czwartek, 14 kwietnia 2016

PAT METHENY GROUP - Pat Metheny Group (ECM 1978)

„Gdybyś miał przekonać kogoś do słuchania jazzu, jakbyś to zrobił?
Zagrałbym. Do jazzu nie trzeba przekonywać słowami”.

W ten sposób mocarz gitary jazzowej odpowiada i zachęca do zgłębienia misternej ścieżki szalenie złożonego muzycznego gatunku. Dla którego, głównym źródłem harmonii melodycznej stała się swobodna improwizacja osadzona w schematach zdefiniowanego muzycznego ładu. Bez względu na czas powstania kolejnych płyt, które w zamyśle twórcy wydają się jakby jednym długim, acz podzielonym jedynie na rozdziały albumem. Jednocześnie wymagającym niezwykle delikatnych, zwykle pracochłonnych zabiegów kompozytorskich. Ale czego nie robi się dla pasji swojego życia, jak w przypadku Metheny’ego, którego rozpoznaje się momentalnie po szczególnym brzmieniu. Co ciekawe, używa on wielu różnych instrumentów, od akustycznych gitar aż po gitarowe syntezatory. A efekt pozostaje niezmiennie zadziwiający i jest to najlepszym dowodem, że tembr muzyki wypływa z jaźni i dłoni, a nie z instrumentu. Nad muzyką Pat panuje absolutnie, choć proces tworzenia porównuje do snu, gdzie po przebudzeniu, wyśnione i ulotne, często genialne wątki, bardzo trudno poskładać w całość. Zresztą płyty Pat Metheny Group są dowodem, jak daleko w muzycznej przestrzeni posunął się ten artysta – z jednej strony to, co wbrew pozorom najtrudniejsze: niebanalne melodie, przyjazne nawet dla nieobytych z jazzem, z drugiej strony wysublimowana faktura aranżacyjno-rytmiczna. Wszechstronność Pat Metheny jest niemal nieporównywalna z innymi muzykami. Wygląda na to, że po mistrzowsku udaje się mu mieszanie stylów w sposób naturalny i elegancki, ale zawsze wiernie wobec własnych intencji kreatywności. Łączy wirtuozerię z dostępnością, co powoduje, że muzyka „Pat's handmade” jest miła dla przeróżnych melomanów, stąd jego popularność, nawet wśród ludzi nie związanych bliżej z muzycznym gatunkiem rodem z Nowego Orleanu. 






Ponownie mój wehikuł czasu wędruje 30 lat wstecz do radiowej audycji zatytułowanej „Wieczór Płytowy”, nadawanej w Programie 2 Polskiego Radia, gdzie muzykę prezentowało dwóch Tomków. Tomasz Szachowski oraz nieodżałowany Tomasz Beksiński. Zawsze w niedzielę do północy, a nazajutrz brutalna poranna pobudka (brrrr!), aby oczywiście nie wyspanym rozpocząć mozolny czas edukacji. No i dochodzimy do sedna sprawy czyli tzw. otwieracza - kompozycji zespołu Pat Metheny Group - San Lorenzo, który stał się znakiem rozpoznawczym, a zarazem sygnałem zapraszającym do tejże audycji. Ach co to były za emocje! Przysłowiowa łezka się w oku kreci! Trzeba pamiętać, że powszechny dostęp do muzyki z całych albumów w tamtych czasach był dosyć ograniczony, a posiadanie oryginalnych wydawnictw w postaci płyt analogowych, kaset magnetofonowych czy będących wówczas absolutną nowością płyt CD, stanowiło nie lada wyzwanie! Stąd takie cotygodniowe oczekiwanie na emisję tego programu. Jeszcze jedno skojarzenie związane z prezentacją płyty kompaktowej, będącej wówczas gwarantem sterylnej jakości. Wojtek Mann głoszący znamienne pytanie, czy może posmarować tę płytę nawet marmoladą, a potem wytrzeć, i ona będzie wciąż grała tak jak przedtem? I żeby było weselej - w konsekwencji radiosłuchacze telefonowali, aby puszczać więcej płyt „kontaktowych” ;)

Rzut oka na okładkę. Biel. A na niej jedynie imiona i nazwiska muzyków. Sterylność i czystość. Klarowność muzycznych intencji. Ta obwoluta bezbłędnie oddaje to co ukryte i zapisane wewnątrz.


