sobota, 27 sierpnia 2022

STEVE MILLER BAND – The Joker (Capitol 1973)

Pozornie to album jednego utworu. Częściowo jest to prawdą, a dopełnieniem tego są zgrabne kompozycje wywodzące się w dużej mierze z bluesa. A nawet klasyki tego gatunku, nagrane w autorskiej wersji, jak osławiony Come on in my kitchen Roberta Johnsona. I to jak korzennie zagrane!

„Niektórzy nazywają mnie kosmicznym kowbojem, niektórzy nazywają mnie gangsterem miłości”.

Przyznam, że czym dużej słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że absolutnie nie czuć najmniejszego wysiłku włożonego w tytułową kompozycję. The Joker jawi się jako słoneczna, leniwa piosenka o graniu muzyki w letni czas wakacji. Z pewnością nie jestem odosobniony w tej opinii.
Kawałek ma świetny rytm i opiera się na sowizdrzalskich deklaracjach Steve'a, dotyczących bycia fantazyjnym Kosmicznym Kowbojem lub Gangsterem Miłości. Niewyszukany, fajny riff, można rzec: ładnie wybrzmiewa, bez zbędnej „napinki”. Ale tutaj o to chodzi. Tak swobodnie i bezpretensjonalnie.

Joker nie jest zbyt wysublimowany, to muzyka imprezowa, przepełniona dobrymi wibracjami. Nigdy nie przytłacza, zawsze emanuje lekkim groovem, zrelaksowanym i wyluzowanym. Joker zachowuje tak dobrą atmosferę, że trudno się nie uśmiechać... pod warunkiem, że nadajesz na tych samych falach, co autor cytowanej kompozycji. Stymulowany rzecz jasna… odpowiednim dopingiem ;-)
Partie instrumentalne zagrane są niezwykle naturalnie i swojsko bluesowo. Brzmi to jak jam session w weekendowe popołudnie na werandzie, ale jednocześnie rozwija się w sposób precyzyjny, i jak najbardziej zamierzony. Wszystko wybrzmiewa we właściwym czasie: plusk w talerze, splecione linie gitary akustycznej, chórki, a także pierwszorzędne solówki, szczególnie te zagrane techniką slide.

Sustain gitary, które emanuje z Jokera jest fantastyczny. Steve Miller to rockman o nonszalanckim usposobieniu, ale jednocześnie filuternym obliczu. Jest pełen humoru, a jego przyjemny tembr głosu generuje absolutne odprężenie.


Jednym z głównych powodów, dla których cały album odniósł sukces, jest to, że singiel The Joker sam w sobie okazał się wielkim hitem. Nie ma co ukrywać – dobry tytułowiec zawsze znakomicie promuje całą płytę.



„Miałem tę zabawną, leniwą, seksowną melodię, ale nie powstała ona aż do imprezy w Novato, na północ od San Francisco. Siedziałem na masce samochodu pod gwiazdami z gitarą akustyczną, wymyślając teksty i wyszło 'I'm a joker, I'm a smoker, 'I'm a midnight toker'.”
Steve Miller


Kompozycja znakomita, przebojowa, stworzona w sam raz do radia. Tak też było w przypadku Jokera, ale na początku bardziej w USA (singiel otrzymał status złotej płyty) niż w Europie, czy innych częściach świata. Tak było aż do 1990 roku, kiedy Jokera za motyw przewodni swojej reklamy wziął koncern odzieżowy Levi’s.


Wtedy otrzymał drugie życie pojawiając się w reklamie jeansów The Great Deal. Pamiętacie tego Harleya wyjeżdżającego z windy?! :-) Reżyserowana przez Hugh Johnsona reklama była fenomenalnym hitem i przywróciła piosenkę nowemu pokoleniu słuchaczy. W rezultacie utwór nie tylko po raz pierwszy pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, ale utrzymał tam czołowe miejsca przez długi okres. Podobnie zresztą było w innych krajach Europy i Azji.


