sobota, 19 grudnia 2015

RY COODER – Ry Cooder (Reprise 1970)

Mawiają, że ma reputację eklektycznego, choć sam twierdzi, iż urealnia dość karkołomny sposób łączenia pozornie odległych, a nawet przeciwstawnych gatunków. Ku zakłopotaniu rzeszy krytyków z rozbrajającą szczerością głosi wszem i wobec o naturalnym łączeniu dźwiękowej materii w jedną, wspólną całość. Bo przecież nie ma takiej czy siakiej muzyki. Jedynie istnieje zła lub dobra. Cooder bez wątpienia stoi na straży tej drugiej.

Ryland Peter Cooder. Muzyk, gitarzysta, kompozytor. Wymykający się wszelkim definicjom i kategoryzacji. Wiecznie poszukujący. Czerpiący całymi garściami z bezmiernych pokładów muzycznej tradycji ku uciesze wymagających słuchaczy. W efekcie dostajemy – jak mój stary kumpel powiada –taki korzenny bluesik! Bez specjalnego wsłuchiwania się w twórczość Ry Coodera, nieodparcie nasuwa się konkluzja. Artysta niezwykle trafnie definiuje tradycje północnoamerykańskiego grania. I to z całym kalejdoskopem przeróżnych stylów, które rozwinęły się w ciągu historii muzycznej ewolucji za Atlantykiem. Taki niby ciężkostrawny groch z kapustą, a może wprost przeciwnie - smakowity bigos. Gdzie każdy, równie wartościowy składnik, nadaje niepowtarzalny, wysublimowany i szlachetny smak tej muzycznej potrawie. 




Umiejętności barda grającego na gitarze akustycznej, elektrycznej, ukulele i jeszcze Bóg wie czym – jest równie inspirujące, jak i imponujące. Bezwzględnie Ry Cooder oprócz wyjątkowych zdolności kompozytorskich, jest wirtuozem instrumentów gitarowych – gitary akustycznej, meksykańskiej, mandoliny, banjo itd. Jako wielbiciel muzycznej różnorodności zagłębia się w lokalne odmiany muzycznego folkloru, takie jak calypso, muzyka hawajska i karaibska, gospel, country, czasem nawet zahaczająca o wodewil , a także zanurza się z przedrewolucyjnej muzyce kubańskiej (Buena Vista Social Club). W swojej karierze sięga po wszelakie utwory z katalogów bluesa, bluegrassu, soulu, rhythm and bluesa, rock 'n' rolla, rockabilly i jazzu. Nawiązuje do kowbojskich ballad, songów autsajderów oraz pieśni drogi. Nie brakuje melodii meksykańskich. Amerykańskich piosenek z dawnych czasów, zwłaszcza okresu prohibicji. Nie są obce mu piosenki z pogranicza pop, pieśni gospel, pieśni ludowych i nawet utworów z Karaibów. Tudzież pojawia się polka czy irlandzki folk. Rzec można - mydło i powidło. Ale w tym szaleństwie jest metoda! Taka niespokojna muzyczna dusza, preferująca muzykę, którą można jeszcze czasem usłyszeć w barach Nowego Meksyku, Appalachów lub Luizjany. Ten tygiel twórczy jest iście imponujący! Za pozornie złożoną twórczością kryje się prostolinijna osobowość artysty. Nieprzejednany przeciwnik wszelkich form autopromocji. Nie zmienia, jak na zawołanie, koloru włosów. Nie zdobi skóry tatuażami. Nigdy nie pojawił się w reklamie produktu pop kultury. Nie zawarł żadnej umowy z producentem markowej odzieży. Doskonale to przedstawiają fotografie autorstwa jego żony Susan Titelman, z których emanuje ciepło i głębia natury artysty, żyjącego z dala od zgiełku i chłodu tzw. zdobyczy cywilizacyjnych.

Jak na niezależnego artystę przystało, większość gitar Coodera, zbudowanych jest z części pozyskanych z innych gitar. Jako samorodny oryginał, Cooder ma sentyment do brzmienia gitar, które już nie istnieją. Inspiracją są dla niego pradawne płyty i pożółkłe od starości fotografie kultowych artystów, jak choćby legendarnego Roberta Johnsona. W swoich poszukiwaniach nie idzie na łatwiznę. Próbuje nie tylko odtworzyć brzmienie prostych, tanich i starych gitar. On ma obsesję na punkcie znalezienia dźwięku, który jest donośny i autentyczny dla ucha i w równym stopniu uwalnia umysł od spraw błahych, czy przyziemnych.

