Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teksty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą teksty. Pokaż wszystkie posty

sobota, 20 stycznia 2018

BUDKA SUFLERA – Za Ostatni Grosz (Tonpress 1982)

Pierwszy w pełni świadomy kontakt z żywym rockiem zanotowałem w 1981 lub 1982 roku. Dokładnie nie przypominam sobie jak to była pora roku. Natomiast pamiętam, że było dość chłodno. W klubie, w mojej miejscowości, grały dwa zespoły stawiające pierwsze kroki na rodzimym rynku muzycznym. Pierwszy z nich to grupa Korpus, grająca typowego rocka na solidnych wzorcach amerykańskich i brytyjskich. Co najbardziej zaskakujące, to debiutująca płytą Respekt dopiero... w 2017 roku!!! Drugim wykonawcą był zespół (chyba polski?), którego dokładnie nazwy nie pamiętam (coś mi majaczy „pod kopułą”, że to XXCZ, czy też XXTZ lub coś podobnie brzmiące), a którego na próżno szukać w Internecie. Grali również rocka, ale wyłącznie instrumentalnego i w dodatku zaawansowanego technicznie. Może ktoś kojarzy o co mi chodzi? Wspominając te koncerty jak przez mgłę pamięci, trzeba przyznać, że musiały wywrzeć na młodym człowieku duże wrażenie, skoro sięgam do tych chwil, pomimo upływu tylu lat.

Konkludując powiem kolokwialnie: obie kapele dały niezłego czadu! Mogę śmiało stwierdzić, że ów koncert stanowi cezurę dla mojego postrzegania całego zjawiska jakim stała się muzyka, szczególnie ta rockowa. Ta muza po prostu mnie kupiła! Minęło kilka miesięcy i ponownie w to samo miejsce zawitała już wtedy słynna Budka Suflera. Oczywiście była to dla mnie jazda obowiązkowa! Nie mogło mnie tam zabraknąć! Wówczas, co ciekawe, ta lubelska formacja była pozbawiona najsłynniejszego wokalisty - Krzysztofa Cugowskiego, który w tym czasie żył własnym projektem pod nazwą Cross. I można się zdziwić, ale faktycznie sprawdziło się przekonanie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mówię to z całkowitą odpowiedzialnością i choć bardzo cenię oraz lubię wokal Cugowskiego seniora, to w tym wypadku górę bierze moja słabość do tego wydawnictwa, któremu chciałbym poświecić te słowa.


Album Za Ostatni Grosz jest spójną, jednorodną produkcją, pozbawioną charakterystycznych, obrazowych i nasyconych partii klawiszów, tak bardzo obecnych we wcześniejszej twórczości Romualda Lipki i spółki. Co w gruncie rzeczy było niewymuszonym nawiązaniem do tego, co było wtedy na czasie, na szerokim, rockowym firmamencie. Nie żeby od razu całkiem zanikły dominujące, gęste brzmienia syntezatorowe, lecz tym razem zeszły one na plan dalszy, jakby zrównując się w swojej ekspozycji z pozostałymi instrumentami. W zamian z rezygnacji ze złożonych struktur rozbudowanych kompozycji, zespół proponuje zgrabne i zwięzłe, ale nie tandetne, przystępne w odbiorze utwory (Wszystko To Widział Świat, Roku Dwóch Żywiołów, Kto Zrobił Mi Ten Żart). Co wyraźnie świadczy o elastyczności stylistycznej jak i niezależności artystycznej zespołu.
 
Zaś niebanalnym ozdobnikiem okazało się niezwykle stylowe, czyste brzmienie gitary Fendera Jana Borysewicza, znamionujące jego nieprzeciętny już wtedy i nabierający rozpędu talent, a uwidoczniony w pełnej krasie w następnej koncepcji gitarzysty pod nazwą Lady Pank. Natomiast teksty, notabene całkiem dobrze zaśpiewane przez drugiego wokalistę Budki, które opatrzyły kompozycje z tego longa, to nic innego, jak bardzo trafne odbicie polskiej, niejednoznacznej codzienności. Ery niepokojów, niedostatków i nadziei początków lat osiemdziesiątych XX wieku. Taki specyficzny znak czasu, zastygły na czarnym winylu (album nagrywany od lutego do maja 1981, a wydany dopiero w kolejnym 1982 roku). 

"Był postacią charyzmatyczną, niezwykłą, najprawdziwszym artystą estradowym. Był tak wiarygodny w tym, co robił, że nie sposób było go nie lubić. Miał dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Po trzech pierwszych minutach, niezależnie czy było to kilkadziesiąt, czy kilkaset osób, stawał się ich przyjacielem."
(Tomasz Zeliszewski (perkusista Budki) o Romualdzie Czystawie, śpiewającym na tym albumie.) 


Brodaty wokalista, idealnie pasujący do stylu grupy. Z wyglądu wzbudzający zaufanie i głębokie przeświadczenie u odbiorcy, że śpiewa ze szczerych pobudek i miłości do rocka, a nie jak to niestety dzisiaj często bywa, wyłącznie z komercyjnego asumptu. Świetnie czujący charakter i klimat utworów Budki. Przy dobrych zdolnościach muzycznych i ciekawej, niewymuszonej manierze głosowej, prezentował niepowtarzalny i charakterystyczny styl interpretacji wokalnej. Niestety, niebawem po nagraniu tej płyty, z przyczyn zdrowotnych (kłopoty z nadwerężonym głosem) opuścił formację i porzucił wokalną aktywność, choć jeszcze kilkakrotnie na własne życzenie pojawił się incydentalnie w niezapomnianych szlagierach Budki Suflera.

