niedziela, 19 marca 2017

ROBERTA FLACK - Killing Me Softly (Atlantic 1973)

Pewnie część czytelników osłupieje ze zdziwienia widząc… kogo to ja przedstawiam na blogu?! Twórczość tej pani zdaje się zbyt łagodna, zahaczająca o muzykę popularną, a nawet pozornie estradową, rodem z letnich festiwali typu Sopot, czy inne San Remo. Może i tak, ale czasami trzeba posłuchać jakiejś lżejszej nuty, szczególnie zaopatrzonej w wielki znak jakości Q.

Poetycko brzmią słowa „Singing my life with his words”, zwłaszcza kiedy wyśpiewane są przez Robertę Flack. Sama kompozycja zupełnie inna od oryginału Lori Lieberman w pełni zawładnęła serca wielu słuchaczy na całym globie. I bardzo słusznie gdyż wykonanie pani Flack jest po prostu totalnie zabójcze. Gdzieś wyczytałem, że w tym utworze właściwie wszystko jest… zabójcze. Począwszy od tytułu, poprzez brzmienia i słowa, a skończywszy na odbiorze tak, że się wyrażę… zabójczo cudownej muzyki. Pani Flack robi to tak dobrze, że każdy słuchacz pomyśli, iż piosenka została napisana absolutnie tylko dla niego. Ujmuje nieziemskim spokojem i łagodnością. Roberta Flack próbuje przekazać istotę utworu bez specjalnego wysilania się na sztuczną oryginalność. Rezultatem tego jest pewien rodzaj czystości, która jest rzadko słyszana wśród całej gamy wokalistów, gdzie jazz zdaje się stać na pierwszym miejscu w stosunku do oczywistej i naturalnej obecności pozostałych nieodzownych gatunków jak gospel, soul i blues.


Jak legenda głosi, w 1973 roku artystka lecąc samolotem z Los Angeles do Nowego Yorku, usłyszała utwór w pierwotnym wykonaniu autorki kompozycji Lori Lieberman - Killing My Softly With His Song, dedykowanej innemu, chyba nieco zapomnianemu pieśniarzowi Donowi McLeanowi. Tak zauroczona ową piosenką postanowiła bezzwłocznie wziąć ją na warsztat. Po trzymiesięcznym szlifowaniu w studiu nagraniowym w końcu usatysfakcjonowana nadanym kształtem finalnej wersji, zarejestrowała ją. Decyzja ta okazała się niewątpliwym sukcesem w postaci sprzedanych, w szybkim tempie, pół miliona egzemplarzy i to nie tylko za sprawą doskonałego tytułowca. Wkrótce nowo wydany album nominowany zostaje do nagrody Grammy i zaledwie rok od wydania uzyskuje tytuł płyty roku w wymienionym plebiscycie. 

Roberta we wszystkich zawartych na albumie utworach, ukazała własne subtelne, łagodne, aczkolwiek wysoce wysmakowane muzyczne oblicze. Jej stonowana, oszczędna i emocjonalna interpretacja, wyśmienicie pasowała do melancholii ballad zawartych na albumie wydanym niemalże 44 lata temu. Trzon utworów stanowiły magicznie spokojne, kojące i niezwykle misternie zaaranżowane piosenki o nader refleksyjnym nastroju. Tym sposobem Flack potwierdziła uznanie na całym świecie, jako wokalistka obdarzona pięknym głosem (kontralt), ale też wytrawna pianistka, akompaniująca sobie w tych niezwykle onirycznych utworach. To tak jakby nic nie stało pomiędzy odbiorcą, a sensem przekazu dźwiękowego autora. Roberta zdaje się być wyłącznie nadajnikiem, który oddaje się bez reszty we władanie utworów, dzięki czemu nie tylko emituje dźwiękową esencję, ale zarazem staje się jej częścią. Jej śpiew, rozciągający się od miękkiego szeptu do dynamicznych, uduchowionych tekstur wokalnych, charakteryzuje się całkowitą kontrolą nad linią melodyczną, z okolicznymi ozdobami, wygenerowanymi osobiście przez wykonawczynię na instrumentach klawiszowych. Te zdolności nie wzięły się znikąd. 

Roberta Flack urodził się w Black Mountain w Karolinie Północnej 80 lat temu. Inspirowana przez jej ojca, kościelnego organistę, rozpoczęła grę na fortepianie w bardzo młodym wieku, aby w późniejszym okresie życia uzyskać stypendium muzyczne na waszyngtońskim Howard Univercity. Nabyte umiejętności następnie wykorzystała w krótkiej pracy zawodowej pedagoga muzycznego jednej ze szkół średnich w swoich rodzinnych stronach. W 1968 roku powraca do stolicy USA, aby zdobywać doświadczenie, występując w różnego rodzaju klubach. Ten owocny etap życia wieńczy zawodowym kontraktem, ze znaną wytwórnią Atlantic Records, który pozwolił wypłynąć jej na szerokie wody.

W epilogu trzeba przypomnieć, że większość z nas zna tytułową kompozycję z wykonania Lauryn Hill z zespołem The Fugees. Sądzę, że ta wersja, skądinąd miła dla ucha, jednak przepada w konfrontacji z nieziemską interpretacją Roberty. 




