wtorek, 28 lipca 2015

DŻEM – Cegła (Polskie Nagrania „Muza” 1985)

„A niechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój język mają”- ten cytat poety doby renesansu Mikołaja Reja jak ulał pasuje do tego co chciałbym przekazać w tym opisie.
Czyli przyszła pora na nasze polskie granie. Bez żadnej ironii i całkiem poważnie jest czym się chwalić, a nawet być dumnym. To dzieło kapeli ze Śląska było, jest i będzie naszym rodzimym klasykiem blues-rockowej muzyki. Nietrudno zauważyć, że płyta owa została wydana w latach mało sprzyjających dla koniunktury bluesowej na świecie. Jednakowoż  trzeba pamiętać realia ówczesnej - polskiej ludowej ojczyzny - jak głosiła  wszechwładna propaganda socjalistyczna, która na każdym kroku piętnowała każdy podmuch wolności ze „zgniłego zachodu”, także tej muzycznej. Mozolnie przenikającej przez szczelne sito „czerwonych” cenzorów, próbujących negować dźwiękowe fluidy z „wolnego świata”. Piętnowanej szczególnie tuż po stanie wojennym. Stąd zapewne opóźnienia w promowaniu muzyki na wzór zachodni (wówczas nie takiej znowu modnej w zalewie dominującego plastikowego popu lat 80-tych) oraz dosyć długiej przerwy między pierwszymi zarejestrowanymi nagraniami tyskiej kapeli (1981), a wydaniem debiutanckiej płyty(1985).
Pamiętam jak dziś inicjację muzyczną z Dżemem. To było zaraz po „podstawówce”. Kolega kupił płytę w pobliskiej księgarni i zapodał na tak zwanego niszczyciela płyt gramofonowych - adapter Artur 903.
Podobnie jak moi rówieśnicy nie byłem w tamtych czasach jeszcze tak bardzo osłuchany w podobnych bluesowych brzmieniach. Właściwie będąc piętnastolatkami  to słuchaliśmy wszystkiego. Nad prawie każdą płytą nadstawialiśmy uszu z niekłamanym zapartym tchem. Oddział Zamknięty, Banda i Wanna , Lombard, Budka Suflera – tu kolejność całkowicie przypadkowa. Jednakże „Cegła” był jakaś inna. Pobudzała uczucia, zdawała się od razu prawdziwie autentyczna. Sięgała pod skórę, poruszała duszę, wydawała się od początku do końca prawdziwym wyznaniem cierpiącego, jak się później okazało, zatracającego się w czeluści narkotycznego uzależnienia Ryszarda Henryka Riedla. Niestety nie mam intencji kolejno analizować poszczególnych utworów z tego albumu. Bowiem wszystkie razem stanowią pewną całość uchwyconą niczym w kadrze historycznej fotografii. Jest pamiątką tamtej chwili. Zbiorem kapitalnych kompozycji, w których przewija się blues, country czy reggae. Wspaniale wymieszane w pysznej słodkiej „dżemowej” miksturze! Podobnie laurki w postaci listy ocen nie zamierzam wystawiać. Bardziej czuję tę nutę sercem niż poprzez chłodne analizowanie i kalkulowanie. Tak dużo wspomnień wiąże się z tą muzyką. Niektórych infantylnych, a  czasami pobudzających jakąś nieosiągalną tęsknotę. Ale zawsze z dogłębnym bliżej nieokreślonym ciepłym uczuciem. Za każdym przesłuchaniem ta muzyka żyje we mnie. Pobudza wyobraźnię. Napędza do działania. Porywa swoją młodzieńczą energią. Bluesowym impetem burzącym sztywne ramy szarej codzienności. Ale się rozmarzyłem …hmm.
Może jestem bezkrytyczny wobec, jak przyjęło się twierdzić, niby źle, nieudolnie nagranego muzycznego materiału. Pewnikiem istnieją lepiej zarejestrowane krążki Dżemu, jak rzeczą sami członkowi zespołu, lecz dla mnie jest to jakby punkt odniesienia dla ich całego dorobku. 

Pierwszy koncert Dżemu zaliczyłem w swoim rodzinnym miasteczku, w 1988 roku w 
chłodny lutowy wieczór. Nie bacząc na przypadkową publiczność i przeciętny aplauz zgromadzonych widzów, sekstet zaprezentował się pierwszorzędnie, serwując najlepsze kompozycje z zarannych lat swojej działalności. Kolejny kontakt z żywą muzyką kapeli miałem kilka miesięcy później w lipcu tego samego roku, na legendarnym Campingu Muzycznym w Brodnicy. Z perspektywy lat z całkowitym przekonaniem i odpowiedzialnością stwierdzam, że był to jeden z najlepszych wykonów na żywo jakie miałem zaszczyt usłyszeć i zobaczyć. Bez cienia wątpliwości doskonałe misterium dźwiękowe. Rewelacyjna celebracja muzyki! A wiem co mówię, gdyż trochę dotychczas koncertów widziałem. Włącznie z gigantami muzyki w rodzaju The Rolling Stones, Clapton, Black Sabbath, Deep Purple czy Page & Plant. Po prostu dali z siebie wszystko dla cudownie rezonującej, licznie zgromadzonej, oddanej publiczności. Zarówno jako rewelacyjnie zharmonizowany zespół jak i solowo doskonali muzycy, eksponujący wyborny kunszt swoich nietuzinkowych zdolności instrumentalnych i oczywiście wokalnych. Serio, nie wpadam w żadną przesadę! Ten niebywały występ trwał bez mała ponad trzy godziny! Już świtało, kiedy w jaśniejące turkusowe niebo ulatywały wybrzmiewające ostatnie nuty porywającego koncertowego rytuału.

