poniedziałek, 13 lutego 2017

BREAKOUT – Blues (Polskie Nagrania 1971)

„…nie czuje się żadnym bluesmanem. To czysty przypadek, że pierwszy u nas nagrałem tę, nazwijmy bluesową płytę…” (Tadeusz Nalepa) 

Bez tego tytułu, pewnie jak wielu z Was, nie mógłbym się obyć. Blues Breakoutów towarzyszył mi zawsze. Nawet wtedy, gdy o bluesie jako gatunku nie miałem zielonego pojęcia. Tak się złożyło, że ta płyta była w moim domu zawsze odkąd pamiętam. Najpierw stanowiła własność mojego ojca, który nabył ją gdy miałem roczek, dokładnie w czasie premiery. Następnie przeszła w moje posiadanie, a właściwie to zabrałem ją z rodzinnego domu, bo jakoś nie sposób było mi obejść się bez jej bliskości. Już sobie wyobrażam jakie musiała robić piorunujące wrażenie w czasie ukazania się, poprzez silną, charyzmatyczną, momentami ostrą postać muzyczną, wyraźnie stojącą w kontrze do większości ugłaskanych, często błahych melodii, zalewających z każdej strony uszy spragnionych słuchaczy. No cóż, lata upływają, a płyta niezmiennie wywołuje ciary na plecach! Staruteńki analog. Grubaśny, ciężki winyl. Solidnie wytłoczony przez krajowego fonograficznego monopolistę tamtej epoki - Polskie Nagrania. Płyta skatowana na przeróżnym sprzęcie, pewnie począwszy od jakiegoś bambino 4 poprzez różnego rodzaje „patefonowe” ustrojstwa. Mimo tych 46 lat da się jej nadal słuchać, a trzaski i szumy tylko przydają uroku tej muzyce przez wielkie M.

Płyta marzenie, wyraźnie zainspirowana tym co się działo w muzyce na przełomie lat 60 i 70-tych po tamtej stronie muru dzielącego świat na ten niby przyjazdy człowiekowi, ludowi (to u nas) i na ten „zepsuty”, rozpasany, zachodni - rzekomo wrogi, ciemiężący i wyzyskujący jednostkę itp. Choć po prawdzie jako dziecko nie byłem tego za bardzo świadomy. A co za tym idzie, nie czułem tych uwarunkowań, gdyż z kolegami z podwórka bardziej zależało nam na pysznej zabawie w zimie na sankach, czy łyżwach, a w cieplejsze pory roku na zapamiętałej pogoni za grą w kapsle, czy też grze w gałę do upadłego! Co ciekawe, Nalepa bodaj nigdy nie zawracał sobie własnej „rozczochranej” sytuacją socjalistycznej rzeczywistości i skupiał się wyłącznie na własnej pracy twórczej, która sama w sobie stanowiła antidotum na egzystencjalne okoliczności. Chociaż ówczesna władza z pewnością odczuwała lęk przez długowłosym Nalepą, kojarzonym z „wrogim” zachodem, dając czasami temu wyraz poprzez narzucanie cenzury, czy też preparowanie pewnych ograniczeń w twórczości ojca polskiego bluesa.

W tym relatywnie odczuwalnym otoczeniu powstała perła, którą można postawić na równi z dokonaniami najlepszych na zachodzie. Już od początku słychać doskonałe wpływy bluesrockowych klasyków. Nie wiem jak do Was, ale do mnie dolatują echa twórczości Led Zeppelin, Cream (Oni zaraz przyjdą tu, Gdybym był wichrem), wczesnego Fleetwood Mac z Peterem Greenem (Co się stało kwiatom, Ona poszła inna drogą), Johna Mayalla (Kiedy byłem małym chłopcem), Ten Years After (Przyszła do mnie bieda), a także Free (Pomaluj moje sny, Usta me ogrzej), czy Chicken Shack (Dzisiejszej nocy).

Muzycznie rzecz „kładzie na łopatki” jako całość. Utrzymana od deski do deski w jednorodnym stylu. Surowe, ale też ciepłe brzmienie, połączone na przemian z szorstkością oraz łagodnością gitar. Pomysłowe riffy, jak i dźwięki nieodłącznej harmonijki, można zestawić bez żadnego obciachu z dorobkiem światowych koryfeuszy rocka (bardziej znanych krajów anglosaskich związanych z rozwojem muzyki).
No i oczywiście ten uroczy swojski fluid przewijający się dosłownie w każdym kawałku, za sprawą poezji wyrażonej w słowach Loebla. Dualizm stylistyczny (dźwięku i słowa) doskonale uchwycony nieśmiało dotychczas jedynie na koncertach grupy, w pełnej krasie rozkwitł właśnie na tym albumie. Od płyty nieustannie emanuje ta niewymuszona szczerość, ubrana w ludzkie uczucia, znakomicie odwzorowane we wrażliwych słowach zaufanego tekściarza zespołu - Bogdana Loebla, a otulona pledem dosadnego, jednocześnie subtelnego i zarazem surowego dźwiękowego feelingu, który ani na jotę nie zestarzał się pomimo upływu lat.

