niedziela, 29 stycznia 2017

TEN YEARS AFTER – Cricklewood Green (Deram 1970)


„Szanujmy wspomnienia, smakujmy ich treść,
Nauczmy się je cenić,
Szanujmy wspomnienia, bo warto coś mieć…”

Tak zupełnie spontanicznie przyszła mi do głowy treść jednej z banalnych piosenek Skaldów, związanej ze spoglądaniem wstecz. A jest co wspominać. Te „impry” u dawnego kumpla na pustostanie, przy porywających i transowych dźwiękach Ten Years After. Totalny spontan i nieziemski klimacior podlany, ma się rozumieć… różnymi trunkami (rozweselaczami)…  Rytm i puls przeszywający dosłownie wszystkie zakamarki tego lokum, wraz z uczestnikami „wyluzowanej biby”, zapamiętałych w wirze tanecznych pląsów i swawoli. Odświeżam te minione obrazy, aż się łezka w oku kręci. Jak to się mówi „to se ne wrati!” (co ciekawe dosłownie po czesku znaczy sformułowanie „to się nie opłaca”!!!). Sorry za te roztkliwianie. Czasem zwyczajnie „trza” przywołać w pamięci tamten czas, nawet z całym bagażem infantylnych zachowań, czy postaw. Dość tych sentymentalnych westchnień. Przejdźmy do zasadniczej kwestii.


To mój faworyt wśród albumów TYA. Czadowa pozycja spreparowana na niwie sążnistego bluesrocka. Do dziś uchodzi za jeden z najbardziej godnych uwagi pozycji w dyskografii zespołu. Głównym atutem albumu jest to, że w świetny sposób oddaje klimat i energię zespołu z najlepszych lat jego istnienia. Jest tu czysta pasja grania i szczery autentyzm dźwiękowego przekazu. Na płycie nietrudno znaleźć wszystko to, co w muzyce najważniejsze: pomysłowo skonstruowane rasowe kawałki, niebanalne linie melodyczne, zgrabne harmonie, a przede wszystkim intensywnie odczuwalna, nieprzymuszona, pełna wigoru radość wspólnego muzykowania! 

Trzeba przyznać, że zestaw kawałków, który trafił na ten krążek był absolutnie trafiony. Co ciekawe, przy zróżnicowaniu kompozycji całość brzmi niezwykle spójnie. Bardziej dojrzale od wcześniejszych albumów. Utwory  idealnie korespondują ze sobą, wzajemnie uzupełniają się w głębi i przepływie barwnych dźwięków rodem z krainy psychodelicznego bluesa. Najbardziej poruszają wysmakowane partie gitary, ale świetne i soczyste brzmienie pozostałych instrumentów też jest nie od parady. Nic więc dziwnego, że materiał tu zawarty stanowi podstawowy kanon TYA. Naprawdę jest co słuchać.  Już po pierwszych taktach CG można się zorientować, iż mamy do czynienia z wydawnictwem wyjątkowym. 

Zachwycają grane z ogromnym wyczuciem partie gitarowe Alvina Lee, który oprócz prezentowanych gitarowych walorów hipnotyzuje wyluzowanym, aczkolwiek bardzo dynamicznym wokalem. Do tego napędzający bas, obsługiwany przez wymiatającego aż miło Leo Lyonsa. Perkusista Ric Lee też zapiernicza niczego sobie. Ekspresyjne organy Hammonda Chicka Churchilla spajają całe muzyczne tworzywo. Zresztą ta właśnie ekspresja połączona z naturalną dynamiką wykonawczą jest w tym wydaniu najsilniejszą bronią zespołu. Utwory zebrane na krążku mogą stanowić wzorzec grania w bluesopodobnej nucie. 


Biorąc wszystko pod uwagę jest to album świetnie skomponowany i jak to się mówi „made to measure”. Wszystkie kompozycje wydają się bardzo zwięzłe, choć są dalekie od schematyczności. Dzięki temu całości słucha się jednym tchem. Dżentelmeni z TYA odnajdują się doskonale w stylistyce będącej ukłonem w kierunku tradycji niemal wszystkich odmian muzyki popularnej XX wieku, a w szczególności tej czarnej, dwunastotaktowej, archetypowej dla rocka. Najmocniejsze punkty albumu to jego utwory, zaś ten szczególny spośród nich to nieśmiertelny, narastający Love Like A Man. Gwóźdź programu prawie każdego show Brytyjczyków. Inne kompozycje doskonale uzupełniają esencję albumu. Czy otwierający pełny wigoru Sugar The Road i kolejny niezwykle rytmiczny Working On The Road,  czy też nieco transowy 50,000 Miles Beneath My Brain, swawolny countrowiec Year 3,000 Blues, swingujący Me And My Baby, balladowy Circles i zamykający album frapujący As The Sun StillBurns Away, nadają płycie niekłamanego żaru wysyłanego w kierunku słuchacza. Czysta radocha! A przecież w tym wszystkim o to właśnie chodzi! Bo przecież nie ma w tym nic zdrożnego dawać odbiorcy niekłamaną dawkę hedonistycznych przyjemności!
Główny kompozytor i producent albumu Alvin Lee wraz ze swoim zespołem, znajdował się w zenicie swoich możliwości i doskonale to słychać. Tu gdzie spotyka się w sposób bliski ideałowi blues z rockiem jest należne miejsce dla autentycznego i skondensowanego talentu kompozytorskiego i wykonawczego niekwestionowanego lidera TYA.



To płyta odporna na upływ czasu w dziedzinie bluesrocka. Niezmiennie tryskająca zaskakującą i ożywczą energią. Alvin i koledzy zafundowali kolejnym pokoleniom słuchaczy piękną podróż w świat dźwięków, które nie powinny nigdy przeminąć. Sadzę, że każdy znający się na rzeczy, nieodwołalnie pokochał ich pełną werwy odmianę fajowego grania, tak doskonale uchwyconego na CG.