Oba rzeczone występy miały wspólny mianownik. Solidność i bezwarunkowa aura. Bez względu na  okoliczności miejsca i czasu, kultowy ansambl ukazuje niezmiennie profesjonalne podejście do swojej bardzo wysokiej  jakości rzemiosła. Tak niebywale cenionego przez wielu fanów tej naszej rodzimej grupy „śląskich swojaków”.  Pomimo incydentalnych niedyspozycji wokalisty z „określonych” przyczyn.
Mówiąc tak już na marginesie. Jakby ktoś zapytał mnie o wymarzony koncert na jakim jeszcze nie byłem, to bez chwili zastanowienia odpowiedziałbym: The Allman Brothers Band supportowany przez ich polskiego odpowiednika grupę Dżem. To takie moje mało realne, pobożne życzenie. Oczywiście to tylko mrzonka, ale kto komu zabroni bujać w obłokach.




niedziela, 26 lipca 2015

ERIC CLAPTON – 461 Ocean Boulevard (RSO 1974)

E jak Elliman - Yvonne Marianne Elliman
Wówczas młoda, piękna kobieta o egzotycznej urodzie, w połowie Irlandka, w połowie hawajka z kruczo czarnymi włosami. Utalentowana wokalistka, mająca za sobą doświadczenia związane z udziałem w filmie jak i sztuce wystawianej na deskach Broadwayu. Był to legendarny „Jesus Christ Superstar", gdzie wcieliła się w rolę Marii Magdaleny. Podczas sesji związanej z realizacją „Oceanu” w szczególny sposób zawładnęła Claptonem. Jego sercem; ale także zaimponowała mu talentem wokalnym. Następstwem tego był romans i kilkuletnia współpraca artystyczna. Yvonne Elliman miała otwarty charakter. Postrzegany jako beztroski i wyluzowany. To wzmocniło pozytywne relacje z całą ekipą pracującą nad muzyką. Odzwierciedleniem uczuć pomiędzy Yvonne a Claptonem stał się niezapomniany „Get Ready" - napisany i zaśpiewany wspólnie. Ich przeplatające się głosy przybrały łagodny, uroczy, uwodzicielski nastrój intymności.

R jak Radle - Carl Dean Radle
Carl Radle facet o niemieckich korzeniach, były basista poprzedniej formacji  „Slowhanda” - Derek and the Dominos, animator trzonu składu zespołu biorącego udział w całej sesji. On to skrzyknął bliżej nieznanych wówczas muzyków,  zaakceptowanych natychmiast przez Claptona. Sam Carl zdawał się być bratnią duszą dla Erica, któremu imponował swoją postawą mądrość i doświadczenia. W pewnym sensie okazał się opoką dla samego mistrza w okresie jego zwątpienia i depresji wywołanej nałogami. Z tej przyczyny odegrał kluczową rolę w solowej karierze Claptona do 1979 roku. Jego autorski, energetyczny kawałek „Motherless Child" bez wątpienia stanowi doskonałe wprowadzenie w tą muzyczna podróż.

I jak „I Shot the Sheriff” 
Od samego początku Clapton nie był przekonany do zasadności umieszczenia tej piosenki na tworzącej się płycie. Wątpił czy może dorównać oryginałowi, czy nawet konkurować z nim. Namówili go pozostali muzycy, pewni przebojowości kawałka. Tym bardziej wywołał osłupienie Claptona fakt, że ten utwór Boba Marleya i The Wailers od razu poszybował  na sam szczyt listy przebojów w Stanach Zjednoczonych. Notabene sama wersja claptonowska przypadła do gustu Marleyowi i co ważne pozwoliła wypłynąć na szerokie wody ogólnoświatowej popularności muzyce rodem z Jamajki i tym samym pierwotnemu autorowi tego hitu. Sam utwór łączy w sobie bardzo udaną i zgrabną fuzję rocka i reggae.

C jak Criteria Studios
Clapton i producent Tom Dowd pracowali już wcześniej ze znakomitym skutkiem. Miało to miejsce podczas nagrywania „Layla and Other Assorted Love Songs” grupy Derek and The Dominos. Podobnie jak omawiany longplay zrealizowany on został w Criteria Studios w Miami. Legendarne studio nagraniowe, które obsługiwało w swojej historii same sławy muzyki. Bohater hasła Clapton is God wypisanego w latach 60-tych na angielskich murach, zgromadził w Miami wokół siebie doskonałych muzyków, choć wówczas jeszcze dość anonimowych (poza Elliman i Radle), między którymi w sposób bezwiedny, ale szczególnie naturalny wytworzyła się „chemia” wzajemnych relacji. Dało to znakomity efekt w postaci tego nader  wartościowego muzycznego materiału. Wydającego się spokojnym, kameralnym o wygładzonym brzmieniu i niezawiłej aranżacji. Stanowi to o sile tej, jakże urzekającej muzyki. „Nie wszystko złoto co się świeci” jak głosi ludowa mądrość - nie trzeba bogactwa sił i środków żeby przekazać to „coś”, co jest mało uchwytne, a co stanowi esencję wartości artystycznej. Stąd absolutny brak eksponowania w Criteria Studios  jaskrawej wirtuozerii gitarowych popisów. Ta muzyka stworzona w tym miejscu, sącząca się błogo, stanowi panaceum dla strapionych i spragnionych potrzebujących podobnych dźwięków.