Muzycznie Za Ostatni Grosz, nawiązuje z lekka do twórczości Dire Straits, może trochę Floydów. Gdzieniegdzie pobrzmiewa mocniejsze rokowe granie, tak modne w tamtych czasach dzięki Whitesnake, czy też Foreigner. Tudzież wybrzmiewają nuty wczesnego Lady Pank dzięki Janowi B. w Nie wierz nigdy Kobiecie (o dziwo dołączony jedynie jako bonus do wydanej w 1996 r, wersji kompaktowej) i Nie Taki Znowu Wolny. Tytułowiec, wyposażony w świetny tekst Marka Dutkiewicza, do dziś może wywoływać szybszy puls, dzięki energii wyzwolonej przez ten znakomity riff i nośną gitarową solówkę. Pozbawiona archaiczności hard rockowa jazda w Mojemu miastu na do widzenia, doprawdy napędza wyrazistość kompozycji i do dziś ani na chwilę nie zdaje się być „przeterminowana”.

Dla niedowiarków, to wbrew pozorom, kawał naprawdę świetnej roboty, zarówno pod względem muzycznym, jak i literackim, dzięki doborowym, trzymającym znakomity poziom słowom kultowego tekściarza Janusza Mogielnickiego. 

Rock and roll na dobry początek

Wielkie lody ruszyły, disco wreszcie trafił szlag
Zima prawie się zmyła, rock'n'rollem pachnie kraj.
Wszędzie jakby był znów nowy duch, nowy luz,
Dobra stara muzyka między nami żyje znów.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.
Głupio byłoby czekać póki dobra passa trwa,
Życie szybko ucieka, nie ma sensu z boku stać.
Jeśli serio chcesz dalej w tym rytmie żyć,
Samo to się nie zrobi, jeśli ty nie zrobisz nic.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.

Wielkie lody ruszyły, ale to nie koniec z tym,
Chociaż licho się skryło, gdzieś po kątach jeszcze śpi.
Otwórz okna i drzwi, cały swój przewietrz dom,
Niech z przeciągiem wyleci stare, zasiedziałe zło.
Disco wreszcie trafił szlag,
Rock'n'rollem pachnie kraj.
Póki dobra passa trwa,
Nie ma sensu z boku stać. 

W uzupełnieniu, krótkie spostrzeżenie o dość osobliwej, pierwotnej okładce analogowego wersji „Grosza”. Głęboko osadzonej w historii polskiej fonografii. Gdyż wyglądem (lichej jakości tektura) budziła skojarzenia, z tak powszechnym w minionej epoce sprzed 35 lat, kryzysowym „opakowaniem zastępczym”, tym samym stwarzając pozory, jakby była wytworzona za przysłowiowy „ostatni grosz”. W konsekwencji spowodowało to kilkumiesięczny poślizg ukazania się albumu. Zwyczajnie cenzorom nie podobało się umieszczenie na ubogiej obwolucie albumu wizerunku monety o nominale jednego grosza, który jak nie trudno zgadnąć, symbolizował niewesołą w sferze społecznej jak i materialnej, kondycję naszej rodzimej polskiej rzeczywistości. No bo i jak… można było podważać słuszną linię „nieomylnej” ówczesnej ludowej władzy. 





niedziela, 7 stycznia 2018

PINK FLOYD – Wish You Were Here (Harvest 1975)




Pisać coś nowego, a zarazem mądrego i jednocześnie niebanalnego o czymś tak oczywistym jest, jak nie trudno się domyśleć, zadaniem wybitnie niełatwym. Być może popadnę w schemat wielu poprzedników, ale tym tekstem „żadnej ameryki” nie odkryję. Tak właściwe nie mam absolutnie chęci tak postąpić. No i jak tu podejść do tematu, który wydaje się całkowicie wyczerpany na wszystkie sposoby? Na pewno nie zamierzam poddać go dogłębnej analizie, czy tym bardziej wartościować, czy kategorycznie polecać komukolwiek. Bardziej chodzi mi o osobiste nastawienie do tego dzieła. Bo tak po prawdzie, inaczej nie sposób napocząć tej bez mała wielkiej muzy, nierozerwalnie istniejącej w symbiozie z warstwą tekstową, wyrażającą bardzo intymny aspekt ludzkiego życia jakim jest uczucie osamotnienia. Dokładnie - alienacji w kontekście ludzkiej egzystencji.

Wish you were here - chciałbym, żebyś tu był. Cały album Pink Floyd jest o utracie (w każdym znaczeniu tego słowa). Lodowatym dotyku uczucia izolacji. Ale też intencji niewyrażonej tęsknoty, niejako skierowanej do byłego muzyka formacji Syda Barretta.

"Barrett był symbolem wszystkich skrajności nieobecności, z którymi niektórzy muszą stoczyć walkę, ponieważ jest to jedyny sposób, w jaki mogą poradzić sobie z tym pieprzonym, smutnym współczesnym życiem."
Roger Waters

Podobnie jak zespół zmierzył się u zarania powstania tej płyty z niebotycznym poziomem, który zdefiniowała Ciemna Strona Księżyca, tak też zdecydowanie sporym, osobistym wyzwaniem jest próba wiwisekcji tego dzieła. Sam zespół próbując zmierzyć się ze swoim sukcesem zarówno artystycznym jak i komercyjnym poprzedniego krążka, obrał kierunek pierwotny swojego artystycznego poszukiwania, eksperymentalnego podejścia do dźwiękowej materii.
 
Jak pomyśleli tak postąpili, w prymarnym okresie tworzenia zrębów albumu, zaprzęgając do realizacji projektu w dosłownym znaczeniu tego terminu – przedmioty gospodarstwa domowego (household object). Co w rezultacie przeistoczyło się w bardzo twórczy, acz trudny i burzliwy czas spędzony w studiu od samego początku 1975 roku. W rezultacie pełnych ekstrawaganckich doświadczeń i ciężkich chwil związanych z coraz to gorszymi relacjami wewnątrz grupy (wyraźne tarcia na linii Waters-Gilmour) dostaliśmy, o dziwo, całkiem przystępny kawał zacnej muzyki. Wyraźnie jednorodnej, dojrzałej rockowej muzyki. Jedyną pamiątką ostałą z eksperymentalnego Household Object okazał się dźwięk wytworzony przez mokry palec ocierający się o brzeg kieliszka do wina.