Styl wyrażony na tym krążku, mimo młodego wieku twórców (Pat Metheny Group) świadczy o warsztatowym wyrobieniu i błyskotliwości. A zadziwiająco, jak na jazz rock, melodyjna i rewelacyjnie zbalansowana muzyka, płynie swobodnie niczym wartki potok przez wrażliwe organy słuchowe odbiorców. O najsłynniejszym San Lorenco wspomniałem, a kolejne utwory Jaco czy Phase Dance to także kapitalne, wpadające w ucho kawałki. Te i inne kompozycje choć dosyć spokojne, a nawet ugrzecznione niosą ze sobą pięknie zharmonizowane, wręcz kojące dźwiękowe tematy. Nic tylko zamknąć oczy i dać się zatopić w tej dźwiękowej substancji. Kolejnym punktem świadczącym o mocy tego dzieła jest to, że każdy instrument ma swoje przysłowiowe „5 minut” i co najważniejsze, wszystkie są na tym samym poziomie ważności. Swoją interpretacją instrumentaliści naprawdę tchnęli nowe życie w pozornie ograny jazzowy gatunek. Słuchacz mimowolnie koncentruje się za każdym razem na innym instrumencie, który zawsze odsłania coś nowego. To brzmi jak ożywcza manna z nieba! Przystępność, zmieszana z techniką, sprawia, że ten album jest ciekawy dla każdego rodzaju uszu. Zaś lider w osobie Metheny’ego oferuje bardzo ciepłe, osobiste brzmienie swoich gitarowych fraz oraz niekonwencjonalne progresywne harmonie gdzieniegdzie doprawione niepokojącymi i dynamicznymi instrumentalnymi zrywami. I tak jest od początku do samego końca. Pełną parą!
I nie jest żadną tajemnica, to że jądrem całego przedsięwzięcia jest przywódca całego artystycznego zamieszania, wirtuoz jazzowej gitary, Pat Metheny obsługujący 6 i 12 strunową gitarę elektryczną i akustyczną oraz jego muzyczna wataha w osobach:
Lyle Mays - fortepian, syntezator Oberheim, Autoharp
Mark Egan – bezprogowa gitara basowa
Danny Gottlieb – perkusja.

Kończę tym co doskonale pasuje do przesłania Metheny'ego i jego albumu z rocznika 1978. Sącząca się z głośników opowieść z tej białej płyty działa często jak kompres na duszę, ciało i umysł. I jak twierdzi muzyk i kompozytor Patryk Zakrocki „Współczesna cywilizacja czyni nas praktycznie głuchymi. Tymczasem świadome słuchanie może nam pomóc rozpoznać przyczyny naszego samopoczucia”

Życzę prawdziwie terapeutycznych doznań podczas wchłaniania tej szlachetnej, instrumentalnej iluminacji.



wtorek, 5 kwietnia 2016

SANTANA – Abraxas (Columbia 1970)

Cztery żywioły – wiatr, ziemia, woda, ogień i ten piąty, określający światło stworzenia z filmu Luca Bessona - The Fifth Element.

Pięć elementów nierozerwalnie związanych z tym dziełem. Pięć składników, które w doskonały sposób wpływają na efekt finalny. Pięć ogniw, które w sposób niezwykle trafny definiują tę muzyczną misterną podróż, do której zaprasza nas Ten, który zrobił dla muzyki latynoskiej tyle, co Chuck Berry razem z Muddym Watersem dla bluesa. Pięć składników symbiotycznej artystycznej układanki.