A co z innymi kompozycjami z tego krążka? Co charakterystyczne, wypełnionego utworami studyjnymi i uzupełnionego kompozycjami koncertowymi. Może nie są tak obdarzone błyskiem przebojowości, jak tytułowiec, ale znakomicie wszystkie bujają (szczególnie bluesowy The Lovin’ Cup). Doprawdy pierwszorzędnie się tego słucha. Szczególnie w czas letnich upalnych dni. 
Polecam na koniec gorącego lata i nie tylko!






niedziela, 15 maja 2022

LED ZEPPELIN - Houses of The Holy (Atlantic 1973)

„Houses of The Holy to lustro, w którym rock z początku lat siedemdziesiątych często odbija się wyraźniej, niż sam Led Zeppelin. Zdecydowanie tak. Tyle tylko, że trzeba było być mistrzowskim bandem, by takie lustro wyprodukować.”
Wiesław Królikowski - dziennikarz muzyczny


Piąta w kolejności płyta „Zeppelinów”. Ich pierwsza opatrzona konkretnym tytułem. Różnie oceniana. Ja mam do niej spory sentyment. Sam nie wiem dokładnie dlaczego? Chyba po prostu za klimat i różnorodność. Nagrana bez napinki. Ot tak, na luzie. Wcale nie jest symptomem kryzysu twórczego. Bo do tego jeszcze dużo brakowało. 


Nie powiem, że wszystkie kompozycje są wybitne. Ale dzięki tym niby słabszym, te sztandarowe są jeszcze wyraźniej wyeksponowane. Weźmy tutaj za przykład epicki No Quater, bez którego trudno sobie wyobrazić ścisły kanon utworów czwórki Brytyjczyków. To dotyczy też energetycznego The Song Remains The Same, czy niezwykle klimatycznego Rain Song. Zadziorny The Ocean z wiodącym rewelacyjnym riffem. Super kompozycja! Pełna życia i totalnej energii! Jeszcze na dokładkę słyszymy kapitalny Over the Hills and Far Away, który wyłącznie to wszystko potwierdza.


Z drugiej strony mamy The Crunge, albo D’yer Mak’er, a nawet bezpretensjonalny, radosny Dancing Days. Pozornie ciut słabsze utwory. Ale sądzę, że świadczą o otwartości muzyków na nowe, artystyczne i dźwiękowe obszary dotychczas przez nich nie eksplorowane. 


Jeszcze ta okładka, która według mnie jest zwyczajnie świetna. Chodź niby kontrowersyjna, bo niektórym dziwnie się kojarzy z… domniemaną dewiacją??!!! Według mnie to totalne bzdury. Zamysł okładki sugeruje zwyczajnie tytuł całej płyty. Co ciekawe utwór o tej nazwie pojawił się na kolejnym podwójnym albumie Led Zeppelin Phissical Graphiti. Zaiste ciekawy zabieg artystyczny?! Grafika zdobiąca front okładki współgra z tytułem, a inspiracją do jej powstania stało się urokliwe, kamienne rumowisko, po którym wspinają się niewinne, niczym nieokryte cherubinki, w pogoni za utopijnym „domem szczęśliwości”. Za motyw grafik użył faktycznie istniejące stanowisko geologiczna tzw. Groblę Olbrzyma (Giant's Causeway), czyli formację skalną usytuowaną na wybrzeżu Irlandii Północnej, składającą się z 37 tysięcy ciasno ułożonych bazaltowych kolumn.


Mistycyzm… ten termin pasuje jak ulał do określenia idei, jaką kierowali się autorzy tej płyty, tak idealnie uosobionej w graficznym wyobrażeniu, zdobiącym front okładki. Grafika bezpośrednio sugeruje z jaką muzyczną zawartością będziemy obcować. Stoi za nią Aubrey Powell ze słynnej agencji Hipgnosis. Tej od okładek m.in. Pink Floydów. Wyobrażenie, które narysował dla Zeppelinów, zainspirowane było powieścią „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke'a. Zaś motyw z okładki ma przedstawiać chwile, w którym istoty ludzkie łączą się z wyższym, niebiańskim intelektem. Stąd wolne tłumaczenie tytułu jako „Domy Ducha Świętego”.


Co do muzyki. Można powiedzieć, że jest zróżnicowana. Za co „dostało się” zespołowi od wszelakich, zmanierowanych krytyków zaraz po premierze w 1973 roku. Wypominali jakoby niepotrzebnie odchodzą od stylu hard rocka. Niepotrzebnie kombinują i niezasadnie eksperymentują z dźwiękową miksturą. Za dużo odmiennych stylistycznie od siebie nagrań, że wszystko jest mało spójne. Po latach takie zarzuty wydają się niedorzeczne i w sumie niepoważne. Fani, przeciwnie, przyjęli z album z niekłamanym entuzjazmem. Świadectwem tego jest trzecie miejsce w kolejności w kategorii najlepiej sprzedających się płyt z całej dyskografii zespołu! Osobiście życzyłbym sobie, żeby taką popularnością cieszyły się klasyczne albumy muzyki rockowej i to nie tylko autorstwa LZ.