W chwili ukazania się, jak i obecnie, płyta poprzez brzmienie, atmosferę i przekaz stanowi rzecz niezrównaną. Równocześnie trzeba wskazać, że album posiada drugie dno – wszystkie kompozycje zaopatrzone w tekst niekoniecznie należy rozpatrywać dosłownie. Trzeba zwrócić uwagę na ładunek emocjonalny autorów zawarty w przekazie literackim poszczególnych kompozycji, który zdaje się najmniej pretensjonalny spośród całego dorobku zespołu.



W myśl zasady, czas przejść od ogółu do szczegółu.

Klamrą spajającą całość podzieloną na dwie części jest suita Shine On You Crazy Diamond. Już na wstępie pierwszej części wspomnianej kompozycji otwierającej album, dochodzą nas narastające dźwięki subtelnej klawiszowej introdukcji.

Do tego w dalszej kolejności dochodzi niezapomniana gitara, stanowiąca fundament utworu. Aby po jakimś czasie ruszył bas wraz z perkusją. Doskonałość w najczystszej postaci przejawiająca się w odpowiednim kreowaniu nastrojów zaakcentowanych zwłaszcza przez klawisze Ricka Wrighta i tak samo cudowne gitarowe zagrywki Davida Gilmoura. I w końcu Waters poprzez śpiew Gilmoura, wzywający nieobecnego, starego kompana Syda Barretta znamiennymi słowami: Pamiętasz gdy byłeś młody, lśniłeś jak słońce...

Również podobne reminiscencje skierowane do byłego muzyka Floydów kontynuuje w tytułowej ponadczasowej balladzie. Przepełnionej przygnębieniem po bezpowrotnej stracie byłego kompana z zespołu, gdzie w ambiwalentnym epilogu symboliczna granica odczuwania pomiędzy tym, co sprawia radość i smutek, uległa w powolnemu zatarciu.

Więc myślisz, że potrafisz odróżnić niebo od piekła?
Przyjemność od bólu? Zielone pola od zimnych stalowych szyn?
Uśmiech od zasłony? Czy naprawdę myślisz, że potrafisz?
Czy zmusili cię , byś zmienił swych bohaterów na duchy?
Gorący popiół na drzewa? Gorące powietrze na chłodna bryzę?
Czy zamieniłeś marginalny udział w wojnie na główna role w zamkniętej klatce?
Tak bardzo bym chciałbym, abyś tu był
Jesteśmy niczym dwie zagubione dusze pływające w akwarium, rok po roku
Ganiając po tyje samej starej ziemi
I cóż tu znaleźliśmy? Te same stare lęki
Szkoda, ze cię tu nie ma



Dalej mamy niesamowicie lodowaty i odhumanizowany, zaopatrzony w stare analogowe syntezatory, otoczone akordowym dźwiękiem gitary akustycznej, Welcome To The Machine ze złowieszczymi słowami Watersa: Witaj synu, witaj w maszynie... . Mamy też Have a Cigar, z konkretnym gitarowym riffem i osobliwą słowną dygresją (wypowiedzianą kiedyś przez kogoś z otoczenia zespołu): A tak przy okazji, który z was to Pink? :-)

 
Okładka zaprojektowana przez słynną Hypgnosos Storma Thorgersona, również poniekąd zrównoważyła treść z formą, podkreślając swoją szatą graficzną, uczucie cytowanej izolacji i samotności. Pierwotnie anonimowa czarna folia maskująca zawartość i tylko niewielka nalepka z grafiką Georga Hardie’go. Używana od czasu wydania płyty jako logotyp zespołu, a przedstawiająca mechaniczne dłonie robotów, wymieniające uścisk otoczone przez cztery żywioły. W środku znany motyw dwóch mężczyzn podających sobie rękę, z których jeden płonie. Warto wspomnieć koncepcję powstania tego motywu. W jej tworzeniu wzięło udział dwóch kaskaderów, jeden ubrany był w ogniotrwałe ubrania imitujące garnitur. Niestety dalsze wydarzenia niepostrzeżenie wyszły błyskawicznie spod kontroli. Przyroda spłatała figla i nastąpiła zmiana kierunku wiatru, co w konsekwencji spowodowało rozprzestrzenienie płomieni bardziej niż planowano. Co więcej, „płonącemu” kaskaderowi przypaliły się… wąsy! Na szczęście cała historia zakończyła się pomyślnie i większych strat nie zanotowano.

ps. Bilety zakupione i już czekają od października 2017 r. ... a koncert w Krakowie dopiero w sierpniu 2018 r. Pozostało tyle czasu... ale myślę, że warto czekać, żeby zobaczyć, może nie Floydów, gdyż to z przyczyn całkowicie obiektywnych jest zupełnie niemożliwe, ale jednego z ojców tej muzyki - wielkiego Rogera Watersa i usłyszeć wyżej wymienione, jak sądzę na zawsze, niezapomniane kompozycje :)







poniedziałek, 13 lutego 2017

BREAKOUT – Blues (Polskie Nagrania 1971)

„…nie czuje się żadnym bluesmanem. To czysty przypadek, że pierwszy u nas nagrałem tę, nazwijmy bluesową płytę…” (Tadeusz Nalepa) 

Bez tego tytułu, pewnie jak wielu z Was, nie mógłbym się obyć. Blues Breakoutów towarzyszył mi zawsze. Nawet wtedy, gdy o bluesie jako gatunku nie miałem zielonego pojęcia. Tak się złożyło, że ta płyta była w moim domu zawsze odkąd pamiętam. Najpierw stanowiła własność mojego ojca, który nabył ją gdy miałem roczek, dokładnie w czasie premiery. Następnie przeszła w moje posiadanie, a właściwie to zabrałem ją z rodzinnego domu, bo jakoś nie sposób było mi obejść się bez jej bliskości. Już sobie wyobrażam jakie musiała robić piorunujące wrażenie w czasie ukazania się, poprzez silną, charyzmatyczną, momentami ostrą postać muzyczną, wyraźnie stojącą w kontrze do większości ugłaskanych, często błahych melodii, zalewających z każdej strony uszy spragnionych słuchaczy. No cóż, lata upływają, a płyta niezmiennie wywołuje ciary na plecach! Staruteńki analog. Grubaśny, ciężki winyl. Solidnie wytłoczony przez krajowego fonograficznego monopolistę tamtej epoki - Polskie Nagrania. Płyta skatowana na przeróżnym sprzęcie, pewnie począwszy od jakiegoś bambino 4 poprzez różnego rodzaje „patefonowe” ustrojstwa. Mimo tych 46 lat da się jej nadal słuchać, a trzaski i szumy tylko przydają uroku tej muzyce przez wielkie M.

