wtorek, 31 grudnia 2019

THE BEATLES ‎– Yellow Submarine (Apple 1969)

Dla jednych to tylko marna próba ukazania wielkiej czwórki z Liverpoolu w estetyce filmu animowanego. Dla drugich całkiem udana, oryginalna próba zaistnienia w nieszablonowej konwencji ruchomych rysunków kinowej animacji, gdzie dominuje wspólny motyw tytułowej łodzi podwodnej oraz rozgrywka liverpoolskich bohaterów z wszędobylskimi rysunkowymi kreaturami. Nie będę się oczywiście mądrzył, czy pierwsi, czy też drudzy mają rację. Niemniej jednak, w pamięci słuchaczy i widzów, „YS” utkwiła jako kolejne świadectwo geniuszu zjawiska zwanego The Beatles. Do którego z upływem lat jeszcze bardziej się przekonuję.

Przejdźmy do sedna sprawy - kilku istotnych informacji o tym wydawnictwie. Po pierwsze, warstwy dźwiękowej z omawianego filmu. Podzielonej zgodnie z układem płyty analogowej na dwie części. Pierwszej - prezentującej kawałki zagrane przez The Beatles i drugiej - wypełnionej utworami instrumentalnymi zaaranżowanymi na orkiestrę. 



Warto podkreślić, że nie powinno się traktować Żółtej Łodzi Podwodnej jako sztandarowego wydawnictwa Beatlesów. Jest to po prostu dopełnienie dźwiękowe kultowego filmu. Całkowicie autonomiczny, artystyczny projekt w tak bardzo barwnej historii „wielkiej czwórki”. Co ciekawe, sam projekt filmowy został stworzony przy minimalnym udziale beatlesów! Chociaż to właśnie Oni stali się główną osią filmu - tym razem w wystąpili w kreacji całkowicie animowanej. Nawet ich dialogi poza końcowym epizodem, wbrew pierwotnym założeniom, nie były oryginalne, gdyż głosy postaciom użyczyli zawodowi aktorzy. Sam charakter filmu nie odbiegał od psychodelicznej konwencji tamtych czasów i z powodzeniem dopełniał tak charakterystyczny zgoła angielski, beatlesowski humor. Powiem, że nawet wprost koresponduje z żartobliwą manierą raczkującego wówczas Latającego Cyrku Monty Pythona. 


Elementem spajającym całość, jak nie trudno zauważyć, stały się kompozycje zespołu. Tak więc utwór tytułowy został wydany wcześniej w postaci singla, a także na płycie Revolver. Psychodeliczny Only a Northern Song nagrano w czasie sesji do albumu Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band, ale dziwnym trafem (?) nie był uwzględniony na tej słynnej płycie. Jedynymi premierowymi utworami stworzonymi z myślą o tym projekcie okazał się jakby musicalowy All Together Now (zarejestrowany już 1967 roku) i dynamiczny z wyrazistym gitarowym motywem Hey Bulldog (nagrany zimą 1968 roku). Warto wspomnieć, że napełniony dźwiękowymi eksperymentami It's All Too Much poprzedzał Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band. Natomiast słynny All You Need Is Love został pierwotnie wydany w wersji singlowej i znalazł się również w amerykańskiej wersji płyty Magical Mystery Tour. Natomiast utwór Baby You're a Rich Man wstępnie planowany na Yellow Submarrine, ale w końcu znalazł miejsce na drugiej stronie singla All You Need Is Love



Druga strona to już inna konwencja muzyczna. Tutaj „pierwsze skrzypce” zagrał nazywany piątym beatlesem legendarny producent George Martin, który dał upust swojej wyobraźni muzycznej w postaci melodyjnych, niezwykle urozmaiconych i klarownych kompozycji. Sprawnie zaaranżowanych na instrumentarium symfoniczne, idealnie korespondujących zarówno z przebogatą szatą graficzną, jak i niejednokrotnie zaskakującymi, miejscami dysonującymi dźwiękami instrumentów smyczkowych i perkusyjnych. Na uwagę zasługują szczególnie akcentowane w All Yoy Need Is Love instrumenty dęte, a także popisy smyczkowe w nastrojowym, nieco melancholijnym Elanor Rigby

Kończąc, chciałbym zaakcentować przewodnią rolę kompozycji tytułowej. Yellow Submarine to niekwestionowany evergreen. Standard żyjący własnym życiem. Podobno beatlesi jedynie chcieli skomponować piosenkę dla dzieci, a wyszło jak wszyscy wiedzą! Samą linię melodyczną podchwycili protestujący pacyfiści. Podobnie brytyjscy robotnicy sparafrazowali wpadający w ucho refren, spożytkowując go na użytek strajkowego hasła. Sądzę, że wielu ludzi nie mających pojęcia o The Beatles zna tę chwytliwą melodię. No i na finał, fakt najważniejszy. Kompozycję zaśpiewał perkusista, pozostający dotychczas trochę w cieniu kolegów z zespołu, poczciwy, nadal muzycznie aktywny Ringo Starr.