C jak Clapton
„Klapcio”  wtedy bardzo wyluzowany i łagodny, ale podkreślający na każdym kroku,  że  priorytetem pozostaje blues. Pokazuje bardziej słoneczny, letni charakter. Taki pozornie wycofany, pozwalający grać akompaniującemu zespołowi, ale jednocześnie trzymający pieczę i kontrolę w całym zakresie projektu. Gra oszczędnie bez narcystycznej wirtuozerii. Jakby chciał przekazać - Clapton to nie tylko wirtuoz i technik gitarowy, ale po pierwsze znakomity kreator muzycznej materii. Bo w grze na gitarze tak naprawdę liczy się jakość, a nie ilość. Na pozór ubogą interpretacją można więcej przekazać treści niż przeładowanymi i nic nie wnoszącymi solowymi popisami. (Warto zauważyć, że ci najlepsi wcale się nie spieszą!) Dodatkowo koncentruje się bardziej na wokalu, przy tym w dalszym ciągu gustownie powściągliwym, by nie powiedzieć wręcz skąpym.
Po pierwszym przesłuchaniu płyta może wydawać się miernym odbiciem dawnej chwały Claptona,  ale spróbujcie kilka razy i stanie się jasne, że jest to piękne odzwierciedlenie tamtej muzycznej epoki należącej również do Niego.

Autorska propozycja Claptona uderza niezwykłym urokiem oraz lirycznym tekstem. Ukazuje dojrzałość Slowhanda jako autora tekstów. Jest niewątpliwą ozdobą tego dzieła, wyposażoną w mieszaninę akustycznych i elektrycznych gitar oraz nastrojowych partii organów Hammonda.
Let it grow, let it grow
let it blossom, let it flow
In the sun, the rain, the snow
Love is lovely, let it grow

A  jak April
Sesja rozpoczęła się w kwietniu, w miesiącu wiosennym, symbolu budzenia się do życia, ale też rozniecania aktywności i inwencji Claptona po wielu miesiącach mrocznej narkotykowej zapaści. Powrotu z artystycznego niebytu.

P jak Popijanie
"Pobieraliśmy  dużo alkoholu podczas niezliczonego imprezowania. Alkohol zrobił ze mnie niezłego wesołka”. Tak oto wspomina podczas realizacji płyty, flirt z „procentami” bez uzasadnionego entuzjazmu  sam Clapton w swoich wspomnieniach spisanych w „Clapton. Autobiografia.” Tak naprawdę to muzyk wpadł „z deszczu pod rynnę”. Zamienił uzależnienie od ciężkich narkotyków (heroina, kokaina) w poważny nałóg alkoholowy. Takie używki w nadmiarze zawsze muszą skutkować nieświadomą degradacją osobowości artysty, dla którego pozostają pozornym stymulantem wyobraźni i inwencji twórczej. Może to trąci trochę moralizatorstwem, ale warto czasem wspomnieć, że niestety wielu znakomitych artystów „rozmieniło się na drobne” lub co gorsza postradało życie w oparach wódki i narkotycznego odurzenia. Tylko niezachwiana, żarliwa  wiara w muzykę pozwoliła zachować równowagę i normalność Claptonowi (aktualnie całkowicie wyzwolonego z wszelkich nałogów) podczas realizacji muzycznych przedsięwzięć.

Dla równowagi coś pozytywnego, także na literę P.
czyli piękna ballada ludowa napisana przez Scotta Boyera, pochodząca z repertuaru zespołu Cowboy w autorskiej wersji Claptona z opisywanej płyty.

Oh my word, what does it mean?
Is it love or is it me
That makes me change so suddenly?
Looking out, feeling free

Sit here lying in my bed
Wondering what it was I'd said
That made me think I'd lost my head
When I knew I lost my heart instead

Won't you please read my signs, be a gypsy
Tell me what I hope to find deep within me
Because you can find my mind, please be with me

Of all the better things I've heard
Loving you has made the words
And all the rest seem so absurd
'Cause in the end it all comes out unsure

T jak Tom Dowd
Niektórych artystów trzeba kopnąć w tyłek, niektórych trzeba pogłaskać, a jeszcze innym trzeba się przypodobać. Tak wielki Tom Dowd, według niektórych największy producent blues rockowej muzyki lat siedemdziesiątych, podsumowałby pokrótce sedno pracy przy konsolecie. Oswojeni ze sobą - po jednej stronie kultowy producent, a po drugiej nasz bohater, wspólnie obrali jakże trafny kierunek, który zaowocował pożądanym dźwiękiem. Klasycznym dla muzyki blues rockowej dekady lat 70-tych. Warto przy tym wspomnieć , iż Tom Dowd był jednym z pierwszych producentów nagrywających na wielośladowej (konkretnie ośmiośladowej) konsoli, która niebawem zrewolucjonizowała proces realizacji muzyki.

O jak Ocean Boulevard  pod numerem 461
Tytuł albumu pochodzi od adresu wynajętego domu, w którym mieszkał Clapton wraz z „ekipą” w czasie nagrywania albumu. 461 Ocean Boulevard, prawdziwy adres w Golden Beach w pobliżu Miami na Florydzie, emanował tak pozytywnym klimatem, że Clapton upamiętnił go tytułując tak płytę. Został wynajęty dla „captonowskiej ferajny” wiosną 1974 roku. Tam, wówczas wszyscy zaangażowani muzycy spędzili blisko trzydzieści, jakże twórczych, wspaniałych dni. Na  przestrzeni lat wiele znakomitych osób zamieszkiwało ten dom. Przybywali tam między innymi Bee Gee, Liza Minelli czy The Eagles, ale nie przynieśli  takiego rozgłos temu miejscu, co Clapton.
No i ta okładka też na O!
Przedstawiająca tego sławetnego gitarzystę na tle domu w Golden Beach o numerze 461.