Płyta marzenie, wyraźnie zainspirowana tym co się działo w muzyce na przełomie lat 60 i 70-tych po tamtej stronie muru dzielącego świat na ten niby przyjazdy człowiekowi, ludowi (to u nas) i na ten „zepsuty”, rozpasany, zachodni - rzekomo wrogi, ciemiężący i wyzyskujący jednostkę itp. Choć po prawdzie jako dziecko nie byłem tego za bardzo świadomy. A co za tym idzie, nie czułem tych uwarunkowań, gdyż z kolegami z podwórka bardziej zależało nam na pysznej zabawie w zimie na sankach, czy łyżwach, a w cieplejsze pory roku na zapamiętałej pogoni za grą w kapsle, czy też grze w gałę do upadłego! Co ciekawe, Nalepa bodaj nigdy nie zawracał sobie własnej „rozczochranej” sytuacją socjalistycznej rzeczywistości i skupiał się wyłącznie na własnej pracy twórczej, która sama w sobie stanowiła antidotum na egzystencjalne okoliczności. Chociaż ówczesna władza z pewnością odczuwała lęk przez długowłosym Nalepą, kojarzonym z „wrogim” zachodem, dając czasami temu wyraz poprzez narzucanie cenzury, czy też preparowanie pewnych ograniczeń w twórczości ojca polskiego bluesa.

W tym relatywnie odczuwalnym otoczeniu powstała perła, którą można postawić na równi z dokonaniami najlepszych na zachodzie. Już od początku słychać doskonałe wpływy bluesrockowych klasyków. Nie wiem jak do Was, ale do mnie dolatują echa twórczości Led Zeppelin, Cream (Oni zaraz przyjdą tu, Gdybym był wichrem), wczesnego Fleetwood Mac z Peterem Greenem (Co się stało kwiatom, Ona poszła inna drogą), Johna Mayalla (Kiedy byłem małym chłopcem), Ten Years After (Przyszła do mnie bieda), a także Free (Pomaluj moje sny, Usta me ogrzej), czy Chicken Shack (Dzisiejszej nocy).

Muzycznie rzecz „kładzie na łopatki” jako całość. Utrzymana od deski do deski w jednorodnym stylu. Surowe, ale też ciepłe brzmienie, połączone na przemian z szorstkością oraz łagodnością gitar. Pomysłowe riffy, jak i dźwięki nieodłącznej harmonijki, można zestawić bez żadnego obciachu z dorobkiem światowych koryfeuszy rocka (bardziej znanych krajów anglosaskich związanych z rozwojem muzyki).
No i oczywiście ten uroczy swojski fluid przewijający się dosłownie w każdym kawałku, za sprawą poezji wyrażonej w słowach Loebla. Dualizm stylistyczny (dźwięku i słowa) doskonale uchwycony nieśmiało dotychczas jedynie na koncertach grupy, w pełnej krasie rozkwitł właśnie na tym albumie. Od płyty nieustannie emanuje ta niewymuszona szczerość, ubrana w ludzkie uczucia, znakomicie odwzorowane we wrażliwych słowach zaufanego tekściarza zespołu - Bogdana Loebla, a otulona pledem dosadnego, jednocześnie subtelnego i zarazem surowego dźwiękowego feelingu, który ani na jotę nie zestarzał się pomimo upływu lat.

Gdybym był wichrem

Gdybym był rzeką, to przyszłabyś,
gdybym był morzem, to wierzę, że
ramiona fal bym otworzył
i ty byś się rzuciła w nie,
ramiona fal bym otworzył
i ty byś się rzuciła w nie

gdybym był wiatrem, to jeszcze dziś,
gdybym był ptakiem, to jeszcze dziś
przyniósłbym ci z nieba gwiazdę
i wtedy do mnie wyszłabyś,
przyniósłbym ci z nieba gwiazdę
i wtedy do mnie wyszłabyś

gdybym był wichrem, to jeszcze dziś
gdybym był burzą, to jeszcze dziś
porwałbym cię niby listek,
by aż do nieba ciebie nieść,
porwałbym cię niby listek,
by aż do nieba ciebie nieść,
jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś



Siła albumu tkwi, co wcale nie jest takie oczywiste, w odpowiednim doborze muzyków. Obok lidera, którego obecność uważam za bezdyskusyjną wartość, należy zwrócić uwagę na resztę. Bas obsługiwał Jerzy Goleniowski, perkusję Józef Hajdasz, harmonijkę ustną Tadeusz Trzciński, no i chyba ten najważniejszy obok Tadeusza Nalepy, zostawiający swoje piętno na całości, znakomity gitarzysta obecnego składu Perfectu - Dariusz Kozakiewicz, który permanentnie zawładnął album gitarowym wyszywaniem. To właśnie na Nim, pokolenie dorastające w latach siedemdziesiątych czerpało natchnienie całymi garściami, a właściwie pozdzieranymi palcami od odwzorowywania zapamiętałych ognistych solówek gitarowego erudyty. Bardzo ciekawy, a zarazem zaskakujący był stosunek wyżej wymienionego do tekstów umieszczonych w kompozycjach albumu. Kozakiewicz z początku najzwyczajniej nie bardzo pojmował sens bluesowej poezji, którą w pełni docenił z upływem lat.
 