czwartek, 31 października 2019

CAL TJADER – Agua Dulce (Fantasy 1971)


Jazz jest niby ptakiem , który odlatuje i powraca, przylatuje i przyfruwa, przeskakując bariery… 
                                        Julio Cortázar 

Na dobre zaczęła się jesień i to wcale nie ta piękna, mieniąca się kolorami, czy spowita babim latem, ale słotna, chłodna i ponura. No ale od czego jest muzyka szczególnie ta diametralnie różna od tej smutnej aury. Przywołująca wspomnienia minionego lata. Tak przecież udanego pod względem pogody. Świetnym uzupełnieniem byłyby wspomnienia, czy wizualizacja, echa tamtych dni w postaci dźwięku, który te wakacyjne, magiczne i leniwe chwile odświeżyły. Muzyka, która teleportuje człowieka w hedonistyczny klimat lata, by te dźwięki i ten czas pozostały z nim na dłużej za sprawą błogich brzmień i magicznych, żarliwych rytmów.

Rozkołysany latino jazz pozytywnie nastraja, przydaje też pozytywnej energii, działając lepiej niż niejeden antydepresant. Te „pyszne” dźwięki mógł stworzyć jedynie muzyk nieprzeciętny. Takim był niewątpliwie urodzony w St. Louis, w stanie Missouri, Amerykanin szwedzkiego pochodzenia Callen Radcliffe „Cal” Tjader, Jr. Jeden z najlepszych, nieco niedocenionych i zapomnianych, ale z drugiej strony wielce wpływowych muzyków jazzowych (w swoim czasie bliski współpracownik bardziej znanego Dave Brubbecka). Cal Tjader nie zrobił wielkich przełomów w jazzie (harmonicznych ani rytmicznych), ale przyczynił się do fuzji krainy latynoskiej bossa novy, afro-kubańskich brzmień i legendarnego jazzowego nurtu bop. Dodatkowo jest zwykle kojarzony z rozwojem latynoskiego rocka (np.C. Santana) i acid jazzu, dając temu upust w lekkiej, rytmicznej a nader radosnej grze na swoim podstawowym instrumencie – wibrafonie. Grywał również z powodzeniem na fortepianie i różnych instrumentach perkusyjnych takich jak: kongach, bongosach timbalesach itp.

Płyta Agua Dulce zawiera różnorodne style i to wcale nie stricte jazzowe. Już na samym wstępie w kompozycji Johnny'ego Otisa Agua Dulce (Cool-Ade) nurkujemy w tropikalnej bryzie południowo - amerykańskiej rafy. Te figlarne bulgotania wspaniale dopełniają latynoskim pląsom! Zresztą Tjader serwuje prawie na całym albumie pełny zestaw podobnych klimatów, szczególnie eksponowanych w utworach Ran Kan Kan, Descarga. Świetnie prezentują się w tym zestawie kawałki Curacao i Now ze świetnymi solówkami trębacza Luisa Gasca i saksofonisty Billa Perkinsa. Co ciekawe, mamy tu rockowe pierwiastki z wyraźnie łacińskim charakterem w stylu Gimme Shelter Rolling Stonesów, gdzie brylują klawisze Mooga Rity Dowling i harmonijne wibrafonowe solówki lidera Cala Tjadera.



Natomiast w Invitation oraz szczególnie w Somewhere In The Night pokazuje autora w wersji bardziej lirycznej, a nawet zmysłowej, która dobitnie pokazuje z jakiego kalibru muzykiem mamy do czynienia.

Na koniec dodam, że jeśli ktoś lubi muzykę Carlosa Santany, leniwe, relaksacyjne i cieplutkie plumkanie bossa novy, subtelną energię salsy, a nie jest przekonany do typowo jazzowych klimatów, to ta płyta jest idealnie adresowana do takich melomanów.

Bueno escuchando mi amigo !

Jazz to nie muzyka o miłości. Jazz to miłość do muzyki.





Ps. Wibrafon – perkusyjny instrument muzycznym podobny do dzwonków, ksylofonu czy marimby. Zbudowany jest z metalowych płytek (czym odróżnia się od ksylofonu, w którym płytki są drewniane) połączonych z zestawem rur pełniących rolę rezonatorów i tworzących wibrujące dźwięki przy uderzaniu płytek pałeczkami. Pałeczki mają drewniane lub ratanowe trzonki, a główki owinięte są zwykle włóczką, czasem filcem lub gumą.





sobota, 31 sierpnia 2019

ELŻBIETA MIELCZAREK - Blues koncert (Pronit 1983)

„…podróż się zaczyna,
a kto wie, gdzie skończy się”.