N jak Number One
„I Shot he Sheriff” stał się pierwszym nr 1 solowego Erica Claptona. Dokładnie  nr 1 na liście Billboard Hot 100.  Podobnie poczynał sobie cały album. Na szczycie Billboard 200 chart LP & Top Tape przebywał  przez cztery tygodnie oraz osiągnął  pozycję w pierwszej dziesiątce w kilku innych krajach.



czwartek, 23 lipca 2015

J. J. CALE - Troubadour (Shelter 1976)

„Zawsze próbuję ruszyć w jakimś innym, nowym kierunku, ale moje płyty i tak zawsze brzmią tak samo."
Tak oto krótko podsumował swoją aktywność artystyczną John Weldon Cale, znany bardziej jako J.J. Cale (cytat za: „Encyklopedia muzyki popularnej. Lata siedemdziesiąte”).
Może to i lepiej, że trubadurowi pochodzącemu z Oklahomy nie wychodzą stylistyczne zmiany. Jakoś nie wyobrażam sobie odejścia od stylu tak bardzo charakterystycznego. Tak cenionego przez zadeklarowanych melomanów.   Twórczość „Dżejdżeja” poznałem prawie 30 lat temu. Mój stary kompan z młodości, zaszczepił mimowolnie we mnie szczególne uczucie do tej mieszaniny wybornych muzycznych klimatów. To właśnie On snuł opowieści na temat pieśni J.J. Cale’a. Pamiętam. Pytał: „Słyszałeś J. J. Cale’a? Takiego gościa zza oceanu grającego fantastyczne rzeczy”.
Niestety wtedy jeszcze nie znałem tej jak się okazało „rajcownej” muzy, więc taki komunikat kolegi, poniekąd mojego dawnego muzycznego mentora, bardzo mnie zainteresował. Później okazało się, że to „zagajenie” z jego strony nie było przypadkowe. Kontynuował: „Mam taką prośbę. Nagrałbyś mi Jego płyty?”  
Zamurowało mnie! Jak to ja mam nagrać płyty gościa, którego zupełnie nie znam? Niby skąd?! Gdzie tego szukać? – przemknęło mi przez głowę. On na to niestrapiony kontynuował: „No wiesz, Marek Gaszyński puszcza całą dyskografię tego bluesmana w Polskim Radiu. Chyba na „trójce”? Dam ci kasety jeśli możesz to nagraj.” 
Przystałem na propozycję. Pamiętam jak dzisiaj, dał mi nowiutkie polskie kasety magnetofonowe firmy Stilon Gorzów. Lepsze zachodnie sonówki, basfy, tedetki (SONY, BASF,TDK) były wówczas bardzo kosztowne dla ucznia technikum, a kupić je można było w sklepach typu Pewex za „wiadomą walutę”. Heh, współcześni fani muzyki, nie znają problemu ;)

Wróciłem do domu. Wieczorem załączyłem radioodbiornik i niecierpliwie oczekiwałem na audycję, której bohaterem miał być tajemniczy mieszkaniec Oklahomy. To co usłyszałem oczarowało mnie i całkiem zawładnęło. Nieziemskie klimaty, pełne intymnego ciepła. Nadzwyczaj oszczędne w swojej treści, ale o takiej sile rażenia, że dosłownie ściany pękają. Subtelne, a zarazem głęboko wnikające do krwiobiegu każdego wielbiciela bluesowych dźwięków. Wykonane jakby bez większego zaangażowania, nierzadko od niechcenia, prawie wyszeptane niż wyśpiewane, a jednak rozbrajające swoim wyjątkowym wdziękiem.
Od tamtej pory te dźwięki zawładnęły mną i nie odpuściły do dzisiaj! Zapodajcie sobie je po zmroku, a przekonacie się na własnej skórze o co mi „biega”! Albo w samochodzie podczas nocnej jazdy bocznymi drogami w nieznane. Prawdziwy czad. Gwarantuję!

Taka niby prosta, a zarazem genialna. Zbudowana z niewyszukanych elementów, pozbawiona fajerwerków, ale nadzwyczaj przemawiająca do odbiorcy. Obcowanie z nią,  to jak spotkanie ze starym druhem i sprawdzonym miejscem. Ale chyba nie ma nic negatywnego w tym, co jest tak wygodne, a nawet przewidywalne. Sądzę że, wszyscy potrzebujemy takiego miejsca w naszym życiu, przytulnego i bezpiecznego jak przysłowiowy  dom rodzinny. Muzyka ta jak ulał wypełnia taki obszar. Minimum użytych środków przy maksimum przekazu. Zdecydowana przewaga treści nad formą, a nie na odwrót, co niestety preferuje wielu artystów i nad czym ubolewam.

Jak żył tak grał. Mawiał o sobie, że raczej woli być elementem spektaklu niż centralnym punktem widowiska. Wycofany, z dystansem do całej otaczającej go zgiełkliwej  rzeczywistości. Nawet jego ulubiona gitara firmy Harmony kupiona za jedyne 50 „dolców”, zdezelowana i wielokrotnie modyfikowana, świadczy dobitnie o niekłamanej skromności tego człowieka. Faceta, który mimochodem stał się inspirujący dla takich tuzów rocka jak E. Clapton, M. Knopflera czy grupy Lynyrd Skynyrd. Mało tego. Sam fachowy i opiniotwórczy magazyn „Rolling Stone” wyraźnie potwierdza, że oddziaływanie J.J. Cale’a na twórczość rockowych luminarzy  jest bezgraniczna, a lista znakomitości reprezentujących rozmaite gatunki muzyczne, które pozostają pod jego wpływem, jest niemal niezmierzona. „Troubadour” o dziwo nie jest wyjątkowy spośród płyt mistrza sprzed blisko 40 lat. Ten materiał zawiera wszystko to, za co kochamy taką nutę. Jednak w tym przypadku jest zagrana z jeszcze większą precyzją, werwą i wyobraźnią . Jeśli w ogóle można użyć takich terminów wobec J.J. Cale’a. Swobodnego i  dyskretnego amerykańskiego barda, chodzącego własną wytyczoną ścieżką country-bluesowej  konwencji.

