wtorek, 28 lipca 2015

DŻEM – Cegła (Polskie Nagrania „Muza” 1985)

„A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”- ten cytat poety doby renesansu Mikołaja Reja jak ulał pasuje do tego co chciałbym przekazać w tym opisie.
Czyli przyszła pora na nasze polskie granie. Bez żadnej ironii i całkiem poważnie jest czym się chwalić, a nawet być dumnym. To dzieło kapeli ze Śląska było, jest i będzie naszym rodzimym klasykiem blues-rockowej muzyki. Nietrudno zauważyć, że płyta owa została wydana w latach mało sprzyjających dla koniunktury bluesowej na świecie. Jednakowoż  trzeba pamiętać realia ówczesnej - polskiej ludowej ojczyzny - jak głosiła  wszechwładna propaganda socjalistyczna, która na każdym kroku piętnowała każdy podmuch wolności ze „zgniłego zachodu”, także tej muzycznej. Mozolnie przenikającej przez szczelne sito „czerwonych” cenzorów, próbujących negować dźwiękowe fluidy z „wolnego świata”. Piętnowanej szczególnie tuż po stanie wojennym. Stąd zapewne opóźnienia w promowaniu muzyki na wzór zachodni (wówczas nie takiej znowu modnej w zalewie dominującego plastikowego popu lat 80-tych) oraz dosyć długiej przerwy między pierwszymi zarejestrowanymi nagraniami tyskiej kapeli (1981), a wydaniem debiutanckiej płyty(1985).
Pamiętam jak dziś inicjację muzyczną z Dżemem. To było zaraz po „podstawówce”. Kolega kupił płytę w pobliskiej księgarni i zapodał na tak zwanego niszczyciela płyt gramofonowych - adapter Artur 903.
Podobnie jak moi rówieśnicy nie byłem w tamtych czasach jeszcze tak bardzo osłuchany w podobnych bluesowych brzmieniach. Właściwie będąc piętnastolatkami  to słuchaliśmy wszystkiego. Nad prawie każdą płytą nadstawialiśmy uszu z niekłamanym zapartym tchem. Oddział Zamknięty, Banda i Wanna , Lombard, Budka Suflera – tu kolejność całkowicie przypadkowa. Jednakże „Cegła” był jakaś inna. Pobudzała uczucia, zdawała się od razu prawdziwie autentyczna. Sięgała pod skórę, poruszała duszę, wydawała się od początku do końca prawdziwym wyznaniem cierpiącego, jak się później okazało, zatracającego się w czeluści narkotycznego uzależnienia Ryszarda Henryka Riedla. Niestety nie mam intencji kolejno analizować poszczególnych utworów z tego albumu. Bowiem wszystkie razem stanowią pewną całość uchwyconą niczym w kadrze historycznej fotografii. Jest pamiątką tamtej chwili. Zbiorem kapitalnych kompozycji, w których przewija się blues, country czy reggae. Wspaniale wymieszane w pysznej słodkiej „dżemowej” miksturze! Podobnie laurki w postaci listy ocen nie zamierzam wystawiać. Bardziej czuję tę nutę sercem niż poprzez chłodne analizowanie i kalkulowanie. Tak dużo wspomnień wiąże się z tą muzyką. Niektórych infantylnych, a  czasami pobudzających jakąś nieosiągalną tęsknotę. Ale zawsze z dogłębnym bliżej nieokreślonym ciepłym uczuciem. Za każdym przesłuchaniem ta muzyka żyje we mnie. Pobudza wyobraźnię. Napędza do działania. Porywa swoją młodzieńczą energią. Bluesowym impetem burzącym sztywne ramy szarej codzienności. Ale się rozmarzyłem …hmm.
Może jestem bezkrytyczny wobec, jak przyjęło się twierdzić, niby źle, nieudolnie nagranego muzycznego materiału. Pewnikiem istnieją lepiej zarejestrowane krążki Dżemu, jak rzeczą sami członkowi zespołu, lecz dla mnie jest to jakby punkt odniesienia dla ich całego dorobku. 

Pierwszy koncert Dżemu zaliczyłem w swoim rodzinnym miasteczku, w 1988 roku w 
chłodny lutowy wieczór. Nie bacząc na przypadkową publiczność i przeciętny aplauz zgromadzonych widzów, sekstet zaprezentował się pierwszorzędnie, serwując najlepsze kompozycje z zarannych lat swojej działalności. Kolejny kontakt z żywą muzyką kapeli miałem kilka miesięcy później w lipcu tego samego roku, na legendarnym Campingu Muzycznym w Brodnicy. Z perspektywy lat z całkowitym przekonaniem i odpowiedzialnością stwierdzam, że był to jeden z najlepszych wykonów na żywo jakie miałem zaszczyt usłyszeć i zobaczyć. Bez cienia wątpliwości doskonałe misterium dźwiękowe. Rewelacyjna celebracja muzyki! A wiem co mówię, gdyż trochę dotychczas koncertów widziałem. Włącznie z gigantami muzyki w rodzaju The Rolling Stones, Clapton, Black Sabbath, Deep Purple czy Page & Plant. Po prostu dali z siebie wszystko dla cudownie rezonującej, licznie zgromadzonej, oddanej publiczności. Zarówno jako rewelacyjnie zharmonizowany zespół jak i solowo doskonali muzycy, eksponujący wyborny kunszt swoich nietuzinkowych zdolności instrumentalnych i oczywiście wokalnych. Serio, nie wpadam w żadną przesadę! Ten niebywały występ trwał bez mała ponad trzy godziny! Już świtało, kiedy w jaśniejące turkusowe niebo ulatywały wybrzmiewające ostatnie nuty porywającego koncertowego rytuału.

Oba rzeczone występy miały wspólny mianownik. Solidność i bezwarunkowa aura. Bez względu na  okoliczności miejsca i czasu, kultowy ansambl ukazuje niezmiennie profesjonalne podejście do swojej bardzo wysokiej  jakości rzemiosła. Tak niebywale cenionego przez wielu fanów tej naszej rodzimej grupy „śląskich swojaków”.  Pomimo incydentalnych niedyspozycji wokalisty z „określonych” przyczyn.
Mówiąc tak już na marginesie. Jakby ktoś zapytał mnie o wymarzony koncert na jakim jeszcze nie byłem, to bez chwili zastanowienia odpowiedziałbym: The Allman Brothers Band supportowany przez ich polskiego odpowiednika grupę Dżem. To takie moje mało realne, pobożne życzenie. Oczywiście to tylko mrzonka, ale kto komu zabroni bujać w obłokach.