                               Poczekalnia PKP 

Pisano o niej jako o polskiej Billie Holliday, czy Bessie Smith z powodu podobnej barwy głosu. Mówiono o niej pierwsza dama bluesa. Może trochę na wyrost? Chyba że określenie „pierwsza” oznacza czynnik upływającego czasu (choć wielu zakwestionuje to z powodu Miry Kubasińskiej), a nie miejsce w hierarchii wokalistek. Mamy jeszcze Marynę Jakubowicz udzielającą się w mniej więcej tym samym czasie. Ale jednak najbardziej korzennego bluesiora wykonywała ta niepozorna wokalistka z miasta Łodzi. 

Ten niepisany prymat może stanowić swoistą premię za zaśpiewanie kilku oryginalnych bluesów w burzliwym początku lat osiemdziesiątych, a nawet w momencie scenicznego debiutu 1979 roku na poznańskim Blues Meetingu. Czasach buntu wobec otaczającej polskiej rzeczywistości, a ucieleśnionego również w autentycznym ludowym klimacie folkloru południa Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. W wypadku pani Eli archetypowy, szlachetnie archaiczny, niezwykle ujmujący, tradycyjny czarny blues. 

Osadzony na swym podstawowym schemacie muzyczny gatunek, który absolutnie nie jest tak łatwy do grania. Tym bardziej należy pokłonić się tej artystce (i jej akompaniatorom), której wielka fascynacja amerykańskimi standardami bluesowymi, objawiła się w całej okazałości na legendarnej i ważnej w dziejach rodzimego bluesa płycie. Będącej zapisem dwóch koncertów 15 i 16 października 1983 r. w legendarnym, położonym nieopodal Pałacu Kultury i Nauki, już dziś nie istniejącym, warszawskim klubie jazzowym „Akwarium”. Gdzie panował niebywały tłok, a gorące reakcje publiczności, wtórowanie wokalistce. Spontaniczne okrzyki, zapamiętałe pląsy oraz kwiaty. Doprawdy niepowtarzalna i elektryzująca atmosfera. 



Płyta „Blues koncert” ukazała artystkę w kulminacyjnym momencie kariery, a także niekłamanej popularności, która jak później się okazało szybko przygasła, czym jeszcze wspomnę w epilogu tego odcinka mojego muzycznego bloga.

Ten zbiór znakomitych bluesów, surowych, opartych na prostym schemacie, a zarazem niezwykle finezyjnych i opatrzonych intrygującym głosem artystki, daje autentyczne świadectwo temu, że i w kraju nad Wisłą pobrzmiewały nieśmiertelne nutki dziedzictwa muzycznej spuścizny czarnoskórych artystów rodem z odległej Delty Missisipi. 

Na albumie mamy bardzo osobiste, grane prosto z serca, równocześnie świeże interpretacje nieśmiertelnych bluesowych evergreenów w rodzaju See See Rider, God Bless The Child, Muddy Water, Nobody Knows You When You’re Down And Out, You Better Mind, John Henry oraz dwa kultowe kawałki autorstwa omawianej bluesmenki Hotel Grand i Wielkie Koło

W wersji reedycji kompaktowej dołożono dwa utwory z singla tj. Poczekalnia PKP oraz standard Trouble In Mind. Dodatkowo sześć niepublikowanych wcześniej wykonań utworów (trzy tytuły się powtarzają) zarejestrowanych trzy lata wcześniej niż koncert w Akwarium, bo latem 1980 r., archiwalne nagrania ze studia na „Okólniku”. 

Obowiązkowo trzeba przypomnieć muzyków, bez których ta płyta nie otrzymałaby tak znakomitego brzmienia i wykonawczego rozmachu. Gitarzystów akustycznych Piotra Rucińskiego i Piotra Majewskiego oraz towarzyszącego im, a grającego na harmonijce, nieodżałowanego Jana „Kyksa” Skrzeka. 


Po swoim wymarzonym debiucie fonograficznym… nagle i niespodziewanie popadła w artystyczny niebyt?! 

„Przestałam śpiewać, ponieważ bardzo chciałam rozwijać się dalej, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Wtedy lepiej się zatrzymać i zrobić sobie przerwę, niż iść dalej po omacku i bez przekonania”. 

