sobota, 8 sierpnia 2015

LED ZEPPELIN – Led Zeppelin (Atlantic 1969)

„Nie ma co tu się rozpisywać. Ta płyta nie ma średnich utworów, ani dobrych są tylko zaj…te.!!!.”, jak ktoś dosadnie ocenił ten album. I na tym właściwie mógłbym poprzestać swoją rekomendację. Gdyż pioruńsko trudno jest pisać o czymś tak oczywistym i wartościowym. Pozbawionym jakiejkolwiek fałszywej nuty. Sięgającym ponad czas, w którym się pojawił. Kompetentnym, wielopostaciowym, nieschematycznym.
Pierwszy album „Zeppelinów” został nagrany w ciągu blisko 30 godzin za około 1700 funtów. I kto powiedział, że trzeba wydać kupę hajcu, żeby nagrać taki „brylant”?
Okazuje się, że nie ma potrzeby zgrywać się przez długie lata. Przed nagraniem debiutu muzycy ogrywali się dopiero od kilkunastu tygodni.
Nagrany pozornie pospiesznie, wyraża jednocześnie niecierpliwość wygłodniałych „młodych wilków’’ całkowicie zdecydowanych na podbój muzycznego świata.
Pomysł na ich pierwszy longplay nie narodził się tak zupełnie z niczego. Należy podkreślić, że szczególnie Jimmy Page wraz John Paul Jonesem, udzielając się w różnych wcześniejszych projektach, zdobyli bezcenne doświadczenie, które w pełni zaprocentowało u zarania istnienia Led Zeppelin.
„Nic nie jest oryginalne. Kradnij ze wszystkiego, co wpływa na twoją inspirację lub napędza twoją wyobraźnię. Wchłaniaj stare filmy, nowe filmy, muzykę, książki, obrazy, fotografie, wiersze, sny, przypadkowe rozmowy, architekturę, mosty, znaki drogowe, drzewa, chmury, zbiorniki wodne, światło i cienie. Wybieraj tylko te rzeczy, z których masz kraść, które przemawiają bezpośrednio do twojej duszy. Jeśli tak zrobisz, twoje prace – i kradzieże – będą autentyczne. Autentyczność jest bezcenna; oryginalność nie istnieje. I nie zawracaj sobie głowy ukrywaniem swojego złodziejstwa – obnoś się z nim, jeśli masz na to ochotę”. Czyż ta myśl amerykańskiego reżysera Jima Jarmuscha, nie określa trafnie podejście Page’a do debiutanckiego materiału? Mnogości  zapożyczeń  i inspiracji? Gdzie stare bluesy stały się trampoliną do dalszych eksperymentów oraz poszukiwań rozpoznawalnego stylu nowo zawiązanego zespołu? Na potwierdzenie tych słów myśl innego człowieka kina - Jean-Luca Godarda „Nie chodzi o to, co skądś zabierasz – chodzi o to, gdzie zabierasz.” Nieistotne jak wiele na tym inauguracyjnym dziele bandu jest zapożyczeń, natomiast kluczowe wydaje się to swoiste brzmienie w zeppelinowskim wcieleniu.