Samorzutnie koresponduje z tym fakt, iż z biegiem lat, Cooder zgromadził ogromną kolekcję instrumentów, w tym takich, jak pochodzący z ameryki łacińskiej sexto bajo, jak również całą gamę instrumentów hinduskich. Jest również znany ze swoich dwóch tzw. "Coodercasters", czyli zmodyfikowanych fenderów stratocasterów z implementowanymi przystawkami z innych modeli (np. przystawki z japońskich instrumentów firmy Teisco Del Rey). Aby lepiej zrozumieć twórczość tego jegomościa, warto zwrócić uwagę na jego życiorys. Syn lewicującego adwokata i piosenkarki folk, urodził się 15 marca 1947 roku w Santa Monica. Dostał swoją pierwszą gitarę, gdy miał zaledwie cztery lata i od razu zabrał się ochoczo do nauki piosenek Woody’ego Guthrie’ego. Kolejnym etapem rozwoju talentu były próby kopiowania mistrzów bluesa. Gdy Cooder odkrył Lightnin 'a Hopkinsa, opisał go jako „objawienie”. Następnie jako nastolatek zaczął ciężko pracować nad opanowaniem techniki Roberta Johnsona. Kolejnym wyzwaniem było zatrudnienie jako sideman przez Taj Mahala. Tym samym rozpoczął się okres pracy w studiach nagraniowych. Jako wirtuoz gitary slide, szybko stał się wziętym uczestnikiem wielu muzycznych sesji, choć należy pamiętać, że wciąż pozostaje równie dobrym gitarzystą rytmicznym.
Skip James, Revere Gary Davis, Blind Blake, Lonnie Johnson, Fury Lewis, Jesse Fuller, Tampa Red, Robert Wilkins itd. Nieskończona lista, dziś już archetypowych pionierów bluesa, stanowiących bazę wyjściową w eksploracji muzycznej przestrzeni, świadczyła o jego muzycznych inspiracjach. Następnym rozdziałem na drodze do uznania, stał się awangardowy Captain Beefhart. Jego reputacja wciąż rosła; nagrywał z Randym Newmanem i co ważne z The Rolling Stones na albumach Let It Bleed i Sticky Fingers. Był nawet brany pod uwagę jako stały gitarzysta Stonsów po tragicznej śmierci Briana Jonesa. Współcześnie bardziej chwalony przez krytyków za sprawą Talking Timbuktu, nagranej z malijczykiem Ali Farka Toure. Gdzie za sprawą tego unikalnego dzieła zdobył nagrodę Grammy w kategorii Najlepszy Album Muzyki Świata w 1995 roku. Ale to już inna historia… 

I właściwie swoją opowieść mógłbym rozpocząć
od tego fragmentu wypowiedzi artysty:
„Miałem 24 lata kiedy zrobiłem swój pierwszy solowy album . Wydaje się, że w tym wieku prawie nie masz nic do powiedzenia. Ja po prostu grałem muzykę, którą kochałem i starałem się ją całkowicie uczciwie zaprezentować. Myślą przewodnią było nagrywać muzykę tradycyjną nowoczesnymi metodami realizacji”.

Pierwszy album, ukazał się w 1970 roku i jest zdumiewająco udany, i to bez względu na upływający czas. W sposób niezwykle ujmujący łączy tradycję z nowatorskim brzmieniowym podejściem. Cooder odświeżył stare, zapomniane kompozycje z dorobku czarnych artystów południa Stanów i folkowych trubadurów. Przy tym wydobył naturalne emocje niezwykle skromnymi środkami wyrazu. Króluje wszechobecny bottleneck. Imponujący debiut Cooder zawiera m.in. przeróbki Lead Belly’ ego, Sleepy John Estesa, Blind Willie Johnsona, Woody Guthrie’ego, Blind Alfreda Reeda czy Blind Blake’a. Zaproponował mozaikę amerykańskiego stylu, który stał się jego znakiem firmowym. Gitara slide doskonale uchwyciła hipnotyczną atmosferę żywicznego, autentycznego bluesiska rodem z głębokich zakamarków Delty Missisipi, niczym zawodzenie bezzębnych afroamerykańskich pieśniarzy na ganku domu a’la chata wuja Toma. Towarzyszy temu przenikliwe ciepełko w każdym wydobywającym się dźwięku. Na kolejnych płytach jego styl wielokrotnie ewaluuje, lecz dla mnie sam muzyk najszczęśliwszy wydaje się w domu, z gitarą w ręku. Gdzie słychać echa brzmień ciemnoskórych prekursorów bluesowego grania.