Te dosłownie zacytowane słowa pani Elżbiety (bluesonline.pl) idealnie tłumaczy powód długiego rozbratu z muzyką. Warto wspomnieć, że ówcześnie Ela Mielczarek przez kilka lat wykonywała na okrągło około 4 koncertów tygodniowo! To przecież musiało doprowadzić do wypalenia i utraty radości grania. 


W roku 1987 poznała nauczyciela buddyjskiego Lamę Olego Nydahla i została buddystką. W następnym roku podjęła decyzję o wyjeździe na stałe za granicę (RFN), przekonana o tym, że tam będzie mogła lepiej się rozwijać i… chyba godniej żyć. Ta trudna decyzja przyczyniła się wkrótce do obrania nowej, satysfakcjonującej drogi życia. Zafascynowana akupunkturą, zaliczyła kolejne egzaminy i w efekcie otrzymałam prawo do rozpoczęcia praktykowania Medycyny Chińskiej. Również uległa fascynacji malarstwem artystycznym. 

Ps. W połowie pierwszego dziesięciolecia lat dwutysięcznych powróciła do koncertowania ze Śląską Grupą Bluesową Leszka Windera. Ponadto wydała płytę „ElaeLa” w 2012 roku i następnie z nowym wydawnictwem płytowym nieco bardziej luźno związanym ze stylistyką bluesową, zapoczątkowała serię koncertów promujących wymienione wydawnictwo. 

Kiedy masz już poza sobą
pierwszy krzyk i pierwsze słowo, pierwsze łzy
Kiedy pierwsza miłość przeszła ci 

Kiedy z forsą cienko i nadzieja ledwo co się tli
wierzysz, że zamknięte wszystkie drzwi
Nigdy nie wiesz co się święci
zawsze może się przekręcić
wielkie koło
Kiedy masz już poza sobą deszcze, burze
a przed tobą świt i następna miłość Ci się śni
Kiedy puchnie portfel i monety jak kartofle sypią się
wierzysz, że otwarte wszystkie drzwi
Nigdy nie wiesz co się święci
zawsze może się przekręcić
wielkie koło
Kiedy idziesz prostą drogą, jasną jak słoneczny promień idź
jeszcze wszystko może zdarzyć się
Idziesz prosto i nie zbaczasz
a tymczasem wciąż zataczasz
wielkie koło






czwartek, 27 czerwca 2019

POINT BLANK - Second Season (Arista 1977)

"Yippee-I-Yay
Yippee-I-Yo
Ghost Riders in the Sky”


Śmiałkowie wędrujący ku nieznanemu, poszukiwacze napędzani gorączką złota, notoryczni hazardziści, kowboje w kapeluszach z szerokim rondem, dumni Indianie toczący walki z przybyszami zza „wielkiej wody”, nieustraszeni szeryfowie, z błyszczącą gwiazdą, stojący po stronie Temidy. Z przeciwnej strony, wyjęci spod tego prawa rewolwerowcy i outsiderzy. Skoki na banki i napady na transporty kolejowe. Pojedynki w samo południe na ulicach, gdzie obowiązkowo stoi przybytek zwany saloonem, w którym panie lekkich obyczajów zarabiają na codzienny chleb – takie oto wizje snują się nam w głowie, gdy słyszymy termin „Dziki Zachód”. 

Mityczna konfrontacja na linii cywilizacji z naturą. Tę pierwszą uosabiał nowy ład – stróże prawa, senne prowincjonalne miasteczka i ich pełni nadziei mieszkańcy, urodzajna ziemia i kolej parowa. Tę drugą – bezkres spieczonej od słońca prerii, przemierzające ją stada bizonów. Wyjęci spod prawa rzezimieszki, brawurowi rewolwerowcy na swoich poskromionych mustangach w osobach Jesse Jamesa, Billy The Kida, Boba Daltona, Dzikiego Billy Hickoka, czy Buffallo Billa oraz nieuchwytni i zwykle niebezpieczni Indianie. 
I co to właściwie ma wspólnego twórcami niżej opisanymi? Właśnie wydaje mi się, że jak najbardziej ma. Osobiście kojarzy mi się z tym, co zaraz przedstawię. Ich cały styl i idea grania nawiązuje wprost do klimatów… kowbojskich. Wystarczy spojrzeć na muzyków - jak wyglądają, co grają i o czym śpiewają, a mamy echo dawnych anegdot, legend i mitów wprost ze świata „Dzikiego Zachodu”. Co więcej, za credo zespołu niech posłuży wizerunek okładki debiutu, opatrzony potężną dwulufową strzelbą, jakby żywcem wyjętą z westernu, skierowaną „wprost” (point blank) w każdego słuchacza! 