Houses of The Holy było, jest i będzie czymś wyjątkowym, nawet w porównaniu z najlepszymi dziełami Zeppelinów. Jest jakby kontynuacją koncepcji zapoczątkowanej na „trójce” po względem różnorodności i artystycznego eksperymentowania. Tu także muzycy podążyli podobną drogą z akcentem na rockowo-progresywny styl. 


Piąte dzieło Led Zeppelin przypada wraz z poprzednim i kolejnym albumem na apogeum działalności, i to zarówno pod względem artystycznym, jak i sukcesu popularności. Lata 1973-75 to szczytowy okres działalności Zeppelinów. Świadectwem tej tezy pozostaje film ze zjawiskowego koncertu w nowojorskim Madison Square Garden. Jeśli ktoś wie o czym wspominam, na pewno przyzna temu rację!


Na koniec taka dygresja. Nie wiem, czy na lipcowym koncercie w Sopocie, na który niecierpliwie czekam, Robert Plant wykona jakikolwiek utwór z płyty, która zasłużenie na stałe weszła do historii muzyki. Ale na szczęście… w każdej chwili można posłuchać wyśmienitych dźwięków z tej płyty…. choćby tylko był zasięg Internetu ;-)







wtorek, 29 marca 2022

Alice's Restaurant (Original Motion Picture Score) - (United Artists 1969)

Alice's Restaurant – reż. Arthur Penn (United Artists 1969)

„Próbowałem zmierzyć się z milczeniem Stanów Zjednoczonych i jak najlepiej odpowiedzieć na to milczenie…”.
                                          Arthur Penn

Witam. Kilka miesięcy temu pisałem na temat filmu wojennego Pluton. Gdy planowałem kolejny wpis na bloga z przedstawieniem filmu i ścieżki dźwiękowej Restauracji Alicji, absolutnie nie miałem w głowie inspiracji wojną tuż przy naszej granicy. Wówczas nawet nie rozpoczęła się zbrojna inwazja na Ukrainę. Życie robi różne nieoczekiwane tzw. niespodzianki, jeśli to wszystko co się dzieje u naszych sąsiadów na takie miano zasługuje. Dodam oczywiście niezbędny przymiotnik tj. koszmarnej… niespodzianki. Żadna wojna nic tak naprawdę trwale nie rozwiązuje. Nie ma tu wygranych, są wyłącznie przegrani.

Usprawiedliwienia można szukać jedynie w wojnie obronnej. Natomiast to, co wyprawia ten dyktator ze wschodu, przechodzi wszelkie wyobrażenie na temat współistnienia w świecie XXI wieku. Historia nic niektórych nie uczy. Niestety! Destrukcja, rozpacz, niewyobrażalne cierpienie w imię zachłannego, chorego ego patologicznego przywódcy.


Tematyka podejmowana w Alice's Restaurant odwołuje się do sprzeciwu wobec bezsensowności wojny. Bo w zasadzie: dlaczego ludzie mają zabijać innych i sami ginąć w agresywnej, wyrafinowanej rozgrywce polityków? Siać spustoszenie, zniszczenie, a w ostateczności śmierć? Każda wojna powoduje większe lub mniejsze protesty. Ale jak widać to wciąż za mało w obliczu chorych, napastniczych i opresyjnych ambicji polityków tego świata. W tym przypadku mamy swoisty „rezerwat putina” (celowo z małej litery!), który jak w historii bywało, chce wprowadzać swój tzw. „ruski mir”… na razie wśród swoich sąsiadów. Można by tak wiele mówić na ten temat. Ale ograniczę się do tego tematu w kontekście omawianego filmu.

„Restauracja Alicji” to dzieło poprawne, choć pozbawione artystycznych fajerwerków. Jest mieszaniną gatunków. Elementy komediowe łączą się z dawką dramatu, a razem korespondują z pierwiastkami biograficznymi. Jeśli widz jest otwarty na tego typu opowieści, to na pewno coś może odkryć dla siebie. Lejtmotywem fabuły jest wyraźne ukazanie obyczajowości i postawy środowiska „Flower Power”. Niektórzy mogą postrzegać to jako wartościową wizytówkę pokojowego ruchu kontrkulturowego, inni jako bandę długowłosych hippisów, którzy nie robią nic poza odurzeniem i unikaniem odpowiedzialności. Co ciekawe obie kwestie wydają się zarówno błędne… jak i… słuszne, w zależności od subiektywnej oceny.