Travelin' light is the only way to fly
Travelin' light, just you and I
A one way ticket to ecstasy
Away on down, just follow me
Travelin' light, we can go beyond

Travelin' light, now we can catch the wind
Travelin' light, just let your mind pretend
We can go to paradise
Maybe once, maybe twice
Travelin' light is the only way to fly

We can go to paradise
Maybe once, maybe twice

Travelin' light is the only way to fly





wtorek, 21 lipca 2015

LYNYRD SKYNYRD - Gimme Back My Bullets (MCA 1976)

Fanowi zawsze jest trudno wybrać tę najlepszą płytę jednego z ulubionych zespołów. Taki problem mam w tym przypadku.
I być może debiutancka płyta Lynyrdów „Pronounced 'Lĕh-'nérd 'Skin-'nérd” najlepiej wyraża i definiuje styl zespołu. Z kolei druga „Second Helping” wydawać się może bardziej kompetentna. Podobnie koncertowa „One More From the Road” pozostaje bardziej adekwatna do konwencji bandu, nie odbiegająca od najlepszych albumów grupy. Po prostu wszystkie płyty z początkowego okresu działalności Lynyrd Skynyrd są warte uwagi.
Dlaczego więc „Gimme Back My Bullets”, pozornie pozbawiona wyraźnych przebojowych utworów? To proste. Ten album poznałem jako pierwszy. Z tego powodu otaczam go szczególnym sentymentem. Pamiętam, że trafiłem na niego w jakimś komisie. Zarekomendował mi go sprzedawca. „Fajne stare granie” – mówił. Trafił w sedno sprawy. Od razu załapałem ten klimat. Solidne amerykańskie granie. Pełne tego co lubię. Blues, country i rock and roll.

To było to! Jak ktoś kocha luz, swobodę i te brzmienia, to nie ma nic lepszego! Bez zbędnej naleciałości w postaci wysublimowanego stylu z nadbudową intelektualną. Granie proste, szczere do bólu. Bez zbędnych zawiłości aranżacyjnych. Myślę, że w tym tkwi niezwykła siła pozornie prostej muzyki Skynyrdów. Naładowana  energią, zagrana z uczuciem bez oszukiwania. Od serducha!  Pozbawiona tej gwiazdorskiej bufonady. Zero gwiazdorskiego snobizmu. Prowincjonalna prostota i szczerość  zadeklarowane w  tekstach dosadnie wyśpiewywanych przez nieodżałowanego Ronniego Van Zanta. Afirmacja życia. To wszystko i aż tyle. Tylko w takiej postaci trafia bez pudła w uczucia słuchacza. Muzyczna estetyka czysto amerykańska. Trochę jak z dzikiego zachodu. Z przytupem. Zawadiacka, rebeliancka niczym  z południa konfederatów (zespół pochodzi z Jacksonville). Słucha się  tego smakowicie! Skrzydła rosną. Niczym wolny ptak (freebird) chłonę te dźwięki pełne uczucia i swobody.


Nie chcę powtarzać za innymi, którzy zabierali głos niezliczoną ilość razy na temat twórczości grupy. Ale na usta mimowolnie cisną się powyżej wymienione słowa, które opisują ten fenomen związany z takim graniem . Może to i egzaltacja, ale pełna prawdy.
„Oddaj mi moje naboje” został zarejestrowany w 1975 roku bez udziału dotychczasowego, trzeciego gitarzysty Eda Kinga. Stąd więcej przestrzeni dla gitar Gary’ego Rossingtona i dominującego w tych nagraniach Allena Collinsa.
W porównaniu do poprzednich płyt zespołu, basówka Leona Wilkersona wysunęła się zdecydowanie na pierwszy plan. Brzmienie stało się bardziej gęste, mięsiste, co w tym przypadku jest wyłącznie zaletą. Wpływ na to miała obecność zasłużonego producenta Toma Dowda, który nadał płycie swoistą, jakby głębszą nutę. Nawiasem mówiąc człowieka odpowiedzialnego za kreowanie  brzmienia wielu artystów takich jak np. The Allman Brothers Band, Eric Clapton czy Rod Stewart.

Za pomocą prostych środków, udało się wspólnym wysiłkiem ludzi zaangażowanych w sesję nagraniową, stworzyć płytę rzeczywiście godną szczególnej uwagi. Bardzo spójną. I to niezależnie od tego z jakimi numerami mamy akurat do czynienia. Rozpoczynając od tytułowca, poprzez zapadające w pamięci ballady w rodzaju „Every Mother’s Son”, „All I Can Do Is Write About It”, a kończąc na sprawdzonym klasyku J.J. Cale’a – „I Got The Same Old Blues”.

Jeśli ktoś chciałby znaleźć w tej muzyce coś odkrywczego, to na pewno się srodze zawiedzie. Zaskakujących oraz niespodziewanych nowości  tu nie spotka, ale ładunek pozytywnej energii i tak poraża. Tak samo jest z niewyszukanymi tekstami, chwilami nawet można by je określić mianem banalnych, a nawet zakrawających o naiwność.
Podsumowując jest to bardzo dobra, godna polecenia próbka muzyki zespołu. Szczególnie na początek znajomości z jego twórczością.