Blues to album obrośnięty legendą także za sprawą znamiennej okładki. Front zdobi wspólna fotografia idących Nalepy seniora i Nalepy juniora. Jest poniekąd wyrazem marszu własną, wytyczoną ścieżką, zdecydowanym wkraczaniem do muzyki już dojrzałej, której ząb czasu nie ma prawa się imać. Tata Nalepa zaprasza tym samym syna do wspólnego podążania muzyczną ścieżką, co z kolei jest zapowiedzią przyszłej obopólnej twórczej współpracy na linii ojciec-syn w bluesowym tonie. Zdjęcie jest dziełem słynnego fotografa Marka Karewicza, którego efekt pracy został doskonale uwidoczniony w ogromie przeróżnych okładek rodzimych muzyków. Okładka bezpośrednio koresponduje z najsłynniejszą kompozycją w całym dorobku Nalepy - Kiedy byłem małym chłopcem. Fotkę wykonano w mroźny zimowy dzień, gdzieś na warszawskim Powiślu. Ponoć tego dnia dokuczał przenikliwy chód, jednak kilkuletni Piotrek Nalepa dzielnie znosił trudy sesji fotograficznej przyczyniając się tym samym do powstania jednej z najbardziej rozpoznawalnych polskich okładek płytowych.  

Tak jak rozpocząłem, tak też kończę. Niejako proroczymi słowami samego Nalepy: "Moje płyty sprawdzają się po paru latach."
Słusznie prawiłeś Tadziu w czasie najbardziej twórczego okresu swojej muzycznej kariery. Wizjoner – Jasnowidz? Od siebie dodam, że płyty Breakoutów spełniają oczekiwania słuchaczy nawet po kilkudziesięciu latach! Jestem przekonany, że tak pozostanie jeszcze przez długi, bardzo długi czas.



poniedziałek, 17 października 2016

JOHN LENNON – Imagine (Apple 1971)


9 września w Stanach Zjednoczonych i prawie miesiąc później, 8 października w Wielkiej Brytanii, 45 lat temu ukazał się album Imagine Johna Lennona. Najwyższej próby efekt pracy luminarza rocka.

„Bycie Beatlesem, życie w tym akwarium sprawiło, że byliśmy w pewnych sprawach dojrzalsi, ale w innych reagowaliśmy jak dzieci. Spotykaliśmy głowy państw, lecz nigdy nie stykaliśmy się z rzeczywistością, czymkolwiek ona jest.” - komentował John Lennon tworząc kolejny album. Tak jak czuje dziecko, zupełnie szczerze, chociaż infantylnie. Imagine nagrany został w studiu domowym w Tittenhurst Park w Anglii, przy wydatnej pomocy wziętego producenta Phila Spectora. Album w odróżnieniu do bardziej „pierwotnego” Plastic Ono Band, okazał się drogą w kierunku stonowanego grania i spokojnych refleksji na temat rzeczywistości panującej wokół. Roboczo został nazwany przez Lennona Imagine i tak pozostało na wieczność. Autor podążył tym samym torem co w poprzednim dziele, lecz w sposób bardziej subtelny i w bardziej pogodnym tonie. Wcześniejsze utwory jak Working Class Hero czy Mother wydawały się zbyt intensywne, dosadne i szorstkie do tego stopnia, że nierzadko rozgłośnie radiowe unikały ich lansowania.

Na Imagine jest zgoła inaczej. Forma jest złagodzona. Mniej tutaj kanciastych i ostrych bodźców artystycznych. Choć nieco zmieniony, to nadal aktualny, sugestywny przekaz jest zbieżny z poprzednim albumem opatrzonym wizerunkiem pary kochanków pod wielkim, starym drzewem. Pierwszoplanowy idealistyczny, trzyminutowy tytułowy Imagine w zasadzie jest lewicowym manifestem, choć sam Lennon daleki był od poglądów komunistycznych. Jest raczej songiem antykapitalistycznym, nonkonformistycznym, pacyfistycznym, a nawet stojącym w kontrze do fanatyzmu religijnego. Zamysł autorski był bardzo budujący. Opis postulowanego idealnego świata, który mógłby się urealnić dzięki jego szczęśliwym mieszkańcom. Lennon, niepoprawny hippis, poprzez ten marzycielski utwór chciał wyrwać ludzi z apatii, bierności i bezpośrednio dał znak, że nie wszystko stracone. Posłał pokaźny ładunek nadziei na pozytywną zmianę dotychczasowej społecznej, dołującej rezygnacji i negatywnej ucieczki, również w nałogi. Sam z wielkim przekonaniem jawił się jako piewca przyszłej mentalnej transformacji, a przy tym osiąga apogeum swoich zdolności poetyckich.


Wyobraź sobie, że nie ma niebios,
To łatwe, tylko spróbuj,
Żadnego piekła pod nami,
A nad nami tylko niebo.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Żyjących dniem dzisiejszym.
Wyobraź sobie, że nie ma państw,
To niezbyt trudne;
Nie ma za co zabijać lub umierać,
Nie ma też żadnej religii.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi,
Żyjących w pokoju.
Wyobraź sobie, że nie ma własności,
Ciekawe czy potrafisz.
Nie potrzeba chciwości ani głodu,
Ludzie są braćmi.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Dzielących się światem.
Powiecie, że jestem marzycielem,
Ale nie jestem jedynym,
Mam nadzieję, że któregoś dnia przyłączysz się do nas,
I świat będzie jednością.