Alice's Restaurant może nie jest wybitnym filmem, który na trwale wpisał się w kanon światowej kinematografii. Ale na uwagę zasługuje i, co ważne, spełnia wszystkie kryteria działu tego bloga. Po pierwsze jest wypełniony muzyką Arlo Gutriego, który był wykonawcą na legendarnym festiwalu Woodstock. Po drugie obejmuje ulubiony przeze mnie okres w historii muzyki, czyli lata 60-te i 70-te.


Kanwą filmu jest historia chłopaka unikającego służby wojskowej, która w czasach wojny wietnamskiej była w USA obowiązkowa. Podkreślam, że wojny mało zasadnej, bo przecież nie obronnej dla Stanów Zjednoczonych! No chyba, że ktoś zauważa coś „in plus” w próbie dominacji w USA w południowej Azji lub walki z ekspansją komunizmu kosztem swoich obywateli! Nic dziwnego więc, że budziła ona w społeczeństwie amerykańskim żywy protest.

Główny bohater filmu Arlo, nieprzejednany Hippis, jawi się jako wróg instytucji państwa. Łamiący prawo napiętnowany wyrzutek, który wysypuje zbędne szpargały w niedozwolonym miejscu, poborowy stający przez komisją wojskową bezskutecznie próbującą wcielić Go do armii w celu walki zbrojnej w dalekiej Azji.


Całość tej filmowej opowieści wyreżyserowanej przez Arthura Penna oscyluje wokół kontestacji hippisowskiej tak bardzo powszechnej ponad 50 lat temu. Zaś tytułowa piosenka to zabawna, ale trafna diatryba na temat widzimisia instytucji organów ścigania i urzędników sądowych, specyficznego poboru do wojska i ich związku z wojną w Wietnamie.

Jeśli chodzi o muzykę zawartą w filmie, to ewidentnie jest to folk z domieszką muzyki popularnej i rockowej końca lat 60-tych. Dominują piosenki Arlo Guthrie stylistycznie inspirowane amerykańskim folkiem spod znaku jego ojca Woody Gutriego oraz Boba Dylana i Pete Segera. Nie będą odkrywczy jeśli powiem, że… fajnie się tego słucha!

ps. Warto nadmienić o pierwotnej płycie, czyli debiucie Arlo Guthrie Alice's Restaurant, która pojawiła się w już w 1967 roku, a wypełniona została nieco odmiennymi utworami niż omawiany soundtrack.




poniedziałek, 24 stycznia 2022

FRANK ZAPPA - Hot Rats (Reprise 1969)

„Każdy ma prawo być szczęśliwym na swoich własnych warunkach”
Frank Zappa

Frank Vincent Zappa. Człowiek zagadka!? Bezkompromisowy, pozbawiony hipokryzji artysta totalny. Jedyny w swoim rodzaju. Całkowicie nie do zastąpienia! Piszę tak, bo swoją twórczą postawą na taką opinię niezbicie zapracował. Co tu dużo gadać, Frank był, jest i będzie wielki! Muzyk, gitarzysta, a właściwie multiinstrumentalista, dla którego żadnych granic, czy jakiejkolwiek astenii nie było. Potwierdzeniem na to jest album nazwany jak jego ówczesny zespół – Hot Rats.

„Kompozytor to człowiek, który wmusza swą wolę w nic nie podejrzewające molekuły powietrza, często z pomocą też nic nie podejrzewających muzyków.”
F.Z.


Frank Zappa potomek włoskich emigrantów. Przez niektórych postrzegany jako odmieniec i ekscentryk, a przez innych uważany za fenomen i geniusz. Pozostawił po sobie wielki dorobek fonograficzny. Prawie 30 albumów wydanych za życia, w tym wiele z nich to płyty podwójne w wersji winylowej. Po śmierci światło dzienne ujrzało drugie tyle! Jego dyskografia jest wprost proporcjonalna do opinii krążących na temat jego dorobku. Tyle różnej muzyki, co odrębnych zdań w kwestii określającej tę niepowtarzalną dźwiękową spuściznę. Bo przecież łatwo zauważyć, wcale nierzadkie, zupełnie rozbieżne komentarze w odbiorze muzyki, która w wielu przypadkach tworzyła dźwiękowy konglomerat i pozorny mętlik stylistyczny. Tak wyraźnie nawiązujący do jazzu, fusion, rocka, a nawet muzyki współczesnej, tudzież eksperymentalnej. Czyli totalny awangardzista? Po części też, ale nie tylko!

„Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeśli nie jest otwarty”.
F.Z.


Napisać że ten album jest bardzo dobry to właściwe… nic nie powiedzieć! Jeśli pozwolicie, z resztą zgodnie z credo Zappy: „Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury”, nie będę się zbytnio rozwodzić na wyżej wspomniany temat, szczególnie jeśli próbujemy jednoznacznie opisać lub zdefiniować muzykę Zappy.

Niemniej jednak kilka zdań trzeba tutaj przekazać. Po pierwsze pragnę uświadomić wszystkich, że nie jest to album przeznaczony do słuchania w czasie wykonywania jakiejś czynności z gatunku „muzyka w tle umili Państwu czas”. To zdecydowanie płyta do odbioru w pełnym skupieniu, najlepiej w dobrej jakości dźwięku. Hot Rats pomimo tego, że został zarejestrowany ponad pół wieku temu wcale nie trąci myszka. Wręcz przeciwnie jest jak najbardziej ponadczasowym dziełem, a nawet przy dobrym nagłośnieniu może przeistoczyć się w audialne misterium. Nieprzypadkowo to wszystko brzmi jakby było nagrane współcześnie, ponieważ podczas rejestracji zastosowano m. in. eksperymentalny i nowatorski 16 ścieżkowy rejestrator dźwięku (np. poszczególne elementy zestawu perkusyjnego nagrano na osobnych ścieżkach – werbel na jednej, bęben basowy na innej, talerze na kolejnej), a także wykorzystano technikę overdubbing z dograniami partii saksofonu i klawiszy. Niejednokrotnie rejestracji dokonano na różnych prędkościach i tempie dźwięków instrumentów perkusyjnych. Zmiksowane przez samego Zappę, który dzięki swojemu talentowi przyczynił się do tak rewelacyjnego, soczystego i przestrzennego brzmienia całości. Dodam, że w 1987 roku Zappa dokonał jeszcze jednego, tym razem cyfrowego remasteringu, który uwydatnił dynamikę, wyeksponował wiele dźwiękowych niuansów i dodał kolorytu partiom poszczególnych instrumentów.

„Piszę taką muzykę jaką lubię. Jeśli podoba się innym ludziom, to w porządku, mogą iść do sklepu i kupić sobie płyty. A jeśli im się nie podoba, to zawsze mają Michaela Jacksona do posłuchania.”
F.Z.

Album składa się z sześciu… mówiąc delikatnie, urozmaiconych utworów, z czego prawie wszystkie są w pełni instrumentalne, a tylko jeden – Willie the Pimp, zawiera jak dla mnie „zabójczo stylowy” wokal Captaina Beefhearta (wł. Dona Van Vlieta).


Cała płyta to głównie świeżość, zaskakująca często sowizdrzalska energia i lekkość, szczególnie dla awangardowo-progresywnych rejonów, ale diametralnie różnych od patetycznych dokonań innych grup z nurtu progresywnego, takich jak np. King Crimson. Rockowe schematy, jazzowa inklinacja do improwizacji i pochodząca z muzyki poważnej struktura. Co tu dużo mówić… trzeba posłuchać!

„Większość ludzi nie poznałaby dobrej muzyki nawet gdyby podeszła ona do nich i ugryzła ich w dupę.”
F.Z.


Na koniec słowo o charakterystycznej okładce. Jej projekt graficzny opracował Cal Schenkel. Wykonana w podczerwieni fotografia na frontowej stronie okładki przedstawia wychylającą się z pustego basenu groupie (czyli zapaloną fanka wykonawcy) w mocnym makijażu. Ta dziewczyna, to Christine Frka, znana jako Miss Christine, aktywistka grupy GTOs (The Girls Together Outrageously).


„Najważniejszą rzeczą do zrobienia w twoim życiu jest nie przeszkadzać innym w ich życiu”
F.Z.

ps. Gdzieś, kiedyś znalazłem takie sformułowanie na temat tego rodzaju muzyki, które może zastąpić wszelkie rekomendacje: „Pozostaje nam już jedynie pozbierać szczękę z podłogi, wrócić do siebie, zejść na ziemię i nieco zwolnić…”. :)