Jak wiemy na „Dzikim Zachodzie” sięgnięcie po broń było najprostszym sposobem załatwiania spraw, niezależnie od tego, czy źródłem konfliktu – zarówno długoletniego zatargu, jak i najzwyklejszej sprzeczki – były pieniądze, kobieta, czy urażona duma. Jak broń stanowiła nieodłączny element dzikiego zachodu, tak zwykle w środowisku buntowników - patrz rockmanów - często gitara jawi się jako atrybut wolności, niezależności i buntu. 

Majaczące sylwetki teksańskich rangersów w rozgrzanym falującym powietrzu, olbrzymie kaktusowe karnegie, jęk kojota preriowego, zawadiacki południowy blues, doprawiony jurnymi gitarowymi zagrywkami. 


Co tu dużo gadać, po prostu pyszne, surowe rockowe południe (southern) jak u „krewniaków” z Lynyrd Skynyrd, podlane szczyptą hard rockowej dynamiki. Świetne, często zadziorne numery. Zawiesiste brzmienie. Ekscytująca, zazwyczaj intensywna muzyka. Dobry wokal. Fajowe gitarowe riffy i sola. 


Nie trudno zgadnąć, że to wszystko nie przyszło od tak sobie, od razu. Jak to zazwyczaj bywa, przychylność fanów przepłacili wielką pracą, zarówno na próbach, jak też podczas forsownych występów na żywo. 

Grali do upadłego wszędzie, gdzie chciano ich słuchać. Przy tym jakże świetnie się bawili nie zwracając za bardzo uwagi na forsę. Dochodziło to takich paradoksów, że za zarobione gaże za występ w klubie, nie mogli uregulować rachunków, bo zbyt dużo skonsumowali płynów wyskokowych podczas tego właśnie koncertu 😁 

Sam zespół Point Blank zapoczątkował swój żywot dokładnie 19 lipca 1974 roku w aglomeracji Dallas, na bazie zespołu Odessa przez gitarzystów Rusty'ego Burnsa i Kima Davisa, wokalistę Johna O'Daniela, perkusistę Petera „Buzzy” Gruena i basistę Phillipa Petty. 

Druga płyta formacji, bo o niej jest mowa, powstała dosyć spontanicznie, z rozpędu pod egidą producenta Billy’ego Hama, znanego skądinąd ze współpracy z ZZ Top i inżyniera dźwięku Terry'ego Manninga. 


Second   Season   stanowi naturalną kontynuację stylu zapoczątkowanego na pierwszym krążku. Point Blank wszedł do studia wyczerpany po zagraniu ponad 300 koncertów w 1976 roku. Podczas promowania debiutanckiej płyty, notabene bardzo udanej, wcześniej wspomnianej, z okładkowym wizerunkiem strzelby dubeltówki. Wiele kawałków zawartych na drugim albumie zostało nagranych już podczas pierwszych sesji debiutanckiego albumu. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ po raz pierwszy, poważnie skoncentrowali się na tekstach, tak samo jak na bardziej urozmaiconej muzycznej ścieżce. Zwyczajnie dojrzewali, rośli jako rasowy zespół z amerykańskiego południa, czy też jak sami o sobie mówili „Texas Blues Rock Band”. 

Na koniec, parafrazując Wojciecha Młynarskiego, taki oto krótki krotochwil: 


I z gitarą, jak Point Blank, w Teksas rusz, 
z pojedynki wilkom strzelać w paszczę, 
po przygodę, po urodę życia pośród leśnych głusz, 
tam, gdzie życie nikogo nie hłaszcze. 


Howgh!!! 😁



poniedziałek, 29 kwietnia 2019

PINK FLOYD – The Wall (Harvest 1979)


PINK FLOYD – THE WALL reż. Alan Parker (MGM 1982)





„Kamanda Pinka Flojda” jak powiadają Rosjanie. Tym określeniem zapraszam do spotkania, z jakby nie było, epokowym dziełem Brytyjczyków. Była muzyka, powstał film. Obraz znaczący dla wszystkich miłośników muzyki w skali światowej kinematografii. W swoim przekazie bardzo poruszający. W formie skondensowanej dotyka tego wszystkiego, czego doświadczył człowiek, szczególnie w dwudziestym wieku, a mam wrażenie, że trwa to dalej. Dotyczy szczególnie skali makro, czyli społeczeństwa, a także mikro – ludzkich (człowieczych) trosk, dramatów targających jednostkę wywołanych zresztą przez opresyjny państwowy system i chore ambicje polityków. W tym pierwszym przypadku mam na myśli świadomość społeczną mas ludzkich, manipulowaną przez wyrachowane ruchy demagogów, zaś w drugim emocje determinujące działania jednostki. Czyny, które bezpowrotnie w sposób destrukcyjny wpływały na przeszłość, budują teraźniejszość i kreują przyszłość. Nie są to łatwe tematy, ale Waters nigdy nie szedł na skróty. Raczej świadomie, również poprzez własne traumatyczne doświadczenia, konfrontował się z zazwyczaj gorzką rzeczywistością. Nie poznał nigdy Ojca – porucznika Erica Fletchera Watersa, który zginął podczas II WŚ we Włoszech, kiedy mały Roger miał zaledwie 5 miesięcy. 




