poniedziałek, 21 września 2015

RORY GALLAGHER – Irish Tour ’74 (Polydor 1974)

Ponownie  przenoszę się w czasie o jakieś 20 lat, kiedy żywo angażowałem się w pewne przedsięwzięcie muzyczne. Nie żebym od razu był częścią jakiegoś blues bandu, ale z dużą dozą nieśmiałości starałem się być animatorem powstania pewnej „bluesopodobnej” dość efemerycznej formacji, złożonej z moich dawnych znajomych. Wśród nich był pewien fajny gość, utalentowany muzyk. Gitarzysta i wokalista. W tamtym czasie wzajemnie uzupełnialiśmy się w swoich fascynacjach muzycznych. Zwłaszcza tych bluesowych. Pewnego razu zwrócił On moją uwagę na rewelacyjnego artystę brzmiącego jak rasowy czarnoskóry, amerykański bluesman. Zaintonował kompozycje z jego repertuaru. Naśladując wokal i zagrywki pierwowzoru na gitarze akustycznej. To był bardzo charakterystyczny, niebywale rasowy kawałek „Out In The Western Plain” kultowego bluesmana Leadbelly’ego, a pochodzący z płyty studyjnej Rory’ego Against the Grain. Znakomicie zinterpretowany. Co ciekawe, ten irlandzki muzyk wcześniej jakoś nie przykuwał mojej uwagi, ale wtedy złapałem haczyk jak wygłodniały szczupak i dałem się porwać takiemu graniu.

Tak to był On, niezmiernie szczery w swoim przekazie Rory Gallagher. Rockman z Zielonej Wyspy uważany jest za jednego z najlepszych gitarzystów wszechczasów. Jednocześnie niespotykanie skromny chłopak z irlandzkiej prowincji. Outsider, którego utwory zwykle opowiadają o samotności, życiu w drodze i poszukiwaniu wolności. Talent pierwszej próby urzeczywistniony podczas znakomitej gry. Gdzie gitara wydawała się śpiewać pod jego palcami, a jego improwizacje pozbawione jednej zbędnej nuty stale poruszają do głębi. Tym samym wciąż na nowo odkrywają całkowicie nowe wymiary instrumentu. Tak, tak, radzę wsłuchać się w te dźwięki, które za każdym razem ukazują coś nowego w wirtuozerii Gallaghera. Wyrafinowanego brzmienia pełnego unikalnych niuansów niepozbawionych niewymuszonej spontaniczności. Przy tym jego image, stanowiący dopełnienie naturalności, jakby kumpla z sąsiedztwa: sprana flanelowa koszula, wytarte spodnie jeansowe i niezwykły, dziś uważany za kultowy osobisty instrument Rory’ego – słynny Fender Stratocaster  z 1961 roku. Tak intensywnie eksploatowany, że na przodzie pozostały jedynie fragmenty lakieru, a pod spodem gitara zafarbowała się na niebiesko od wspomnianych jeansów. Gallagher zwykle wspominał, że ta gitara była mu bardzo bliska i wydawała się przedłużeniem jego dźwiękowej wyobraźni. Instrumentem praktycznie pozbawionym minusów, skończenie uniwersalnym. Niezależnie od generowanej mocy, nic nietracącym ze swej magicznej barwy. Dysponujący niewymierną paletą brzmieniowych odcieni. Warto wspomnieć, że Irlandczyk cieszy się niezmienną estymą nie tylko wśród melomanów, czego wyrazem było uwielbienie w ojczyźnie muzyka, gdzie mawiano „Najpierw był Jezus, potem zjawił się Rory”, ale również w pełni zasłużenie wśród kolegów po fachu – gitarzystów. Nawet Slash zabrał głos w tej sprawie: „Styl gry Rory’ego jest mi szczególnie bliski dlatego, że był on bardzo spontaniczny. Wyznawał maksymę: po nagraniu nic nie zmieniaj! Zostaw tak, jak jest. Nie przejmował się przesadnym dopieszczaniem każdego szczegółu. Miał naturalny talent i potrafił grać w bardzo wielu stylach".

Wybrałem nie przypadkowo album koncertowy, gdyż niespotykany, spontaniczny styl gitarzysty był szczególnie eksponowany właśnie w czasie występów na żywo.  Płyta Irish Tour ‘74, jest powszechnie uważana za jedno z najlepszych wydawnictw koncertowych w historii muzyki blues-rockowej. Dla wielu fanów jest albumem, który najlepiej oddaje talent muzyczny Gallaghera. Jak w soczewce ogniskuje wszystkie jego najbardziej spektakularne osiągnięcia w grze na gitarze. To fantastyczny koncert. Znakomita płyta odzwierciedlająca sens takiej muzyki.  Znalazły się na niej nie tylko energetyczne wykonania utworów studyjnych z 1973 roku, takich jak jego autorski „Tattoo’d Lady”, ale też żywiołowe covery klasyków bluesowego gatunku w rodzaju „I Wonder Who” Muddy Watersa. Całość świetnie dopełnia film Tony’ego Palmera znakomicie dokumentujący okoliczności pamiętnej trasy koncertowej tego gitarowego mistrza. Grając przed publicznością przemieniał się w istnego demona gitary. Równocześnie  uzyskiwał energię potrzebną do tego rodzaju muzyki. Taka swoista rezonacja pomiędzy Nim a słuchaczami. To właśnie ten klimat był tak bardzo charakterystyczny dla jego bezkompromisowej muzyki. 

Na koniec trafne i znamienne słowa opisujące jedyne, niepowtarzalne koncerty w Polsce, które miały miejsce 3 oraz 4 września 1976 roku w Katowicach i Warszawie: „Już od pierwszego wejścia na estradę Gallagher swoim naturalnym zachowaniem ujmuje publiczność. Całkowicie skupiony na instrumencie, jakby nim zafascynowany, ruchem ciała eksponuje każdy zagrany dźwięk, podkreśla kulminację każdego dźwiękowego motywu - napisał Janusz Popławski w miesięczniku „Jazz” - Barwą głosu przypominając Johnny’ego Wintera, Gallagher gra i śpiewa w kipiącym energią skupieniu. Właśnie ta biologiczna energia jest tym co zdobywa i przekonuje widzów już od pierwszego dźwięku...” Anna Kulicka w „Panoramie” dodała „Ten skromny i cichy chłopak w życiu prywatnym, staje się żywiołowym, ekspresyjnym wykonawcą kiedy trzyma w rękach gitarę. Mimo wyraźnie wyczuwalnych w jego technice gry wpływów J. Hendrixa, M. Taylora i J. Wintera, muzyka Gallaghera jest różna od wszystkiego, co kiedyś mogło być dla niego wzorem. Jest pełna niepowtarzalnej dynamiki, wręcz gwałtowności i rozmachu.”