I. (pierwszy element) Tytuł - ulotny jak wiatr

„Ptak wykluwa się z jajka. Jajkiem jest świat.
Kto chce się urodzić, musi świat zniszczyć.
Ptak leci do Boga. A imię Boga Abraxas.”


(Hermann Hesse - Demian: Dzieje młodości Emila Sinclaira)

Istniej wiele określeń słowa Abraxas. To w mitologii perskiej i gnostyckiej oznaczenie najwyższego w panteonie bóstwa. W hellenistycznych transkryptach poświęconych magii pojęcie Abraxas pojawia się jako przykład magicznej logiki i synonim pełni. Egipski gnostyk Bazylides wskazał tym mianem najwyższą istotę, która poczęła pięć przedwiecznych sił: ducha (nous), słowo (logos), opatrzność (phronesis), mądrość (sophia) i potęgę (dynamis). Abraxas to również oznaka siedmiu (znanych w Starożytności) planet oraz siedmiu stopni oświecenie człowieka. W okresie wczesnego chrześcijaństwa słowo to było jednoznaczne z „nasz Ojciec”, „Pan zastępów”, a zatem utożsamiane było z imionami Mitra i Jahwe. Abraxas, podobnie jak perski Mitra, oznacza skończony, okrężnie zamknięty obieg czasu, koło, po którym przemieszcza się Słońce, przechodząc szlakiem znaków zodiaku.

II. (drugi element) Okładka jak ziemia – widoczna i namacalna

Mati Klarwein namalował ten motyw w 1961 roku pod tytułem Zwiastowanie. Gdzie wykorzystał wątki pochodzące z różnych kultur i religii (poza czarną Marią na obrazie umieszczony jest Budda pod postacią słonia). Nawiązał do symboliki biblijnej historii, w którym Archanioł Gabriel zwiastuje Maryi, że narodzi syna - Mesjasza. Naga, czarna Dziewica Maryja (może z meksykańskiej Guadalupe?) była odwzorowaniem partnerki malarza. Zaś sam twórca obrazu nie omieszkał zaakcentować swojej obecności na swym dziele. Namalował siebie jako Józefa, w słomkowym kapeluszu i wakacyjnych okularach przeciwsłonecznych. Otoczony przez trójkę szamanów z Czarnego Lądu. A na koniec, skrzydlaty, purpurowy archanioł Gabriel uwięziony w ciele kobiety dosiadający nieodzowny element muzyki afro i latino czyli bęben kongi.



Intencją malarza było symboliczne, sugestywne i bardzo odważne przedstawienie obwieszczenia radosnej nowiny przez dźwięk bębnów tak powszechnych w komunikacji ludów czarnego lądu i ameryki łacińskiej.

Tytuł, w połączeniu z przedstawieniem Matki Boskiej jako zmysłowej czarnej kobiety, jest wyrazistym wyzwaniem dla naszych stereotypów. Ten obraz może być także postrzegany jako wizualna celebracja doczesności w całym jego obfitości i różnorodności. Muzyka, zapach, cielesność i zmysłowość ( jak fama niesie, niejednokrotnie w czasie letnich wieczorów wraz z Abraxas ludzie odkrywali żar fizycznej miłość), barwa, smak, tekstura, woń pokarmów, naturalne piękno krajobrazu i wszystkich darów natury są tu reprezentowane. Uzupełniając warto zaznaczyć, że ostatecznego opracowania graficznego okładki płyty podjął się Robert Venosa.



III. (trzeci element) Muzyka jak woda przelewająca się przez naszą percepcję

„Nie myśl za dużo, zanim zagrasz. Pozwól temu płynąć… Najlepsza muzyka powstaje wtedy, kiedy wychodzisz poza grawitację, czas i myślenie. Niewielu śmiertelników to robi. Ja staram się tam dotrzeć”
(Carlos Santana, Tylko Rock 6/2000)

Według pochodzącego z Meksyku Santany, muzyka jest połączeniem dwójki kochanków: melodii - kobiety i rytmu - mężczyzny. W ciągu odsłuchiwania tej płyty, przynajmniej raz można stracić kontakt z rzeczywistością, jakby dotknąć jednocześnie wszystkich punktów w czasie i przestrzeni. Abraxas zabiera słuchacza w najbardziej intensywną, mistyczną podróż, podobne wrażenia są odczuwalne za każdym ponownym odsłuchaniem.