środa, 8 marca 2017

JOHNNY WINTER - Johnny Winter (Columbia 1969)

Winter jawi się jako interesujący fenomen i to nie tylko ze względu na swój wygląd, ale przede wszystkim na niezwykłe umiejętności gry na gitarze, a także charakterystyczny głos. Albinos nazywający się Janek Zima. Trzeba przyznać, że brzmi niezwykle trafnie. Nazwisko doprawdy pasuje do Niego jak ulał. Pomimo, że tak powiem, dość mroźnego nazwiska, prezentował iście gorącą i żarliwą muzykę zarówno w warstwie dźwiękowej, jak i literackiej. Toż to przecież blues co się zwie! Następna rzecz, iście przewrotna, to kolor jego skóry. Blada karnacja, prawie przezroczysta, co jest totalnym przeciwieństwem czarnego bluesmana. Gdyby identyfikować go na podstawie granej muzyki, a nie wyglądu, to bardziej przypomina Afroamerykanina, niż białego jak śnieg chudzielca. A że gawiedź zawsze lubiła ekstra zjawiska, od razu kupiła Go z całym niewiarygodnym obliczem. Fizjonomia Wintera okazała się atutem reklamowym. „Blada twarz” z lekkim zezem, wykonująca najczarniejszego bluesa. Strzał w dziesiątkę! To wszystko złożyło się na to, że natychmiast stał się bardzo rozpoznawalny. Żeby tego było mało, to w dodatku fenomenalnie poczynał sobie na gitarze i z podobnym efektem śpiewał zachrypniętym głosem, interpretując bluesowe hymny czarnych pieśniarzy. Teksańczyk grający z serduchem. Wirtuoz śmigający na gitarze bez zbędnego wygładzania, słodzenia i umizgiwania publice. Taki do spodu szczery muzyczny prawdziwek.

John Dawson Winter III był samoukiem zaczynającym na ukulele. Na własną rękę wspinającym się po szczeblach popularności. Przedstawicielem szkoły amerykańskiego południa, sięgającym swoich inspiracji w przaśnych jug bandach, pogrywających w szemranych spelunkach. Wirtuozem – naturszczykiem, prostym chłopakiem z sąsiedztwa, bluesrockowym pierwowzorem. Grał tak, jak gdyby wcale się do tego nie przykładał, a nawet jakby nigdy się tego rzemiosła nie uczył. Posiadając w dyspozycji szablon zagrywek – dźwiękowych rozwiązań, wzbogacał własny dorobek licznymi interpretacjami klasycznych bluesów, nie rzadko opartych na przenikającym do szpiku kości, jasnym, ostrym i metalicznym brzmieniu. Jego gra, zaopatrzona w osobisty pierwiastek, eksponowała bluesa tego samego, co czarnoskórzy pionierzy gatunku. Właśnie im, w całkiem pokaźny sposób, oddał hołd wykonując obok swoich autorskich kawałków (m.in. z towarzyszeniem legendarnego Willie Dixona w kompozycji Mean Mistreater) także kompozycje mistrzów gatunku: B.B. Kinga Be Careful with a Fool, Sonny’ego Boya Williamsona Good Morning Little School Girl, Roberta Johnsona When You Got a Good Friend, Lightnin'a Hopkinsa Back Door Friend, by wymienić bardziej słynnych.


Ważny, emocjonalny gitarzysta, uchodzący za wpływowego propagatora i championa techniki bottleneck. Nie był żadnym muzycznym prekursorem, nie stworzył żadnego nowego stylu. Za to niebywale umocnił istniejący, rozpowszechniając go wszem i wobec ku uciesze i wyraźnej aprobacie wielbicieli gatunku. Przy tym stwarzał wrażenie jakby nigdy nie zabiegał o pozycję gwiazdy rocka, choć zapewne otarł się o taki status, pozostając zawsze wierny bluesowej estetyce. Warto zaznaczyć, że jego kariera zatoczyła w pewnym momencie krąg. Zrobił to w iście mistrzowskim stylu grając, rejestrując i produkując płyty jednego ze swoich mentorów – Muddy Watersa (Hard Again, I’m Ready i Muddy Mississippi Waters Live). Trzymał frazę i zaiwaniał. Płynność, naturalność. Poczucie rytmu, harmonii, melodii za skarby nieosiągalne, poza nielicznymi wyjątkami, dla reszty gitarzystów. Bez dwóch zdań kompletny artysta w bluesowej konwencji. 


Jako wielbiciel takiego grania, myślę, że jedyną ujmę jaką mogę znaleźć na tej płycie jest jej stanowczo za krótki czas trwania. Tylko trzydzieści parę minut zawsze pozostawia niedosyt. Dla fanów bluesa, czy bluesrocka jest to album, który powinien być przynajmniej raz w życiu obowiązkowo odsłuchany. To sprawi, że zrozumiecie dlaczego Johnny Winter to prawdziwa legenda, niestety często niedoceniana. Gitarzysta zarówno elektryczny, tak bardzo kojarzony z gitarami Gibson, jaki i akustyczny - nie stroniący od instrumentów rezofonicznych. Spajający nieodzowną dla bluesa chropowatą korzenność z niezbędnym dla amerykańskiego rocka kowbojskim wigorem. Aż serce rośnie, gdy słucha się tego soczystego grania. Dusza bluesa jest tu wszechobecna. Porcja błyskotliwej i niezwykle płynnej muzyki w doskonałym wykonaniu najbardziej białego z białych bluesmenów, wykonującego najczarniejszego bluesiora. Nie tylko dla koneserów to wielka gratka. Takie pole position na bluesowym firmamencie.