadł Janusz Stefański. Gościnnie wystąpił również skądinąd znany i szanowny w środowisku jazzowym Zbigniew Namysłowski .

Ale na szczególną uwagę zasługują dwaj niezwykle biegli instrumentaliści odciskający swoje piętno na tym albumie. Obsługujący organy Hammonda Mikuła i grający z polotem na basie Zieliński, to, obok lidera główne postacie wpływające na ostateczny kształt albumu. Mikule nagrania te zawdzięczają niezapomniane ciężkie organowe brzmienie, z kolei Zieliński dodał wszechobecny pulsujący bas.


niedziela, 6 marca 2016

FREE ‎– Fire and Water (Island 1970)

Mniej znaczy więcej - można by rzec opisując ten album piewców wolności (free) swobodnej bluesowej nuty. Nieskrępowanej weny twórczej silnie oddziałującej na złaknionych pokrewnych dźwięków. Intencja muzyków zdaje się transparentnie klarowna. Jego celem jest osiągnięcie maksymalnego efektu artystycznego i silnego przekazu energii przy wykorzystaniu minimalnych środków wyrazu. Koncepcja ta w praktyce oznacza zestawianie pozornie prostych motywów muzycznych o różnych parametrach i strukturach rytmicznych.

Dwaj panowie – Andy Fraser i Paul Rodgers byli odpowiedzialni za pisanie większości materiału zespołu powodującego dreszcze trudne jednoznacznie do zdefiniowania, ale przeszywające na wskroś do szpiku kości. Jest w tym jakaś tęsknota, a zarazem spełnienie. Muzyka ta posiada witalną energię i niewypowiedzianą, niemą emocjonalną przyswajalność.
Aby dotrzeć do tego nurtu, trzeba dojrzeć i ewoluować w swoich artystycznych fascynacjach. Ta muzyka ma szanse odgrywać wśród wielbicieli talentu kwartetu niezwykłą rolę. Nawet nie zdajemy sobie sprawy, jak silnie zdolna jest ona oddziaływać - niuanse gitarowe, subtelność i energia głosu wokalisty, czy mruczenie basu, a nawet trans perkusji - to wszystko jest muzyką, która odnajduje swoje miejsce na tej płycie.

Słuchając albumu istnieje wrażenie, że wszystko jest na właściwym miejscu: dźwięk jest pełny, a zarazem subtelny, a utwory pozostawiają niezatarte wrażenie. Nawet cisza między dźwiękami jest niezwykle trafnie wkomponowana w odpowiednich punktach. Co tylko dodaje ekspresji finalnemu efektowi. No i kto powiedział, że trzeba zapierniczać w oszalałym tempie, żeby wyzwolić nagromadzoną dźwiękową energię!? Buchającą pomimo wspomnianych nad wyraz ubogich środków. Jest ona intensywna i zdaje się nieśmiertelna (przynajmniej dla autora!). W myśl prawidła, że skromność, także w tej dziedzinie, jest cnotą hołubioną przez melomanów. Co wcale nie jest takie oczywiste, gdyż grupa chyba nie dostała takiego uznania, na jakie bezsprzecznie zasługiwała.
Fire and water jest bez wątpienia jednym z najlepszych albumów przełomu lat 60-tych i 70-tych. Jeśli jesteś w jakikolwiek sposób zainteresowany bluesem w każdej postaci uwierz, że naprawdę nie możesz sobie pozwolić, aby nie posmakować tego albumu. Prekursorów cięższej odmiany bluesa. Mocnego i melodyjnego, przy tym niezwykle oszczędnego. Takiego, którego wcześniej widownia w podobnej postaci jeszcze nie widziała. Zgoła urzekającego!


Struktura zamieszczonej muzyki wydaje się być bardziej przemyślana niż na poprzednich albumach grupy, ale to, co jest bardziej zauważalne, to charakter liryczny literackiej treści, gdzie pojawiają się bardziej osobiste wyznania.

Ogień i woda wydaje się trwać w harmonii ze swoją nazwą. Zawartość stanowi różnorodny konglomerat muzycznych doświadczeń i inspiracji instrumentalistów, którzy starają się łączyć różnorodne składniki w jedną spójną całość. Pozwolę sobie już nie po raz pierwszy odejść od analizy poszczególnych kompozycji. Otwarcie sądzę, że wszystkie utwory zasługują na uwagę. Przy tym wprost chwytają za serce. Album zbudowany został zgodnie z regułą mieszanki żwawych rytmicznych numerów z refleksyjnymi, omal usypiającymi, choć uroczymi balladami.

Co do sprawców tej muzyki, to bez wahania nie można przejść obok nich beznamiętnie.

Gitarzysta Paul Kossoff, niesforne dziecko epoki dzieci-kwiatów. Nieposłuszny, łamiący reguły dotychczasowej gry na gitarze. Przy tym zadziwiający swoimi genialnymi zdolnościami instrumentalnymi urzeczywistnionymi w nie do podrobienia niesamowitych, spektakularnych gitarowych vibrato. I jak wspomina po latach kolegę z zespołu Paul Rodgers, nic nie mogło równać się z pasją w jego akcie tworzenia: „Jedną z wielkich zalet „Kossa” było to, że grał każdą nutę jakby jego życie od tego zależało!”

Wokalista Paul Rodgers obdarzony wysokimi umiejętnościami wokalnymi i charakterystyczną chropowatą i niezwykle melodyjną, wyrazistą soulową barwą głosu.

Basista Andy Frasera, najmłodszy w tym towarzystwie, niespełna pełnoletni, ale ze sporym muzycznym doświadczeniem. Przyczyniający się do wzrostu znaczenia basówki w świecie bluesrockowych dźwięków. A jednocześnie trafnie wykorzystujący instrumenty klawiszowe.

Perkusista Simon Kirke, prawdziwy maniak różnego rodzaju instrumentów perkusyjnych. Zresztą wystarczy spojrzeć na jego zapamiętałą i szaloną grę.

Mentor kapeli brytyjski bluesman Alexis Korner tak celnie określił tę czwórkę:
„Cóż, zawsze zakładałem, że jeśli zespół jest dobry i ma trochę szczęścia, przebije się bez względu na wszystko. Oni zaś byli bardzo dobrym zespołem! Działo się tak, ponieważ Free byli na scenie totalnie żywym zespołem. Kochali grać, a zawsze kiedy tak jest, widać to gołym okiem - tak jak miało to miejsce również i w ich przypadku.”