Gdybym był wichrem

Gdybym był rzeką, to przyszłabyś,
gdybym był morzem, to wierzę, że
ramiona fal bym otworzył
i ty byś się rzuciła w nie,
ramiona fal bym otworzył
i ty byś się rzuciła w nie

gdybym był wiatrem, to jeszcze dziś,
gdybym był ptakiem, to jeszcze dziś
przyniósłbym ci z nieba gwiazdę
i wtedy do mnie wyszłabyś,
przyniósłbym ci z nieba gwiazdę
i wtedy do mnie wyszłabyś

gdybym był wichrem, to jeszcze dziś
gdybym był burzą, to jeszcze dziś
porwałbym cię niby listek,
by aż do nieba ciebie nieść,
porwałbym cię niby listek,
by aż do nieba ciebie nieść,
jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś, jeszcze dziś



Siła albumu tkwi, co wcale nie jest takie oczywiste, w odpowiednim doborze muzyków. Obok lidera, którego obecność uważam za bezdyskusyjną wartość, należy zwrócić uwagę na resztę. Bas obsługiwał Jerzy Goleniowski, perkusję Józef Hajdasz, harmonijkę ustną Tadeusz Trzciński, no i chyba ten najważniejszy obok Tadeusza Nalepy, zostawiający swoje piętno na całości, znakomity gitarzysta obecnego składu Perfectu - Dariusz Kozakiewicz, który permanentnie zawładnął album gitarowym wyszywaniem. To właśnie na Nim, pokolenie dorastające w latach siedemdziesiątych czerpało natchnienie całymi garściami, a właściwie pozdzieranymi palcami od odwzorowywania zapamiętałych ognistych solówek gitarowego erudyty. Bardzo ciekawy, a zarazem zaskakujący był stosunek wyżej wymienionego do tekstów umieszczonych w kompozycjach albumu. Kozakiewicz z początku najzwyczajniej nie bardzo pojmował sens bluesowej poezji, którą w pełni docenił z upływem lat.
 
Blues to album obrośnięty legendą także za sprawą znamiennej okładki. Front zdobi wspólna fotografia idących Nalepy seniora i Nalepy juniora. Jest poniekąd wyrazem marszu własną, wytyczoną ścieżką, zdecydowanym wkraczaniem do muzyki już dojrzałej, której ząb czasu nie ma prawa się imać. Tata Nalepa zaprasza tym samym syna do wspólnego podążania muzyczną ścieżką, co z kolei jest zapowiedzią przyszłej obopólnej twórczej współpracy na linii ojciec-syn w bluesowym tonie. Zdjęcie jest dziełem słynnego fotografa Marka Karewicza, którego efekt pracy został doskonale uwidoczniony w ogromie przeróżnych okładek rodzimych muzyków. Okładka bezpośrednio koresponduje z najsłynniejszą kompozycją w całym dorobku Nalepy - Kiedy byłem małym chłopcem. Fotkę wykonano w mroźny zimowy dzień, gdzieś na warszawskim Powiślu. Ponoć tego dnia dokuczał przenikliwy chód, jednak kilkuletni Piotrek Nalepa dzielnie znosił trudy sesji fotograficznej przyczyniając się tym samym do powstania jednej z najbardziej rozpoznawalnych polskich okładek płytowych.  

Tak jak rozpocząłem, tak też kończę. Niejako proroczymi słowami samego Nalepy: "Moje płyty sprawdzają się po paru latach."
Słusznie prawiłeś Tadziu w czasie najbardziej twórczego okresu swojej muzycznej kariery. Wizjoner – Jasnowidz? Od siebie dodam, że płyty Breakoutów spełniają oczekiwania słuchaczy nawet po kilkudziesięciu latach! Jestem przekonany, że tak pozostanie jeszcze przez długi, bardzo długi czas.



3 komentarze:

  1. "70a" to ich najlepsza płyta, bez dwóch zdań.

    OdpowiedzUsuń
  2. Fajna rzecz przyznaję, ale osobiście bardziej podchodzą mi późniejsze albumy począwszy od wspomnianego Bluesa poprzez Karate, Kamienie a nawet NOL i ZOL.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przyznam, że do zakupu albumu skłoniła mnie piosenka "Kiedy byłem małym chłopcem", a reszta jakoś za pierwszym odsłuchem nie podeszła mi, dopiero kolejne odtwarzania obudziły zachwyt. Klasyka. Niech świadczy o tym fakt użycia piosenek "Pomaluj moje sny" w Sztosie oraz "Oni zaraz przyjdą tu" w serialu Na Noże, gdzie też użyli innych utworów Breakout-u. A pozostałe krążki 70a, Karate i Kamienie też są świetne.

    OdpowiedzUsuń