Podobnie teraz, jaki i w momencie powstania dzieła, twórczość watersowskiego Pink Floyd wydaje się niezwykle na czasie, może nawet jest znacznie bardziej aktualna niż 40 lat temu. Wznoszenie murów rozprzestrzenia się po całym globie (podziały religijne, ideologiczne,społeczne). Ludzkie relacje coraz bardziej zanikają w człowieczym rozumieniu (dominująca komunikacja internetowa). Następuje jakby nieodwołalne budowanie granic, co w konsekwencji prowadzi do rozłamu miedzy My i Oni. Niepodzielnie króluje hejt i obojętność mimo pozornej walki z tą patologią. Historia nic nas nie uczy. To wszystko „ubrane w inne szaty” powraca cyklicznie i ponownie ogarnia świat.



A zawartość na The Wall sama w sobie stanowi przejmującą podróż przez świat alienacji i cierpienia, ujęty w pięknym dźwiękowym tle. Materiał zgromadzony na podwójnym albumie jak ulał nadawał się jako gotowy scenariusz do filmu. Zadania tego podjął się znany reżyser Alan Parker, który w sposób niezwykle wymowny dokonał tego filmowego obrazu. Dokonując niewielkich modyfikacji doskonale ubrał muzykę Floydów w filmowy obraz, zachowując przesłanie i wymowę płyty. Zobrazował muzykę niezwykle sugestywnymi, animowanymi wątkami, przedstawiającymi apokaliptyczne wizje dehumanizacji świata, prowadzące do niechybnej zagłady. Natomiast wyraziste, fabularyzowane fragmenty frustracji i metamorfozy Pinka (w roli głównej z Bobem Geldofem) na zawsze zapisują się w pamięci każdego widza. Nie chcę wyróżniać poszczególnych utworów, choć sam mam swoje ulubione kompozycje takie jak: Hey You, Comfortably Numb, Goodbye Blue Sky i Mother


Zarówno o płycie, jaki i filmie, powstały całe opasłe elaboraty, więc chyba trudno jest dodać coś znaczącego, czy odkrywczego. Tak jak w dniu powstania, tak i dzisiaj, film i muzyka Floydów porusza i nie pozostawia obojętnym.

Kanon i basta. Ewidentnie wstyd nie znać. 

PS. Gwoli uzupełnienia to dwa z utworów, które nie znalazły się na płycie pojawiły się w filmie. When the Tigers Broke Free powstało specjalnie na potrzeby filmu, a What Shall We Do Now? nie zostało umieszczone na oryginalnym albumie. Ponadto utworami znajdującym się na albumie, które nie trafiły do pierwotnej wersji filmu były Hey You oraz The Show Must Go On.

Warto też wspomnieć, że płyta jest dotychczas najlepiej sprzedanym podwójnym albumem w historii muzyki rockowej.



środa, 27 lutego 2019

JETHRO TULL - Thick as a Brick (Chrysalis 1972)

Błazen. Fircyk w zalotach. Z obłędem w oczach. Brodaty i długowłosy (oczywiście… kiedyś). Niejednokrotnie ubrany na swoich koncertach, oczywiście kilka dekad wstecz, w… rajtuzy! :) Niezrównany, pełen pasji, oszalały flecista, rubaszny poeta, a’la wędrowny trubadur, a w końcu zapalony hodowca krów, egzotycznych kotów i… łososia. Nie stroniący od uprawiania wielu odmian najbardziej pikantnych papryczek, które być może pozytywnie go stymulują. Dając nieustającą energię i twórczy zapał.