Gros utworów zgromadzonych na debiucie to obce, nieautorskie kompozycje Led Zeppelin, dobrane przez samego Page’a. Muzyk zabierając się za pracę nad omawianą płytą miał dojrzałą wizję formy muzycznej. Nie łatwej do zdefiniowania, ale odwołującej się do bluesa. Będącej syntezą rozmaitych muzycznych wpływów. Tym bardziej uciążliwej do zaszufladkowania przez krytyków. Szczególnie zaraz po pojawieniu się „płonącego sterowca” na rynku wydawniczym. 
Piszę teraz przy wtórze tej płyty. Doprawdy nie wiem jak Oni to zrobili?! Siła wyrazu obezwładnia! To nieprawdopodobne! Słucham po raz enty znane mi przecież niemalże na pamięć kompozycje, a niezmiennie wywołują całkowite zdumienie i niekłamany zachwyt. Uwrażliwiają na wyrafinowaną, a zarazem subtelną twórczość Led Zeppelin.
„Good Times Bad Times” – białe i czarne, żar i lód, cisza i hałas. Dualizm charakterystyczny w muzyce „Przewodniego sterowca”. Przeciwieństwa związane ze sobą na wieczność.
Te kawałki wyciskają emocje. Promieniują oraz przeszywają wybitnie mocno. Niezależnie, z którym fragmentem albumu ma się do czynienia. W ich muzyce jest tyle przestrzeni, swobody i zwiewności. Jak powiew świeżego powietrza w strudze przeciągu otwartych okien podczas letniej spiekoty. Dźwięki same „niosą” słuchacza. Jak po mozolnej i syzyfowej pracy przynoszą wytchnienie. Doprawdy zadziwiająca muzyczna kreacja! Fala uderzeniowa przepływająca przez zmysły. Dająca totalny „power” każdemu odbiorcy. Kopie niemiłosiernie!

„Led Zeppelin I” to z pewnością dokonanie łamiące  dotychczasowe granice muzycznej wyobraźni.
Page, Plant, Jones i Bonham  poprzez zrozumiałe dla siebie, a zarazem pionierskie  dźwięki, wynalezione  przez  The Who, Cream i Hendrixa,  osiągnęli u zarania swojej aktywności brzmieniowe obszary dostępne jedynie dla geniuszy .
Bezwiednie stali się prekursorem nowej i godnej podziwu odmiany muzyki blues-rockowej, której można nadać miano heavy bluesa. Składając przy tym cześć źródłom inspiracji. Takim jak blues i folk, nawet z domieszką orientalną. Zabarwionych w ekspresji czysto rockowej. Zrobili z bluesem coś, czego nikt wcześniej nie czynił – dodali mu wagi, nie zabierając emocji i feelingu.

Czego tu nie mamy…
Przeskoki nastroju, nasycone wściekłością, zmiany tempa, przeskoki rytmu, psychodeliczne doświadczenia, płomienne i zmysłowe dialogi gitary Page’a z wokalem Planta; transowe pochody basowe J.P. Jonesa, kanonady perkusyjne Bonhama. Tak jest od pierwszej do ostatniej kompozycji. Dodatkowo stopniujące napięcie utwory akustyczne przydają dynamiki cięższym, którym nieco by ubyło, gdyby pozbawić je sąsiedztwa zagranych łagodniej. Mówiąc krótko - niezatarte wrażenia. 
„Fender Telecaster” podarowany Page’owi przez byłego kolegę z The Yeardbirds, Jeffa Becka, podłączony do starych wzmacniaczy „Vox” i „Hiwatt”, sprzężony z kolumnami „Leslie”, do tego fuzz „Sola Sound Tone Bender” i efekt  wah-wah przy efektach gitary akustycznej  „Harmony”, zapełniły warstwę gitarową tej płyty. Dzieła absolutnie zdominowanego przez wizjonerskiego i pełnego wyobraźni Page’a. Muzycznego proroka, który odwrócił zastane podejście rejestracji muzyki w studiu. Zaproponował  przeniesienie atmosfery występów na żywo w ramy konwencjonalnej aury studia nagraniowego. Genialny i piorunujący pomysł, ożywcze tchnienie artystycznej wyobraźni. Zarezerwowanej tylko dla wybitnych indywidualności. Zbyt nowatorskie w epoce narodzin tej muzyki, przez co niezrozumiałe dla ówczesnych muzycznych producentów i środowisk opiniotwórczych.
Intencja zespołu eksponowana w tym przesłaniu dźwiękowym brzmiała jak orędzie inauguracyjne pod hasłem: „Patrzcie wszyscy. Teraz My!” Z premedytacją zadziwić świat pokazując nieograniczone oblicze rodzącej się legendy. Na koniec autentyczna dewiza reklamowa z początku 1969 roku  promująca tę płytę: „Led Zeppelin - the only way to fly". Jakże to wymowne…