I jeszcze jedno. W dniu 3 maja bieżącego roku zespół po raz pierwszy w historii pojawił się na jedynym koncercie w Polsce. W stolicy na Torwarze przyciągnął sprawdzonych i najwierniejszych fanów z naszego kraju. Mimo, że ze złotego składu zespołu ostał się tylko Gary Rossington, to czuć było ten specyficzny niezapomniany feeling. Nie do podrobienia. Prawie nieosiągalny współcześnie. Tak przecież ceniony i kochany  przez całe rzesze wielbicieli podobnej muzyki. Bo przecież „Magia dźwięków rodem z białego południa jest niezmiennie pociągającą i silna”,  jak powiedział zasłużony dla popularyzacji southern rocka, Paweł Freebird Michaliszyn na łamach pisma „Twój Blues”.







poniedziałek, 20 lipca 2015

JOHN MAYALL - Blues from Laurel Canyon (Decca 1968)

Był to, o ile mnie pamięć nie myli, rok 1987, ferie zimowe, generalnie okres spontanicznych, często nieskoordynowanych poszukiwań własnej tożsamości, także tej muzycznej. Mając na uwadze twórczość swoich idoli, zapragnąłem posiadać jakiś instrument. Wybór padł na perkusję. Po kilkunastu dniach poszukiwań, dzięki koneksjom  ówczesnych kolegów wreszcie namierzyliśmy bębny po okazyjnej cenie. W tym celu udaliśmy się do pobliskiego miasta. Osiedlowy blok, piętro bodajże drugie. Zniecierpliwiony i podekscytowany pukam do drzwi, bo dzwonek nie działa. Otwiera jakaś kobita w średnim wieku. Zobaczywszy niezapowiedzianych gości, bez pytania, woła w głąb mieszkania: Maaariusz! Za chwilę przed nam pojawia się On. Z wyglądu rasowy punkowiec z irokezem na głowie, w glanach i tymi czerwonymi szelkami dźwigającymi jeansy - rurki na jego nadzwyczaj wychudzonych dolnych kończynach. Wyglądał jak wierna kopia grajka z The Exploited. Jak się okazało - właściciel tego tzw. instrumentu. To co ujrzałem trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za perkusję. Był to jakiś całkiem przypadkowo skompletowany zestaw. Po prostu wysłużony rupieć. O dziwo, napaliłem się niemiłosiernie na to ustrojstwo. Dumny i blady „zaparkowałem” ten złom w swoim pokoju. No i zaczęło się. Tłukłem, waliłem w te baniaki. Hałasowałem niczym Czarek z "Czterdziestolatka". Wtórowali mi koledzy generujący hałas na innych instrumentach. A że było to w blokowisku, to na reakcje sąsiadów nie trzeba było długo czekać.
Szybko słomiany zapał dał o sobie znać, no i parę miesięcy później „ożeniłem” ten szmelc kolejnemu koledze, który co nie co kumał grę na perkusji. Zadowolony z owocnej transakcji udałem się do Wa-wy na zakupy płytowe do słynnego Helikonu usytuowanego na ulicy Freta.

I właściwie w tym momencie powinienem rozpocząć opowieść. Za całą kasę zarobioną ze sprzedaży perkusji dokonałem zakupu... Uwaga! Looking Back – podwójnego kompilacyjnego albumu - Johna Mayalla  z The Bluesbreakers.!
To nie pomyłka - cała kwota za instrument starczyła ledwo na ten zakup! W tamtych czasach ceny oryginalnych płyt osiągały niebotyczne sumy.
Wtedy to poznałem prawdziwe oblicze ojca brytyjskiego bluesa. Płytę mam do dzisiaj. Super wydanie  z doskonale wytłoczonymi dwoma winylami. Od tamtej pory cenię twórczość Johna, dla którego blues był punktem wyjścia I jak się zdaje także punktem docelowym twórczości. Bluesmanem zawsze wierny stylowi. Napełniony entuzjazmem. Niosący kaganek oświecenia bluesowego adeptom tego rodzaju sztuki. Mayall posiada niezwykłą zdolność odkrywania i kreowania nieprzeciętnych talentów, by wymienić chociażby  Erica Claptona, Petera Greena czy Coco Montoyę. 
Minęło kilka lat i w moje ręce wpadła płyta, nad którą chciałbym się teraz pochylić. Blues z laurowego kanionu. Moim skromnym zdaniem najciekawsza propozycja z bogatego dorobku artysty.
Jeśli chcecie posłuchać czystego bluesa we wszelkich jego formach, to bezwzględnie wszystko tu otrzymacie.

Ale po kolei.
Wszystkie zgromadzone kompozycje na tymże krążku w warstwie muzycznej zostały stworzone przez Mayalla. Podobnie warstwa literacka, która jest autobiograficzna. Tytuł albumu pochodzi od nazwy słynnej dzielnicy Los Angeles - Laurel Canyon. Stanowi zapis pełnej przygód wizyty Mayalla, w „przeddzień” jego przeprowadzki z Anglii do Stanów, w magiczne i słynne w środowisku miejsce – właśnie Laurel Canyon. Miejsce, stanowiące mekkę artystycznej muzycznej bohemy przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Estetyka bluesowa mayallowskego „Laurel Canyon”, stanowi bazę wypadową w dziewicze muzyczne obszary. Można sobie wyobrazić wiejskiego bluesmana z Delty Missisipi wrzuconego do psychodelicznego Los Angeles roku ’68. Taki to właśnie dźwiękowy roztwór buduje atmosferę tej płyty.
Mayall wyzwolony od ciężaru i oczekiwania fanów Bluesbreakers, znalazł w sprawdzonej bluesowej stylistyce nowe terytoria, dotychczas jeszcze nie odkryte. A nowy rozdział w życiu (wyjazd do USA) i w twórczości artysty sprzyjał świeżej i owocnej muzycznej aktywności zapoczątkowanej omawianą płytą.
Jednak kluczową postacią był nowy gitarzysta. Mayall zwerbował niejakiego Micka Taylora, którego pełna pasji i wigoru gra zaowocował w niedalekiej przyszłości zasileniem szeregów giganta rock’n’rolla - The Rolling Stones.
Album był innowacyjny dla swoich czasów, zwłaszcza w standardach bluesowych nagrań. Przejawiało się to w niespotykanych wcześniej efektach dźwiękowych (np. lądowanie samolotu odrzutowego, wyraziste przejścia akustyczne z jednego kanału głośnika do drugiego, brak widocznych podziałów utworów na płycie).