 „Imagine” (w tłumaczeniu Wojciecha Manna)

Żeby nie było za słodko, Lennon nie byłby sobą, gdyby nie wysłał w kierunku Paula Mc Cartneya  zastrzyku uszczypliwości, ripostując na przytyki o rzekomym kryzysie twórczym dawnego kompana z The Beatles w swój własny, swoisty sposób w drapieżnym utworze zatytułowanym How do you sleep?
Jak zwykle w tamtym czasie podczas sesji Lennonowi towarzyszyła jego druga połowa, Yoko Ono (także współproducent), która wniosła do repertuaru płyty swój kawałek Oh My Love. I co chyba nawet ciekawsze, stała się współprojektodawcą słynnej okładki z fotografią autorstwa ojca popartu Andy’ego Warhola na froncie obwoluty - oblicze Johna zanurzonego w kłębowisku chmur oraz tył ze zdjęciem pochodzącym z własnych zbiorów Yoko - profil Lennona wpatrującego się w przepływające obłoki, zaopatrzone w cytat z jej książki „Grapefruit”: Wyobraź sobie spadające chmury. Wykop dziurę w ogrodzie i zakop je tam.



Poza tytułową „pieśnią pacyfistów” wśród kompozycji zawartych na krążku wybija się staranny i wysmakowany Jealous Guy, którym nawet najbardziej wybredni melomani nie powinni pogardzić. Wesoły i żywy Oh Yoko to zamierzony ukłon w stronę największej miłości życia Lenonna - Yoko.
Ktoś zapyta: Kto towarzyszy liderowi? W większości kompozycji „faceta w okrągłych okularach” wydatnie wspomaga na gitarze bliski przyjaciel z „liverpoolskiej czwórki” George Harrison. Na albumie słychać także całą plejadę muzyków zbliżonych do środowiska ex – Beatlesa. Jim Keltner, Jim Gordon, Alan White (cała trójka na perkusji), Klaus Voormann (gitara basowa), Nicky Hopkins (klawisze), by wskazać bardziej znanych.


Album przedstawia nieustannie szczerego Lennona. Autoportret niezależnego indywiduum w równym stopniu  sensytywnego jak i zadziornego. Kontrowersyjnego i śmiałego w swoich wyborach, a przy tym świadomego społecznie.
Ukazanie się albumu okazało się nie tylko wydarzeniem artystycznym dla Lennona, ale również przełomem w jego życiu. Było to związane z przeprowadzką z Anglii do, jak to niektórzy mówią, światowej stolicy kultury - Nowego Yorku. Do tego samego, w którym  żył i tworzył. Gdzie dziewięć lat później zakończył, od kul szaleńca, swój ziemski byt (przy 72.Ulicy przed kamienicą Dakota, w której zamieszkiwał).

Wiele lat po śmierci Lennona, kulisy wytężonej pracy nad płytą podczas sesji nagraniowej, udokumentowano w postaci filmu Gimme Some Truth: The Making of John Lennon's Imagine, z którym warto się zaznajomić dla bliższego zrozumienia fenomenu artysty i to nie tylko w sferze muzycznej.

Jeszcze coś na koniec. Taka tam dygresja korespondująca z legendarną postacią światowej muzyki, jaką bezapelacyjnie był Lennon.
Przed laty, jedna z moich ówczesnych koleżanek, do tego stopnia była rozkochana w swoim idolu, że zamierzała podczas sakramentu bierzmowania przyjąć imię Jan, ale w tym zamiarze niestety minęła się z poglądem księdza dobrodzieja: Jak to! Kobieta o męskim imieniu?!
Ot, rzeczywisty przykład bezapelacyjnego fenomenu jednego z Beatlesów. Nieprawdaż?






poniedziałek, 4 stycznia 2016

PINK FLOYD - The Dark Side of the Moon (Harvest/Capitol 1973)


Jaką płytę można byłoby wysłać w bezkresny kosmos jako wizytówkę ludzkości? Nawet po pobieżnym zastanowieniu, to dzieło anglików wydaje się być bezapelacyjnym wyborem. Z jednej strony, genialna muzyka ukazująca poprzez kreowanie totalnych brzmień prawie wszystkie style szeroko pojętej muzyki popularnej, natomiast z drugiej strony, niebanalny element literacki proponowany odbiorcom.
Mógłbym ten album opisać jednym dobitnym, patetycznym słowem. Doskonałość. W sumie to najlepsze rozwiązanie, gdyż przelewanie na papier jakichkolwiek opinii czy ocen mija się z celem. Te dźwięki są genialne, więc każda próba - także i ta – opisania ich słowami, jest przysłowiowym „mission impossible”.
Album-symbol ponadczasowości. Płyta zapadająca w pamięci na wieczność i ograna do bólu. Prześwietlona przez tabuny zainteresowanych adresatów. Rozłożona na czynniki pierwsze w przelicznych opracowaniach muzykologów, zwykłych zjadaczy chleba czy opiniotwórczych ekspertów.
Zbiór nagrań wolnych od niefrasobliwości zmusza do zastanowienia. W jaki sposób poradzić sobie z nieubłaganym przemijaniem , który bezlitośnie przybliża nas do kresu życia? Jak nie zbłądzić w gonitwie za iluzorycznym szczęściem, materialnymi dobrami, które w ostatecznym bilansie okazują się nic nie warte?



„Czas”

Tykanie zegara wypełnia chwile szarego dnia
Marnujesz i trwonisz godziny, które otrzymałeś
Okopujesz się na kawałku ziemi w rodzinnym miasteczku
Czekając na coś lub na kogoś, kto pokaże ci drogę

Masz dość leżenia w promieniach słońca
Zostajesz w domu, by oglądać deszcz
Jesteś młody, a życie jest długie
I masz trochę czasu do zabicia
Pewnego dnia odkryjesz, że minęło dziesięć lat
Nikt nie powiedział ci, kiedy biec, przegapiłeś sygnał na start

Więc biegniesz i biegniesz, by zrównać się ze słońcem
Lecz ono zachodzi
Pędzi wokoło, by znów ukazać się za tobą
Właściwie jest takie samo, ale ty jesteś starszy
Masz krótszy oddech i z każdym dniem zbliżasz się do śmierci

Każdy rok staje się krótszy, na nic nie znajdujesz czasu
Plany też się nie spełniają
Lub kończą się skrawkiem zabazgranej kartki
Pozostajesz w cichej rozpaczy — po angielsku
Czas już minął, piosenka się skończyła
Myślałem, że mam więcej do powiedzenia


Wymowę całego dzieła uzupełnia i podkreśla wyjątkowe bogactwo efektów, przeplatających się eksperymentów dźwiękowych, które szczerze frapują i potrafią sprawiać niewątpliwą przyjemność. Ktoś się śmieje. Przesypywane monety pobrzękują w fiskalnej kasie. Tykanie i dzwonienie zegarów. Odgłosy kroków. Bicie serca. Przepełniony emocjami krzyk rozdziera dzieło..., które rozbrzmiewa w całej okazałości... Niesie ze sobą wszystko – euforię, smutek, ekstazę i żal. Żadnego zbytecznego detalu. W połączeniu ze wspaniałymi wokalami, porusza do głębi.



