poniedziałek, 2 maja 2016

DEREK AND THE DOMINOS - Layla and Other Assorted Love Songs (ATCO/Polydor 1970)



„Pomógł wydobyć to, co najlepsze w nas wszystkich”.
                                                                    Bobby Whitlock


Słowa te jak ulał pasują do tej bajecznej muzyki. Muzyki wybitnej, natchnionej obecnością magicznej chwili tworzenia, miejsca jej kreowania i komponujących jej ludzi. Ten ostatni czynnik szczególnie wpływa na ostateczny kształt, tego, nie boję się powiedzieć (i nie ma w tym żadnej przesadnej egzaltacji) dzieła wielkiego kalibru! Przynoszącego nową jakość bluesowemu graniu. Sensem płyty stały się kompozycje wyraźnie osadzone w bluesie, nasycone raptownymi zmianami, które pojawiają się niespodziewanie i natychmiast pasują do całości.

Layla and Other Assorted Love Songs to jedna z takich płyt, gdzie trybi absolutnie wszystko. Mamy tu ciąg numerów ulokowanych między poziomem wybitnym, a genialnym, są popisy instrumentalne – pełne swobody i zarazem uporządkowane w niezwykłej harmonii, przy tym urzekające beztroską i jednocześnie wielce kunsztowne. Całość dopełnia świetna konfiguracja muzyków. Bobby Whitlock trafnie swoim głosem, a także klawiszem, w odpowiednim momencie wysuwa się na pierwszy plan, gdzie trzeba, uzupełnia błyskotliwe gitarowe popisy, a temperamentna sekcja rytmiczna w składzie z perkusistą Jimem Gordonem oraz basistą Carlem Radle, nadaje całości żwawy, energiczny drive, zapewniając tym samym masywny fundament dla pozostałych muzyków. Wszystko wydaje się być na właściwym miejscu, nic nie jest przerysowane, nadto rozwleczone, czy zbędne. Ten dwupłytowy w wersji analogowej album jawi się czymś genialnym, a takie rzeczy zdolni są stworzyć tylko ludzie wybitni!

Muzyka stworzona przez Slowhanda z pomocą jego przyjaciół, jak dla mnie, pozbawiona jest jakichkolwiek niedoskonałości. Zawsze odsłuchując ten album mam wrażenie, że muzycy musnęli bluesowego nieba. Można go przerabiać w nieskończoność od deski do deski. I tak bez przerwy. Ten album jest pełen energii i sprawia wciąż na nowo absolutną i niekłamaną radość słuchania. Każdy bez mała zamysł dźwiękowy emanujący z tej płyty, płynie szczerym strumieniem z duszy każdego z muzyków. Materializuje się w bliskiej ideałowi formie dźwiękowej opowieści. Jakby jednocześnie kilka Muz objęło opieką to jedyne w swoim rodzaju dzieło:

Melpomene – muza tragedii i śpiewu

„Błagam kochanie, czy możesz ukoić mój strapiony umysł”.
                                                                                             Layla




Dominujący nad całością, jeden z najbardziej imponujących mistrzów gitary Eric Clapton w życiowej formie, wydobywający z siebie istny krzyk rozpaczy mężczyzny zranionego przez niespełnioną, szaloną miłość. Tak wygląda, w warstwie wokalnej, jak i instrumentalnej. Chyba nigdy wcześniej i nigdy później Clapton nie stworzył aż tak porywających, a zarazem pełnych bólu i desperacji gitarowych popisów zainspirowanych niedoszłą jeszcze wówczas miłością do Patti Boyd, ówczesnej żony jego dobrego przyjaciela, ex-Beatlesa, George'a Harrisona.

Erato - muza poezji miłosnej

Co jest takiego w miłości, że ciągle wzbudza w nas tęsknotę za nią? Już to gdzieś słyszałem? Miłość jest obsesją, która zawsze spoczywa na barkach naszych umysłów. To emocje, które drzemią głęboko uśpione. To uczucie ożywa gdy znajdziemy tę drugą osobę, która staje się centrum naszego świata. Każda piosenka w tym albumie opowiada jakąś historię miłosną. Nawet te żarliwe solówki instrumentalne, wyrażają wszystkie odmiany intensywności i frustracji, która towarzyszy stanowi uniesienia związanego z tym pięknym uczuciem. To tak jakby zaprosić wszystkich do tajemniczej kryjówki pełnej wspaniałych piosenek o miłości i rozpaczy. Tym sposobem Eric odkrywa niezmiernie intymną i romantyczną sferę swojej duszy. Wznosząc nostalgiczne epitafium dla swojego niezaspokojonego uczucia.