Na koniec taka ciekawostka. Jest to jedna z najbardziej ulubionych płyt herosa heavy metalu Roba Halforda - frontmana Judas Priest. I jak tu nie twierdzić, że blues jest inspirujący dla różnych muzyków nawet tych, z tak odległych muzycznych biegunów.  




piątek, 17 lipca 2015

BILLY COBHAM – Spectrum (Atlantic 1973)

„Sam instrument, którym się posługuję, także może być inspirujący. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że perkusja i poezja mają sporo wspólnego. Cały czas uczę się unikać uderzeń na bębnach, które niczego nie wnoszą, rezygnować z pokusy efekciarstwa. Perkusja to nie kartoflisko. Od gadulstwa ważniejsze są cisze pomiędzy dźwiękami i puste miejsca pomiędzy słowami.”

Ta myśl Marcina Karnowskiego - perkusisty zespołów Brda, Variete i 3moonboys,  trafnie ujmuje podejście Billy’ego Cobhama do swojego rzemiosła. Muzyka - perkusisty. Wielkiego  artysty. Klasyka Jazz Fusion.

Ależ on gra na tych „garach”! Przecież ma tylko dwie ręce! Jak często zdarzają się tacy perkusiści? Ilu jest takich drummerów? Na pewno jest taki jeden! Perkusista fenomen. Maszyna. Perkusista obstawiony imponującą liczbą bębnów i talerzy, a energia z jaką gra, biorąc pod uwagę ograniczenia jako człowieka, robi duże wrażenie. Przez cały czas trwania płyty jest niezmordowany. Oczami wyobraźni widzę jego zaciśnięte oczy i mimikę twarzy świadczącą o pasji z jaką oddaje się grze. Raczy karkołomnymi zagrywkami, w których prezentuje pełnię swoich możliwości. Jak głosi legenda w pewnym momencie gra nawet czterema pałeczkami z ogromną precyzją i w bardzo szybkim tempie.
Zaprawdę, jak u licha On to robi? To szalony Billy Cobham. Diabeł wcielony, rytmiczny potwór i jednocześnie wirtuoz . Artysta, który zmienił pogląd na rolę perkusji w muzyce. Z instrumentu rytmicznego będącego dopełnieniem gry zespołowej, wysforował jego rolę na pierwszy plan. Ukazał niespotykany wcześniej charakter perkusji. Przefiltrował  ją przez swój fenomenalny talent i niesamowitą inwencję. Odblokował wszystkie pokłady możliwości bębnów. Zerwał schemat dotychczasowego, można rzec, zachowawczego i tradycyjnego podejścia do perkusji. Ta muzyka to istna radość i szczęście. Antydepresant. Fontanna  radości. Tryskająca świeżość. Po prostu ponadczasowa! Nastrój tego albumu jest wszechstronny, zawierający chwile zarówno delikatności i agresywności. Taka amplituda, huśtawka, którą ciężko zaszufladkować. „Do tańca i do różańca” jak to się potocznie mówi. Muzykalność na tym albumie jest intensywna, każdy współtwórca tego projektu przyczynił się do naprawdę rewelacyjnego efektu synergii. Ale pojechałem…hmm. Posłuchacie to przyznacie rację!

 „Spectrum” to debiutancki solowy album Billy’ego Cobhama jako kompozytora, który prowadzi nas przez terytorium mariażu wyzwolonego jazzu z dzikim rockiem. Określa i scala to tytuł płyty - Spectrum - czyli mozaika różnorodnych klimatów. Intrygujących do samego końca. Zagranych nadzwyczaj  żywiołowo z polotem, emocjami i beztroskim luzem.
Chociaż Cobham napisał wszystkie utwory i był niekwestionowanym liderem na tym albumie, to znaczącego kolorytu dodają pozostali muzycy. W pewnym sensie longplay jest faktycznie wspólnym wysiłkiem Cobhama, Hammera, Sklara, Bolina oraz innych muzyków sesyjnych pod batutą autora. Nadzwyczaj spójnym, pomimo różnorodności muzycznej materii.  W tym względzie na szczególną uwagę zasługuje gitarzysta Tommy Bolin (muzyk, który wkrótce dołącza do Deep Purple). To jakby punkt zwrotny w jego karierze określający jego styl, kiedy okazuje bez ograniczeń swój talent, zdolności i umiejętności gry na gitarze. Nie do końca spełniony gitarowy wirtuoz. Utracjusz, który niestety później traci swoje życie przez heroinę. Znaczący wkład w ostateczny kształt tej muzyki ma również emigrant z Czechosłowacji z 1968 roku – klawiszowiec Jan Hammer. Znakomicie przyprawia ten muzyczny pejzaż swoim niezaprzeczalnym, gustownym stylem.

„Spectrum” został wydany w październiku 1973 roku i od razu uderzył w przemysł muzyczny jak grom z jasnego nieba. Mając imponujący wpływ zarówno na  jazz i rock. Nagrania z tej płyty brzmią szalenie aktualnie. Przekraczają swój czas. Nieśmiertelny rezultat  muzycznego mityngu. Pozostaje tylko żal, że już dzisiaj nie nagrywają takich płyt.

Na zakończenie powiem, iż projektodawcą okładki płyty był nasz rodak, Stanisław Zagórski. Jeden z współtwórców Polskiej Szkoły Plakatu. Warto wspomnieć, że był autorem projektów okładek legendarnych wykonawców takich jak The Velvet Underground, Cream czy Aretha Franklin.





czwartek, 16 lipca 2015

ERIC BURDON and WAR – The Black’s – Man Burdon (MGM 1970)

Opowiem wam pewną historię. Historię jak poznałem tę muzykę.