Owacyjnie przyjęty dźwiękowy owoc sesji z przełomu kwietnia i maja 1970 roku, trafił na rynek jesienią tegoż roku i okazał się krokiem naprzód w stosunku do intrygującego pod względem kompozytorskim debiutu. To nie jest już wyłącznie granie bliskie tradycji latino, ale jazzowy psychodeliczny fluid, który konsekwentnie będzie rozwijany w przyszłości na kolejnych płytach. Nad tym konceptem pieczę sprawuje wszechobecna duchowość. Bo jak twierdzi sam winny tych dźwięków, podobno stale obcujący z aniołami. Duchowość w życiu jest nierozerwalnie powiązana z muzyką, a muzyka z duchowością.

Abraxas przyniosła totalny kalejdoskop brzmień i rytmów. Utwory zgromadzone na tym krążku często stoją na pograniczu wielu gatunków. Można powiedzieć, że Santana u zarania działalności swojego jam-bandu, grający kombinację psychodelii, muzyki latynoamerykańskiej z jazzową domieszką, błyskawicznie rozwinął skrzydła własnej inwencji. Drugi album okazał się efektownym sukcesem , dobijając do pierwszych pozycji wielu muzycznych rankingów po obu stronach Atlantyku. Ciężko jest nie ulec urokowi, jaki emanuje z treści tej muzycznej baśni. Otwierający Singing Winds, Crying Beasts, od razu uwodzi. To Carlos Santana i jego kompani odkrywają wszystkie możliwości energii muzycznej hipnozy. Następny utwór Black Magic Woman / Gypsy Queen rozkwita zmysłowością, bezpretensjonalną delikatnością, wywołując przy tym nieodparty magnetyzm. A połączenie pozornie odrębnych tematów (autorstwa Petera Greena i Gabora Szabo), składających się na tę kompozycję, niezwykle trafnie określona sam autor: „Ustawiasz igłę na płycie i jest to po prosu jeden oddech”.



Jak przejść dalej, okazuje się, że jest to bardzo w swoim nastroju wszechstronny i różnorodny produkt. Zawiera chwile zarówno delikatności jak i kipiącej, czystej energii. Muzyka ma bardzo żywą fakturę, mieszającą ze sobą rytmiczne brzmienia tradycyjnej muzyki latynoskiej z entuzjazmem do improwizacji instrumentalnych, które zanurzają się w progresywnym jazzie. Oye Como Va oznacza początek bardziej przebojowej strony albumu. Posiada rytm rozpalonej salsy, który daje poczucie rozluźnienia. Swobodny stukot bębnów i perkusji tworzy dynamiczny, dobrze przyswajalny rytm, dopełniony delikatnym swingiem melodii bezzwłocznie pobudza do tanecznych pląsów.

Oye como va mi ritmo
Bueno pa gozar mulata
Oye como va mi ritmo
Bueno pa gozar mulata