W bez mała w całych dziejach rocka nie spotkamy tak wypieszczonej kompozycji jak utwór „Ciemna strona Księżyca”. Muzycy poszerzając granice artystycznej koncepcji zdołali wykorzystać w nim różne środki wyrazu ocierające się o klasykę, gdzie dzięki Richardowi Wrightowi w partiach instrumentów klawiszowych nawiązano do jazzu (gdzieniegdzie pozbawionym tonalności przez co zbliżonym do muzyki awangardowej). Tym samym Floydzi dokonali iście karkołomnego wyczynu.

Dowiedli, że pozornie ambitna i trudna w odbiorze muzyka może być przystępna dla szerokiego grona odbiorców. Oprócz genialnej, nowatorskiej i urozmaiconej muzyki dodali ponadczasowe, bliskie każdemu człowiekowi, aczkolwiek mało optymistyczne, empatyczne teksty, demaskujące ciemne oblicze ludzkiej doczesności. Jawiące się jako zbiór wynurzeń sfrustrowanego i rozgoryczonego życiem człowieka trwoniącego czas, goniącego za pieniądzem, wyalienowanego. Ilustrują daremność wszelkich prób nadania życiu głębszej treści. Za suwerenne tło literackie odpowiada Roger Waters, natomiast David Gilmour dysponujący rozpoznawalnym stylem artykulacji, nienagannie olśniewa elegancką gitarową frazą. Niczym wytrawny smakosz nut, urzeka przepięknym, eterycznym wybrzmiewaniem swojego instrumentu. Podstawą tej płyty pozostaje muzyczna esencja „wyglansowana” na wysoki połysk. Zharmonizowane, bluesujące ballady o wyjątkowej urodzie melodyjno-brzmieniowej, poszarpane w niecodziennej warstwie aranżacyjnej, za co w dużej mierze odpowiadał Nick Mason. W konsekwencji otrzymujemy olśniewający efekt finalny, gdzie niczego nie jest za dużo i niczego za mało. 
I chyba nie powinien zdumiewać przypadek, że przez lata krążek plasował się w gronie najlepiej sprzedających się płyt.
A jeszcze na końcu dowiadujemy się, że nie ma żadnej ciemnej strony Księżyca!!!

Moje osobiste wspomnienia związane z tą płyta są szczególne. Tak naprawdę „zachodzę w głowę” kiedy pierwszy raz usłyszałem tę niesamowitą muzykę? 
Mam poczucie, że towarzyszyła mi od zawsze... 
Jak słońce pragnące oświetlić przysłowiową - Ciemną Stronę Księżyca.



„Zaćmienie”

Wszystko, czego dotykasz
Wszystko, co widzisz
Wszystko, czego smakujesz
Wszystko, co czujesz
Wszystko, co kochasz
Wszystko, czego nienawidzisz
Wszystko, w co nie wierzysz
Wszystko, co zachowałeś
Wszystko, co oddałeś
Wszystko, co przehandlowałeś
Wszystko, co sprzedałeś
Wyżebrałeś, pożyczyłeś lub ukradłeś
Wszystko, co tworzysz
Wszystko, co niszczysz
Wszystko, co robisz
Wszystko, co mówisz
Wszystko, co jesz
Każdy, kogo spotykasz
Wszystko, co lekceważysz
Każdy, z kim walczysz
Wszystko, co jest teraz
Wszystko, co przeminęło
Wszystko, co nadejdzie
I wszystko, na co pada słońce jest piękne
Ale słońce jest zaćmione przez księżyc




poniedziałek, 3 sierpnia 2015

DEEP PURPLE – Machine Head (Purple Records/EMI 1972)

Zjawiliśmy się w Montreaux
Nad brzegiem Jeziora Genewskiego
By nagrać płytę
Czasu było mało
Gwiazda wieczoru
Był Frank Zappa i The Mothers
Lecz jakiś głupiec z rakietnicą
Spalił wszystko do cna
Dym uniósł się nad wodą
Ogień zabłysnął na niebie

Spaliło się kasyno
Gruchnęło z wielkim hukiem
Funky Claude biegał tu i tam
Ratując czyjeś dzieci
Kiedy było po wszystkim
Trzeba było znaleźć inne miejsce
Lecz czas gonił nas strasznie
I wydawało się nam, że przegramy ten bieg
Dym nad wodą, ogień na niebie

Wylądowaliśmy w Grand Hotelu
Był pusty, zimny i nieprzystępny
Lecz z pomocą Stonesów
Nagraliśmy naszą muzykę w ich ruchomym studiu
W otoczeniu kilku czerwonych żarówek
I paru starych łóżek
Zostawiliśmy tam trochę potu
Nieważne, co z tego zostało
Wiem, ze nigdy nie zapomnimy
Dymu nad wodą i ognia na niebie

„Smoke On The Water”, tłum. za Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993.

