sobota, 30 stycznia 2016

TSA - TSA (Polton 1983)

Wszystko rozpoczęło się od małych egzotycznych rybek wiosną 1980 roku. Tak po prostu pływały sobie w małym, pokojowym akwarium. To środowisko pływających stworzeń usytuowane było w pokoju mieszkalnym podpory przyszłej formacji gitarzysty Andrzeja Nowaka. A raczej zadymionych czterech ścianach, jakby ktoś przysłowiową siekierę powiesił! W kącie stały opróżnione butelki z charakterystyczną etykietką tak zwanego wina la patik. Czwórka długowłosych młokosów żywiołowo dywagowała na temat muzycznych trendów. Jak często bywa, pragnęli powołać do życia kapelę i podbić świat! Komunikacja pomiędzy muzykami stawała się żywiołowa. Od sporu aż po salwy śmiechu. Dyskusje zgodnie z przypuszczeniami zeszły na temat potencjalnej nazwy przyszłego zespołu. Tak właściwie nie wiadomo do końca kto wpadł na taką koncepcję nazwy. Legenda głosi, że jeden z nich spojrzał na wspomniane opustoszałe butelki po rozweselających napojach i rzeczowo ujął to głosząc: Tajne Stowarzyszenia Abstynentów!


Od samego początku wymienieni „Abstynenci” zgromadzeni wokół muzycznej idei, mieli jasno sprecyzowane plany. Chcieli grać głośno i ostro – na ile tylko pozwalają wzmacniacze. Bez względu na ustalenia brzmienia i głośności dyktowane przez, zdawałoby się nieomylnych, ówczesnych akustyków. Od zawsze bezkompromisowi. Odważni w doborze muzycznej koncepcji. Grający muzykę niby doskonale znaną, a mimo to potrafili zadziwić i porwać odbiorcę. Swoim spontanicznym podejściem uzupełnili lukę istniejącą wówczas w polskim muzycznym pejzażu. Warto wspomnieć, że w pierwszych latach dekady lat 80-tych w Polsce doprawdy nikt nie grał tak mocnej i ciężkiej muzyki - z taką dozą dynamiki, ze zbliżoną pasją i entuzjazmem.

TSA stanowił osobliwe antidotum na pałki ZOMO, pełną hipokryzji socjalistyczną propagandę, cenzorskie kajdany i pewexowskie (importowe) rarytasy dla nielicznych uprzywilejowanych. Propozycja zespołu burzyła stereotypy wygodne dla peerelowskiej władzy. Kreowała młodzieńczy bunt przeciw otaczającej siermiężności i szarzyzny. Takie to były czasy, że narastająca fama towarzysząca TSA, ograny skład i mocno podkręcone nagłośnienie wystarczały, aby zelektryzować audytorium polskiej sceny muzycznej. Zawsze stawiali na autentyzm i myślę, że tak jest do dzisiaj. Jednoznaczne przesłanie muzyki. Zadziwiająco skutecznie trafiające do słuchacza. Bez wyjątku, każdy udający się na ich koncert winien oczekiwać rewelacyjnego widowiska, które nie tylko pozwoli dać upust emocjom, ale również wpłynie wyraźnie na sposób myślenia, pojmowania rzeczywistości, postrzegania świata i prawdziwego przeżywania.
Nie inaczej jest w przypadku drugiej płyty, nagranej w dniach 15-27 listopada 1982 r., która zdaje się być dowodem na twórczy i techniczny progres zespołu. Zdaję sobie sprawę, że to debiutanckie dzieło Live uznawane jest za muzyczne cudo, jednak dla mnie to właśnie druga płyta jest tą ulubioną. Z czasem nabierającą coraz większej wartości. Zagrali na niej bez hamulców, przełamując barierę niemożności ówczesnej sceny rockowej PRL-u, żywiołowo, ekspresyjnie i bezkompromisowo. Zarejestrowany w studio drugi w dorobku zespołu longplay, to nie tylko drapieżny wokal i masywne riffy. To przede wszystkim całkowicie pozbawiona sztubactwa dźwiękowa, dorodna hard rockowa propozycja. 