Incident At Neshabur i Hope You’re Feeling Better reprezentują bardziej agresywną stronę Abraxas, eksponując zręczne instrumentalne popisy muzyków. Incident At Neshabur jest o wiele bardziej skomplikowany niż większość tu zamieszczonych kawałków, ponieważ składa się z dwóch kontrastujących składników. Piosenka od razu zabiera nas do krainy odjechanej formy z jazzowym wstępem fortepianu, wartko wprowadzając nas do środowiska Jazz Fusion. Pozornie prezentuje się jako dzika i ekscentryczna, ale w dalszym ciągu opiera się na mocy instrumentu lidera. A potem, nagle, zrzeka się wszystkich awangardowych ambicji i przeobraża się w formę łagodnej, łatwo przyswajalnej bossanovy. To wspaniałe, jak bezbłędnie potrafi sterować emocjami dzięki ciągłym zawirowaniom tempa i nastroju. Z jakże efektownie zaplatającymi się popisami gitar, organów czy smaczkami fortepianu i nieodzownymi perkusyjnymi szaleństwami trzech bębniarzy. Otwarta, zaimprowizowana forma, w której każdy z muzyków ma pole do własnych popisów. Podobny klimat panuje w pozostałych, kunsztownych muzycznych kolażach Carlosa i spółki skumulowanych na owym albumie.

IV. (czwarty element) Gitara jak ogień rozpalona płomieniem duszy

Zabójcza gitara napędza melodie pełne wigoru niczym Luxtorpeda z 1936 roku na trasie Kraków –Zakopane! ;-)
Dla Carlosa Santany priorytetem w zagadnieniu gitar od samego początku były dwie nadrzędne sprawy: właściwy ton oraz słuszne wybrzmiewanie, tzw. sustain, trwający możliwie jak najdłużej, a zachwycający niemal każdego miłośnika blues rocka. Carlos w 1970 r. wciąż gra jeszcze na wiśniowym Gibsonie SG Special P-90. Chociaż w późniejszym okresie swojej twórczości przesiada się na równie dobre „wiosełka”, takie jak: Gibson Les Paul Standard, Gibson L6- S, Yamaha SG2000, PRS SANTANA, by wymienić tylko te najbardziej charakterystyczne dla gitarzysty. Domeną Carlosa okazała się eksploracja dźwiękowych zasobów, które byłyby bardziej subtelne, a jednocześnie wydatniej przeszywające niż w przeszłości. 

Ten kapitalny styl gry na gitarze i niepowtarzalny dźwięk wydobywający się, z dziś już kultowych, lampowych wzmacniaczy Mesa Boogie King Snake, zdefiniował na wieczność unikatowe oblicze santanowskich artystycznych możliwości. Efekt finalny pokazuje niesamowitą zdolność Carlosa Santana do produkcji szeregu wyjątkowych gitarowych dźwięków, jednocześnie utrzymujących się w reżimie bogatej melodyjności. To wszystko łączyły z taką ufnością i precyzją, że doprawdy obezwładnia. Czapki z głów! Chociaż filarem dźwięków Santany na Abraxas jest jego Gibson SG, nie bez znaczenia są niuanse związane z techniką gry, poprzez kontrolę dotyku strun, a także wykorzystywanie technicznych dobrodziejstw w postaci pedału wah-wah. Dostrzegamy dźwiękowy konglomerat spreparowany dzięki stosowaniu „kaczki” w zamiarze złagodzenia kreowanych drapieżnych dźwięków. To właśnie w słynnej Samba Pa Ti osiągnął słodkie, ciepłe rozbrajające brzmienie, poprzez śmiałe wykorzystanie wyżej wymienionego efektu.

V. (piaty element) Muzycy jak światło stworzenia, spajające i jednocześnie siła sprawcza

Carlos Santana – gitara, wokal,
Michael Shrieve – perkusja
José Chepitó Areas – instrumenty perkusyjne, conga
Gregg Rolie – instrumenty klawiszowe, wokal
David Brown – gitara basowa
Mike Carabello – instrumenty perkusyjne, conga

Gościnnie:
Alberto Gianquinto – pianino
Rico Reyes – instrumenty perkusyjne


Obecność każdego z nich jest wyraźnie wyczuwalna i trudna do przecenienia. Wpływa na każdy brzmieniowy detal z siłą prawie nieporównywalną do całych zbiorów zbliżonych stylistycznie artystów.
Piękna płyta. Istny majstersztyk. Nic się nie starzeje. Bo arcydzieła się nie starzeją.