Tym kultowym dziełem Głębokiej Purpury można by podsumować opis tego wydawnictwa, które zostało wielokrotnie poddane prawie całkowitej analizie na wszystkie możliwe sposoby. „Dymy na wodzie” są sumiennym opisem okoliczności nagrywania płyty w szwajcarskim Montreaux w grudniu 1971 roku. Ta rzetelna relacja wokalisty Iana Gillana ,oddaje ducha tamtej niezapomnianej sesji brytyjskiego kwintetu. Zespołu będącego wówczas w apogeum swojej twórczości, co niejednokrotnie podkreślają sami muzycy. Do tego znakomitego efektu bez wątpienia przyczyniły się bezspornie przychylne i niepowtarzalne relacje wewnątrz grupy, tak często wspominane chociażby przez basistę bandu Rogera Glovera. Wszyscy członkowie zespołu dopełniali się i wzajemnie stymulowali w dążeniu do uzyskania  jak najlepszego finalnego efektu. Zgodnie z przysłowiem „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Jakby na przekór spartańskim warunkom zastałym w nieplanowanym miejscu realizacji tej płyty. Wiktoriańskim, ponurym i wyludnionym „ po sezonie” Grand Hotelu wynajętym po pożarze kasyna. Słowa zasłużonego producenta albumu, Martina Bircha, trafnie opisują specyfikę niebanalnego epizodu wydarzenia sprzed blisko czterech dekad:
„Zaparkowałem ruchome studio Stonesów na hotelowym parkingu i znalazłem korytarz, który nadawał się do naszych potrzeb. Kształtem przypominał literę T. Postawiliśmy bębny na podeście schodów na drugim piętrze, gitary i organy na jednym końcu korytarza, a bas jeszcze gdzie indziej, w okolicach wypełnionej materacami spiżarni. Takie rozmieszczenie muzyków i sprzętu spowodowało wiele komplikacji z odsłuchem. Trzeba się było sporo nabiegać do głównego studia i z powrotem. Jak pamiętam droga wiodła przez hall, kuchnie, łazienkę, zlodowaciały balkon, toaletę i dopiero nasz nagraniowy korytarz.” 
(cyt. Dariusz Łanocha „Deep Purple - królowie purpurowego świata”, Wydawnictwo Rock-Serwis, Kraków 1993)
Zaiste niestereotypowe podejście do tematu.

Czas przejść do omówienia samej muzyki zawartej na tym „długograju”.
Otwierająca „Gwiazda Autostrady” przywołuje wspomnienia.
31 października 1993 rok. Zabrze. Hala MOSiR. Tabuny fanów z całej Polski nawiedzają to śląskie miasto. Wszyscy zjednoczeni w jednym celu. Obcowania z żywą legendą. Jednym z prekursorów ciężkiego grania opartego ma się rozumieć na bluesie. Czego jaskrawym dowodem może być chociażby kawałek pochodzący z „Machine Head”, swingujący – „Lazy”. Powróćmy do koncertu, a właściwie do niecierpliwego oczekiwania na Nich. Gigantów hard rocka. Wygłodniała dźwiękowych doznań publiczność szczelnie wypełniła zabrzańską halę. Zgasły światła. No i zaczęło się! Niczym walec o napędzie odrzutowym przetoczyła się kompozycja  rozpoczynająca ten niezapomniany koncert . Widowisko pierwszego sortu. Zapodane przez najsilniejszy skład grupy, czyli Gillana, Glovera, Blackmore’a, Paice’a i Lorda. Będący równocześnie plejadą muzycznych tuzów – autorów „Machine Head”. Napełniony dramaturgią, niczym z filmów Hitchcocka, koncert obezwładniał. Najpierw silny wstrząs, a później emocje tylko rosły. Jestem przekonany, że repertuar zafundowany fanom, absolutnie zaspokoił, a nawet przekroczył najśmielsze oczekiwania każdego uczestnika tego wydarzenia. Grali praktycznie wszystko co mają najlepsze. Naturalnie, nie zabrakło na bis „Dymów”. Hymnu wszechczasów muzyki rockowej. Riff składający się jedynie z czterech elementarnych dźwięków, niczym pierwsze cztery litery alfabetu. Można rzec obowiązkowy dla wszystkich początkujących adeptów gitarowej gry.
Utwór ten stanowi dewizę zespołu: Grać najprościej i porywać publiczność. Ot, cała filozofia i kwintesencja „purpurowego” grania.
„Machine Head” to pierwszorzędne dzieło. To nie tylko wspomniane wyżej trzy utwory. Mamy tu do czynienia jeszcze z równie udanymi kawałkami. „Maybe I'm a Leo”, „Pictures of Home”, czy zamykający płytę, szalenie energetyczny „Space Truckin’”. Na deser „Purple” pozostawiają numer „Never Before” będący także singlem, promującym ten bezkonkurencyjny album. Ale ta kompozycja, nawiasem mówiąc całkiem udana, nie przykuwa takiej uwagi jak druga strona premierowego singla, ballada – „When A Blind Man Cries”.  Co ciekawe, nie wiedzieć czemu, nieobecna na wykazie omawianej płyty! A to zagadka? Niestety, wielka szkoda, że ten dźwiękowy diament manifestujący uczucia i ducha sesji w mrocznym i posępnym Grand Hotelu nad Jeziorem Genewskim, nie zdobył należnej mu aprobaty zespołu. Został pominięty w tamtym czasie, ale na szczęście wierni słuchacze nie pozwolili na zatarcie w pamięci tych magicznych nut.
Deep Purple. Grają muzykę trudną w wykonaniu, a zarazem łatwą w odbiorze. Składającą się z dwóch podstawowych elementów: doskonali wykonawcy oraz w miarę proste, wpadające w ucho piosenki. W wypadku „Machine Head” mamy do czynienia z wściekłym gitarowym brzmieniem, wspomaganym dominującymi organami Hammonda oraz partiami gitary basowej. Nałożone na siebie dają piorunujący efekt ciężkości i ekspresji. Charakterystyczne brzmienie. Skondensowane i ściśnięte do granic możliwości. To wszystko podlane sosem spontanicznych muzycznych działań całej autorskiej ekipy. Skutkujących bajecznie zniewalającą, magiczną muzą. Wyposażoną w niewyszukane rock and rollowe teksty. Sesyjna aktywność trwająca 3 tygodnie i 3 dni. Realizowana zwinnie, sprawnie i konsekwentnie ku chwale tej zacnej muzyki.