niedziela, 13 września 2015

THE JIMI HENDRIX EXPERIENCE – Electric Ladyland (Track/Reprise 1968)

„Moją osobistą filozofią jest moja muzyka. Nic tylko muzyka - to wszystko."
To credo pełnego życia Jimiego Hendrixa. Człowiek, który uosabiał każdą swoją cielesną cząstką magiczną muzykę. Muzykę, która niczym zmaterializowana dusza trafia wprost do każdego wrażliwego na podobne dźwięki. Bezbłędnie bombardując pokłady percepcji oczarowanego słuchacza.
Próba zmierzenia się z tak monumentalną legendą jak ten album, z góry jest skazana na sromotną porażkę. I to nie dlatego, że wszyscy zainteresowani powiedzieli wszystko na jej temat, rozłożyli na czynniki pierwsze. Nieziemską muzykę pochodzącą jakby nie z tego świata, okraszoną dojrzałymi, ulotnymi, poetyckimi tekstami. Relacjami obrosłymi legendą  z przebiegu sesji nagraniowej oraz kontrowersyjną, obrazoburczą okładkę pierwszego brytyjskiego wydania płyty. Sorry za taką egzaltację, ale po prostu nie ma słów, które trafnie ujęłyby fenomen muzyki, stworzonej przez geniusza – Jimiego Hendrixa.
Płyty słucha się z zapartym tchem i choć miejscami może wydawać się zbyt wymyślna, to stanowi prawdziwy leksykon dla wszystkich pokoleń adeptów gitarowego rzemiosła.
Bez wątpienia Henio jest tym, który zwrócił uwagę dosłownie wszystkich na gitarową grę jako formę sztuki. Muzyczne pejzaże, tworzenie nastrojów w połączeniu z efektami dźwiękowymi działającymi na wyobraźnię odbiorców, dobitnie świadczą o tym, że ten futurystyczny instrumentalny wizjoner, wyznaczył zupełnie nowy, totalny, sposób tworzenia muzyki. Wirtuoz, który przekracza wszelkie granice. Każdy fragment ukazuje Jimiego jako muzyka zdolnego do wykonywania każdego gatunku muzyki, od rocka poprzez jazz, aż do psychodelicznego bluesa. Prawdziwy przepływ audialnej energii.
Electric Ladyland jest najbardziej zróżnicowana (spośród wszystkich dzieł mistrza). O wiele bardziej niż wszystko co zrobił wcześniej i później. Niezależna, niestandardowa inwencja wirtuoza zaiskrzyła na tym albumie blaskiem najbardziej jasnym i wyraźnym. A zasadą przewodnią pracy w studio nagraniowym było… „żadnych zasad”. Całkowita wolność artystyczna. Obok spójnych utworów znalazło się tutaj miejsce na improwizowane kompozycje. Mix przeciwstawnych dźwięków, które paradoksalnie doskonale się uzupełniają. Gdzie towarzyszący muzycy również wspinają się na swoje artystyczne szczyty. Także ci całkiem przypadkowi. Zaangażowani spontanicznie z przysłowiowej ulicy. Stąd całkiem przygodne, liczne wizyty rozmaitych ludzi w studiu nagraniowym (np. taksówkarza grającego na congach) podczas tej kilkumiesięcznej sesji, poprzerywanej licznymi i forsownymi koncertami The Jimi Hendrix Experience. O dziwo, temu wszystkiemu towarzyszył spokój i odpowiedzialność podczas większości pracy w studiu nagraniowym, przy jednoczesnej nad wyraz spontanicznej atmosferze. Sam główny bohater był nieoczekiwanie niezwykle precyzyjny w ustaleniach technicznych przed zgrywaniem muzycznego materiału.
Electric Ladyland to zdecydowane apogeum możliwości w krótkiej i intensywnej lecz niezmiernie barwnej, doczesnej przygodzie herosa gitary. Jego niespokojne poszukiwanie nowych brzmień sprzężone z bezbłędną techniką i otwartością studyjnych inżynierów, zaowocowało w efekcie końcowym kreacją fantastycznej muzyki. Swoista dźwiękowa eksperymentalna podróż w bliżej nieokreśloną przyszłość. Wynik był zaiście spektakularny i do dziś budzi niekłamany podziw. Nie poddaje się próbie czasu. Otwiera horyzonty. Zdaje się trwać wiecznie pomimo nieubłaganego przemijania.
Słuchanie tej materii dźwiękowej sprawia, że chcesz się unosić coraz wyżej…

Na koniec fraza z „Voodoo Child”, gdzie jakby proroczo o sobie, wyraził się Jimi w wymownych słowach:„Jeśli nie spotkamy się już nie na tym świecie, to spotkamy się w następnym, nie spóźnij się, nie spóźnij …"