Dzieło Jethro Tull, znane w Polsce jako „Gruby jak cegła”, a właściwie „Głupi jak cep” bo tak należy interpretować ten idiom językowy, to w moim mniemaniu sztandarowa płyta zespołu. Thick as a Brick stanowi zamkniętą całość pod względem zarówno tekstowym jak i muzycznym. Jest flet, który trafnie określa oblicze Jethro Tull. Mamy harmonijną kombinację elektrycznych i akustycznych gitar. Są zawsze cudownie brzmiące organy Hammonda i realny nastrój pieśni wędrownych minstreli przemierzających zakątki Anglii. Prawdziwa uczta dla uszu. Ojciec duchowy formacji, (wywodzącej swą nazwę od pioniera angielskiej agronomii), Ian Anderson zgodnie z frywolnym podejściem do swojej twórczości rzekł mawiać, że ten ponad 40 minutowy tytułowy utwór – suita, był rzekomo grany w całości na koncertach jedynie dla rozgrzewki przed zasadniczą częścią występu. Ładna mi rozgrzewka! He, he! W tym samym dowcipnym tonie można interpretować zamiar, który stał za powstaniem tego albumu. Prowokacja? Zapewne, gdyż tym wydawnictwem chciał lekko zdemaskować bufonadę i sztuczną pretensjonalność rocka progresywnego początku lat siedemdziesiątych. Co ciekawe, ironiczne intencje autora minęły się z rzeczywistością i album stał się jednym z klasyków tegoż… progresywnego rocka.



Muzyka wciąga. Dosłownie wszystkie elementy tej dźwiękowej układanki przepełnione są zmianami rytmów, tudzież żonglowaniem nastrojów. O dziwo pasują do siebie jak ulał. Wyborni muzycy brylują w instrumentalnych popisach, przy czym wszystko jest zachowane w jarzmie kompozycyjnym i żaden oddzielny detal nie wydaje się odmienny od całej opowiedzianej słowno – muzycznej historii. Wykreowanej w pozytywnej atmosferze. Zespół nigdy wcześniej ani później nie miał tak równego wkładu w końcowy efekt. Prawdzie kolektywny album. Bez cienia nadmiernej dominacji ze strony któregokolwiek muzyka.



W tym duchu muzycy wiele razy dają upust nagromadzonej energii poprzez cięższy ładunek gitarowy, by przejść łagodnie do delikatnych zagrywek gitary akustycznej wspomaganej niepodrabialnym fletem samego lidera. I ten z miejsca rozpoznawalny wokal Andersona doskonale wtórujący dźwiękowej uczcie! Doprawdy nie sposób nudzić się przy tak sporządzonej muzycznej miksturze! Również towarzyszącej, niebanalnej zawartości literackiej. Słów, których sprawcą miał być fikcyjny kilkuletni geniusz Gerald Bostock. Historię tego chłopca, jednocześnie sprawcy skandalu, przedstawia osobliwa okładka albumu stylizowana na stronę tytułową brukowca. Wedle artykułu zamieszczonego w tej gazecie młokos, okrzyknięty „Małym Miltonem" na cześć siedemnastowiecznego angielskiego poety Johna Miltona, bierze udział w konkursie literackim, gdzie zbiera nad wyraz pochlebne opinie za własny poemat zatytułowany Thick As A Brick. Idylla nie trwa długo. Niebawem zostaje zdyskwalifikowany podczas prezentacji swojego dzieła na antenie stacji BBC, gdzie jury wraz z lekarzami mylnie orzekają, że jest on niezrównoważony, gdyż używa cytując swój utwór… domniemanych niecenzuralnych sformułowań. Taka koncepcja to sarkastyczno – karykaturalne spojrzenie na skostniałe społeczeństwo, na zachowawczy system edukacji i wychowania, który stopuje rozwój człowieka. Istotna kwestia, niemniej jednak eksponowana finezyjnie i z komizmem, niejako inspirowana Latającym Cyrkiem Monty Pythona, wedle przewrotnego literackiego zamysłu autora – lidera. 


Widziałem Iana wraz ze swoim zespołem w listopadzie ubiegłym roku w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie i muszę przyznać, że jak na Jegomościa z przeszło „siedemdziesiątką na karku” wzbudza niekłamany szacunek oraz podziw za niespożytą witalność, poczucie humor i artystyczną biegłość. Podaje w ten sposób naturalną wskazówkę jak należy przyjmować doczesność mimo nieuchronnego upływu czasu.

czwartek, 31 stycznia 2019

CAMEL - Moonmadness (Janus/Decca 1976)

A wise man changes his mind, a fool never will - jak powiadają Anglicy. Jedni zaprzeczają, inni przyznają się bez wahania. Są tacy, którzy dojrzewają do zmian i ci, którzy przeżywają nagły zwrot w swoich przekonaniach.

Tylko krowa nie zmienia poglądów. Takie właśnie powiedzonko ciśnie się mi przed szereg, kiedy myślę o muzyce Wielbłąda. Kiedyś naprawdę sceptycznie podchodziłem do muzycznego nurtu (reprezentującego Camela), mając na uwadze jakieś dziwne, zakręcone i wysublimowane, czytaj przekombinowane, dźwięki. Potrzebowałem trochę czasu, aby się w nią wgłębić. Cierpliwość stała się moim powiernikiem w drodze do tej muzycznej krainy. Obszaru, który powoli zgłębiałem i trawiłem z taką skutecznością, że zawładnął mną chyba na zawsze. Dojrzałem do Nich. Do emocji, które niesie ich muzyczna podróż, nie zawsze dostrzegalnych przy obcowaniu z innymi wykonawcami. 