Czerwony album nagrywany był na peryferiach stolicy w Wawrzyszewie, gdzie ze względu na długaśny bas Janusza „Johana” Niekrasza i „garki” Marka Kapłona, dojeżdżali taksówkami wyposażonymi w przepastny bagażnik. A w tamtych czasach takowe posiadały wielce pożądane mercedesy albo sowieckie wołgi. W wawrzyszewskim studio, nie pozbawionym wad przybytku (denerwująco szumiące rury kanalizacyjne), dość nieźle wyposażonym w sprzęt rejestrujący materiał muzyczny, rockmani nagrywali na tzw. setkę. To znaczyło, że zgromadzili się w studiu nagraniowym, porozstawiali swoje instrumenty i zwyczajnie zagrali razem jednocześnie, jakby na próbie albo podczas koncertu. Co ciekawe, z powodu braku dodatkowych studyjnych pomieszczeń, Marek Piekarczyk zmuszony był śpiewać w oddalonym… WC ! Taka sytuacja pociągała za sobą konsekwencje w postaci całego szeregu zalet i wad. Najważniejszym mankamentem było to, że jak się jeden członek zespołu pomylił się, to wszyscy musieli nagrywać kawałek od nowa. Posiadła także wiele plusów. Zapewne jednym z ważniejszych był fakt, że w czasie nagrania muzycy mogli ponieść się improwizacji (szczególnie dotyczyło zakręconego na tym punkcie wokalisty), która w sposób unikalny pozostała dla następnych pokoleń.

Odzwierciedleniem dojrzałości zarówno w warstwie muzycznej jak i literackiej, są chociażby kompozycje Bez podtekstów, Ludzie jak dynie, czy też kultowy, jeden z najbardziej poruszających utworów w całej historii polskiej muzyki, wolny blues Trzy zapałki, gdzie twórcy ambitnie sięgnęli po niezmiernie liryczny i zmysłowy, pełny ciepła wiersz francuskiego poety Jacquesa Preveta w tłumaczeniu K.I. Gałczyńskiego.

Pierwsza...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
I całkowity zmrok, aby wszystkiego nauczyć się na pamięć

Gdy obejmę Cię... gdy obejmę Cię
Swymi ramionami...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą Twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...

Utwory Nocny sabat czy Na co cię stać, wskazują na logiczne inspiracje opolsko-bocheńskiego kwintetu dorobkiem kolegów z antypodów - AC/DC. Co nie jest wcale żadnym zarzutem.



Pomimo uciekających lat zespół nie zatracił nic ze swej szczególnej magii, czego doświadczyłem ponad dwa lata temu w lubelskim klubie Graffiti. Takiej samej jak za dawnych lat - totalny spontan! Przy okazji tego koncertu udało się mi zdobyć komplet autografów, na wiekowej książeczce z roku 1985, która była pierwszą pozycją w mojej muzycznej bibliotece. W bezpośrednich kontaktach z fanami, muzycy są naprawdę świetnymi facetami, bez zadęcia ani dystansu typowego dla niektórych gwiazd.

PS. Wydanie tego album stało się zbieżne z próbą zawojowania zachodniego rynku muzycznego poprzez wydanie anglojęzycznej wersji zatytułowanej Spunk. Niestety, mimo nadziei związanych z tym projektem wydanie płyty okazało się porażką. Pozbawieni właściwego wsparcia wpływowych promotorów oraz wobec trywialnego braku paszportów, misja wypłynięcia na szerokie wody światowej sceny muzycznej musiała przynieść fiasko. Jak wspomina gitarzysta Stefan Machel ukazanie się krążka na Wyspach Brytyjskich przeszło prawie bez echa. A zakończyło się wypłaceniem śmiesznej sumy przez anglików w wysokości 20 funtów na głowę, co stanowiło przybliżoną wartość spodni dżinsowych w Baltonie czy innym Pewexie!!! (dla młodszych czytelników: sieci sklepów i kiosków walutowych PRL-u). Takie to były czasy.