Miało to miejsce w  zamierzchłych czasach na początku lat 90-tych. Wakacje. Czas studenckiego lenistwa. Beztroskiego „nic nie robienia”. Mówiąc krótko - totalny luzik. Razem z dawnymi kompanami zanurzałem się w klimatycznej muzyce. Spośród  wielu wykonawców znanych nam  mniej lub więcej, natknęliśmy się na intrygującą kompozycję, którą nazwaliśmy umownie „moon” ze względu na powtarzające się wyżej wymienione słowo wyśpiewywane przez wokalistę. Nieziemski, odlotowy „klimacior”. Niebywale zaintrygowany, z dużym zapałem rozpocząłem poszukiwania w celu identyfikacji. Trzeba pamiętać, że prawie 25 lat temu szeroki i łatwy dostęp do każdej muzyki był znacznie utrudniony. Nie było chociażby Internetu, gdzie wszystko możemy znaleźć. Ale coś mnie tknęło. Zaraz, zaraz. Przecież na ulicy Lipowej w Lublinie był wówczas sklep z płytami. Prowadził go znawca tematu Jerzy Janiszewski, miłośnik i koneser muzyki. Dziennikarz Radia Lublin. Miał tam takiego wesolutkiego sprzedawcę. Takiego świra „przy kości”, wielbiciela muzyki, trochę ściemniacza, „śmiesznego”, gadatliwego. Co by każdemu nawet gniota sprzedał. Ale wróćmy do sedna sprawy. Któregoś razu zaszedłem tam w celu wiadomym. Zaciągnąć języka na temat tego tajemniczego „moona”. Typek nie jarzył muzy. Ale miałem to szczęście, że akurat na miejscu był pan Jerzy. Wysłuchał w skupieniu tego kawałka z mojego „kaseciaka” walkmana. Pokiwał głową, zastygł aby wystrzelić: „Nie wiem?!” A to zonk!!! Klina niezłego zadałem fachowcowi. Nawet byłem troszkę dumny, że sprawiłem kłopot takiemu ekspertowi. A to ci heca! Pomyślałem. 

Po chwili jak gdyby nigdy nic mój rozmówca wyciągnął z półki sklepowej płytę. Na jej okładce widniał ciemny mężczyzna oświetlony z tyłu przez zachodzące słońce i ten napis w luźnym tłumaczeniu „Czarny facet- Bardon”. „Ta muzyka brzmi podobnie” - odparł. Następnie załadował CD do odtwarzacza. To co usłyszałem było nieco zbliżone do poszukiwanego nagrania zagadkowego wykonawcy, ale jednak inne. Z minuty na minutę rozwijało się i powoli, ale zdecydowanie pochłonęło mnie bez reszty. To było jak czarodziejskie dotkniecie. I co? Zdawał się pytać pan J.J., uśmiechając się przy tym lekko. Odjęło mi mowę. Przecież to doskonałe – przemknęło mi przez głowę. Takiego klimatu poszukiwałem wówczas w muzyce. Nie czekając i nie zastanawiając się pospiesznie wyciągnąłem jakieś zaskórniaki. Pewnie pieniądze przeznaczone na zupełnie inny cel. Odparłem: „Kupuję!” Pomimo tego, że owa płyta wcale nie była tania, jak na studencką kieszeń. Rozemocjonowany, z wypiekami na twarzy, jak w amoku wyleciałem ze sklepu, aby czym prędzej w domowym zaciszu rozkoszować się tą muzyczną ucztą. A było czym!!!

Pozornie recepta na taką dźwiękową miksturę jest banalna. Wziąć obce, dobre kompozycje (np. utwory The Rolling Stones i The Moody Blues). Zmienić aranżacje. Dodać coś od siebie. Uzupełnić swoimi równie wyśmienitymi utworami. Ale to coś w tym wypadku po prostu zwala z nóg! Mieszanina bluesa, jazzu, funky, soulu, latino najwyższej próby! Jednak muzycy nie ograniczają się tylko do tego. Można powiedzieć, że każdy wszelki zakamarek tego muzycznego produktu nasycony jest selektywnym i hipnotycznym brzmieniem zaaplikowanym przez genialnie zgrany zespół. Poszczególni muzycy grają z wyjątkowym smakiem. Będącym domeną tylko ponadprzeciętnych muzycznych architektów. Tworzą swego rodzaju misterium.
Niczym z  tajemniczych, pradawnych obrzędów voodoo.
Im więcej i częściej słucham tej płyty, tym bardziej produkt finalny przemawia do mnie. Ta materia dźwiękowa jest jak choroba zakaźna. Infekuje bez reszty. Bez antidotum. I nikt, i nic nie jest w stanie tego zmienić. Ani odebrać, jak wyśpiewuje w finale Burdon wraz z akompaniującym zespołem WAR:


Później, wśród moich kumpli krążyła anegdota (podobno wymyślona przez wspomnianego sprzedawcę ze sklepu Janiszewskiego) na temat zakupu przeze mnie tej kultowej płyty. Chodziło o to, że podobno będąc w euforii po „upolowaniu” tego krążka, usiłowałem  opuścić sklep „bez otwierania drzwi wejściowych”. Ale jaja, jest co wspominać!
Od tamtej pory zgromadziłem prawie całą dyskografię WAR na oryginalnych płytach CD - pierwszych wydaniach kompaktowych ściąganych specjalnie ze Stanów.  Pięknie wydanych, w ozdobnym  tekturowym etui.

A „moona” i tak do dzisiaj nie poznałem. Pozostaje to wciąż nierozwiązaną tajemnicą. Może kiedyś…