Pierwsze swoje kontakty z Camelem zanotowałem prawie trzy dekady temu, u znajomego w akademiku , wówczas jeszcze Akademii Rolniczej w Lublinie. Godzinami katował płyty Brytyjczyków przez co najwyraźniej zaintrygował mój aparat słuchowy. Po tym incydencie odłożyłem moją fascynację co najmniej na kilka kolejnych lat. Camel jakby przestał istnieć w moim własnym muzycznym katalogu. Jednak do czasu. Kolejne spotkanie z ich twórczością nastąpiło za sprawą znajomego z Prudnika, który był, jest i z pewnością będzie zakochany w ich muzyce po same uszy! Mówi się, że „do trzech razy sztuka”. Więc ostatecznie spotkanie nastąpiło niedawno, przy odkurzaniu starych nagrań wymienionego zespołu. Co najważniejsze bardzo mnie poruszyło! I jeszcze mnie wciąż mocno trzyma. Mam nadzieje, że teraz już tak pozostanie.



Tak jak na wszystkich płytach Camela, podobnie na Moonmadness mamy do czynienia z kompozycjami charakteryzującymi się wyrafinowaną i złożoną konstrukcją utworów, stosowaniem skomplikowanego, przeważnie nieparzystego dźwiękowego schematu, czyli następstw akcentów porządkujących rytm. Wprowadzaniem do rocka elementów charakterystycznych dla innej muzyki, w szczególności jazzu, bluesa, muzyki poważnej, a nawet muzyki awangardowej. Eklektyzm stylów i rozpoznawalne brzmienia są tym, co definiuje styl grupy. Co wznosi finalnie taką muzykę na artystyczne wyżyny.


Absolutnie wykonawcza biegłość, nie rzadko na poziomie wirtuozerii, tak bardzo adekwatna i reprezentatywna dla progresji dźwięków generowanych przez naprawdę znakomitych muzyków. Właściwie muzycznych wirtuozów zapamiętałych w improwizacyjnych partiach instrumentalnych (Song Within A Song) wiodących nas do motywów zbudowanych na jazzującej i melodyjnej gitarowej grze (Chord Change) spajającej całość. Przy tym harmonijnie rozwijającej się dźwiękowej kaskady instrumentów klawiszowych. No i ten magiczny flet (Air Born) zestawiający jednocześnie własną nutę z motywem wiodącym w poszczególnych utworach. Do tego połamany i zaskakująco zmienny muzyczny schemat oraz mistrzowska żonglerka rytmiką (Lunar Sea). Co ciekawe, przy tak indywidualnym podejściu do kreowania muzyki wcale nie unikają grania zespołowego. Wręcz przeciwnie - te wszystkie kreowane przez poszczególnych muzyków dźwięki w ostateczności tworzą niepowtarzalną całość. Naturalnym dopełnieniem staje się kojący i niosący poetyckie treści śpiew wokalisty. Niejednokrotnie wspomagany zbiorowymi, śpiewanymi na głosy, partiami wokalnymi. Sama struktura utworu tworząca tak bardzo charakterystyczny schemat stylu grupy, opiera się w przeważającej większości na subtelnym początku, przechodzącym w sposób progresywny w energiczną i zrytmizowaną gonitwę, podążającą za najwyższej próby popisami poszczególnych muzyków. Istne kosmiczne „księżycowe szaleństwo”!



Aby osiągnąć taki efekt zespół musiał najpierw zmierzyć się z oczekiwaniami wytwórni płytowej, która dążyła do tego, aby kolejny album formacji był bardziej tradycyjny tzn. „piosenkowy” niż stanowił jedną wielką zamkniętą całość tzw. concept album. Na szczęście zespół nie uległ naciskom i postawił na swoim, wydając rzecz godną trwałej pamięci. W pełni tożsamą z intencją muzyków. Nieustannie zaznaczam, że już wówczas bardzo dojrzałych muzyków pod względem twórczym, ale też warsztatowym. Pozbawionych zbędnej pretensjonalności przekazu, a zarazem szczerych w swoich artystycznych intencjach.

Konsekwencja muzyków zaowocowała wielobarwną, zróżnicowaną i jednocześnie wypracowaną stylistycznie płytą na trwale wpisując się w kanon muzyki rockowej.