sobota, 8 lipca 2023

BIG STAR – # 1 Record (Ardent 1972)


„Tworzenie melodyjnych piosenek zawsze było dla mnie najważniejszym miernikiem jakości zespołu, a Ci goście byli bez wątpienia mistrzami…”

Michael Mills – basista, autor tekstów i współzałożyciel zespołu R.E.M.


Tylko tyle… i aż tyle. Taki slogan ciśnie się na usta podsumowując to wydawnictwo amerykanów. Pozornie nic odkrywczego, a jednak. Ale po kolei.

Number 1 Record wpłynął na wiele alternatywnych zespołów w USA i innych krajach, zwłaszcza na zespoły takie jak R.E.M. i The Replacements z amerykańskiej sceny rocka studenckiego lat 80. I to pomimo faktu, że w momencie wydania #1 Record notował bardzo słabą sprzedaż, chociaż był powszechnie chwalony przez krytyków. Być może zawiniła słaba promocja albo zbyt błaha stylistyka łącząca rocka z lat 70-tych z melodiami a’la Beatlesi. I chyba było coś na rzeczy, gdyż dystrybutorem płyty była firma Stax, która wówczas chyliła się ku niechybnemu upadkowi. 


Ten premierowy album nadał zespołowi rozpędu, stanowił inspirującą bazę do następnych płyt. Big Star był jednym z niedocenianych zespołów lat 70-tych, ale wydał jeden z bardziej pozytywnie recenzowanych albumów dekady. #1 Record wyróżniał się na tle reszty amerykańskiej sceny rockowej swoją wyjątkowością i zgoła wyprzedzał swoje czasy świeżym powerem, popowym brzmieniem, stylem, który stał się bardziej popularny w późnych latach 70-tych i 80-tych. Choć według mnie, klasyfikowanie stylów muzycznych wydaje się dość karkołomnym, by nie powiedzieć pseudo eksperckim zabiegiem. Bo co to oznacza soft rock, czy power pop? Wygląda na to, że Ameryka we wczesnych latach 70-tych wciąż czerpała z epoki flower power, zanurzając się w psychodelicznym klimacie, i nie była jeszcze gotowa na bardziej melodyjne, popowe brzmienie rocka. Cieszę się, że mogę zarekomendować piosenki z tego albumu i mieć satysfakcję z odbioru tej muzyki, podobnie jak kilkanaście tysięcy osób, które prawie pól wieku temu kupiły go i zapamiętale słuchały, jak Ameryka długa i szeroka.


Na pierwszej stronie winylowego krążka dominuje rock & roll, podczas gdy druga staje się coraz bardziej refleksyjna i liryczna. Na ogół brzmienie gitar jest ostre i pełne. Nawet subtelne utwory mają w sobie coś z napięcia, a jednocześnie emanują delikatną żarliwością. Z kolei tzw. rockery rozbrzmiewają z całą werwą.


Debiutancka płyta to melodyjna mieszanka muzyczna, napędzana gitarami, chwytliwa i pulsująca. Bazująca na wysoko brzmiącym głosie poszczególnych muzyków, którzy nie uciekają od wspólnych harmonii wokalnych. To powinno teoretycznie pobudzić potencjalnych słuchaczy. A jednak w praktyce album nie został należycie odebrany przez słuchaczy. Niestety, nie spotkał się z większym zainteresowaniem, pomimo pozornie tak łatwo przyswajalnej stylistyki.


Jakby tu opisać lub porównać z innymi wykonawcami ich muzykę? Spróbujmy! Letnia „kalifornijska” płyta nagrana w stanie Tennessee, a dokładnie w mieście Memphis. Kapeczka Byrdsów tu, szczypta Beach Boysów tam, odrobina ciężkości San Francisco a’la zespół Moby Grape, czy młodsza od wspomnianych formacja Cheap Trick, niebagatelna rola stylistyki The Beatles, no i troszkę maniery R.E.M. z ich wcześniejszego okresu. Zawile? Chyba nie… Number 1 Record kipi energią, tudzież melancholią wymieszaną z radością, wrażliwością i nutą młodzieńczej naiwności oraz beztroski. Dzieło kompletne? Niektórzy uważają nawet, że to najbardziej skromny, niedoceniany przez słuchaczy zespół wszechczasów. Notabene, o tak przewrotnej nazwie! Na pewno pozbawiony wymiernego, komercyjnego sukcesu.


Kolejnym, wyjątkowym aspektem była charakterystyczna okładka tego wydawnictwa. Podświetlony neon niczym reklama, czy szyld sklepowy jaśniejący w mroku nocy. Trudno ją przeoczyć i pomimo tego, że jest raczej koncepcyjnie błaha, przyciąga uwagę.


Jeśli kiedyś widzieliście film o zespole, to wiecie o co chodzi w tym tekście. Jeśli nie, to bardzo polecam; kilka lat temu dość często emitowany w kanale Sundance TV. Big Star: Nothing Can Hurt Me z 2012 r., gdzie autorzy filmu w sposób trafnie zobrazowali całe zjawisko tej, już powoli zapominanej lub jak u nas w Polsce, mało znanej formacji, która nagrał swój debiut w składzie: Alex Chilton na gitarze i wokalu, podobnie jak Chris Bell, w charakterystycznych dla całości albumu harmoniach wokalnych udzielał się także basista Andy Hummel oraz Jody Stevens na perkusji. Cały kwartet podczas nagrywania pierwszej płyty wspomagany był gościnnie przez klawiszowca i wokalistę Terry’ego Manninga.