Euterpe - muza poezji lirycznej, w muzyce - muza muzyki instrumentalnej

Clapton pokazuje tu pazur kompozytora ciepłych, melodyjnych i uroczych piosenek, ale pozbawionych choćby krzty banału. W tym wtóruje mu nie gorszy jeden z braci Allmanów - Duane, który stworzył z liderem, być może najgenialniejszy duet gitarowy wszechczasów. Gitarzysta, którego znakiem rozpoznawczym stała się technika bottleneck. I którego obecność stała się katalizatorem działającym na resztę uczestników sesji nagraniowej. Duet rezonujący w niebywałym feelingu. Para doskonale uzupełniająca się w pełnej pasji gitarowych pojedynków, w finale dążących do dźwiękowej jedności. Jak bliźniaki syjamskie żyjące w symbolicznej, dźwiękowej symbiozie wzajemnego szacunku i obopólnego podziwu dla własnego talentu. Z jednej strony zapalczywy allmanowski gitarowy slide, zaś z drugiej claptonowski wyciszony, suwerenny gitarowy power. Od rozpoczynającego dynamicznego I Looked Away, do kończącego, subtelnego Thorn Tree In The Garden, poprzez czternaście kompozycji, waga emocji zawartych na tym krążku nie słabnie.




Polihymnia - muza poezji chóralnej, w muzyce - muza pieśni wokalnej

Oto sam mistrz, Eric Clapton w swoim najlepszym wydaniu, nie tylko jako niebywale sprawny gitarzysta, ale także wprawny wokalista, copywriter i wodzirej całego zamieszania. Duet gitarowy Erica Claptona i Duane’a Allman, a nawet Bobby Whitlock wyraża wielką kreatywność w obszarze bluesrocka. Allmanowski slajd w Layli jest czymś, co zapewne sprawia, że każdy słuchacz odczuwa dreszcz emocji od pierwszego słuchania. To bardzo budujące uczucie odczuwalne jest na całym albumie. Nie da się uciec od stwierdzenia, że podczas spotkania muzyków panowała niezapomniana atmosfera, magiczna i niezwykła. Zsynchronizowany, zwarty chór doskonałych wirtuozów instrumentów, które dokonują przemiany muzycznej struktury w czysty, złoty skarb. Nawet współcześnie całość brzmi nieszablonowo. Cały materiał moim zdaniem zniósł próbę czasu i jednocześnie wspaniale oddaje ducha brzmień sprzed kilku dekad. Odurzający, ale też piękny. Są tutaj oczywiście kawałki zawierające świetny, rockowy ogień jak Tell The Truth, Keep On Growing, czy Anyday i moje ulubione, bujające, z gitarowymi pojedynkami Claptona i Allmana Why Does Love Got To Be So Sad oraz bluesowy klasyk Key To The Highway. No i oczywiście dominująca w tym zbiorze najsłynniejsza, tytułowa Layla. Zaś od strony wokalnej, gdzie prym wiodą Clapton i Whitlock, album jest absolutnie bez zarzutu. Co więcej obydwaj wznieśli się na swoje wyżyny w tej dziedzinie.



Naprawdę warto do tej płyty wielokrotnie wracać, aby odkrywać wciąż na nowo pełną niuansów blues-rockową opowieść . Nie tylko dla świetnej muzyki, melodyjnego bogactwa, kapitalnych i technicznych zagrywek, ale także różnorodnych form i bogactwa instrumentalnego przekazu. Jeśli tego szukałeś to witaj w domu!

Ps. Jeżeli nie jesteś syty tej dawki dźwięków to polecam wersje jubileuszową albumu wydaną na okoliczność 20- lecia powstania, wzbogaconą o Jamy i wersje alternatywne kompozycji pochodzących z legendarnej sesji.