Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blues rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą blues rock. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 marca 2023

FLEETWOOD MAC – Then Play On (Reprise 1969)

Płyta szczególna i ważna z wielu powodów. Wychwytująca moment przełomowy dla działalności zespołu, jakim było powolne pożegnanie dotychczasowego lidera formacji Petera Greena. Ale też wybitna pod względem artystycznym. Stanowiąca znakomite zwieńczenie bluesowej podróży Fleetwood Mac. Dojrzała, różnorodna, ukazująca mnogość stylów muzycznych, osadzonych w bluesowej tradycji tak wówczas bardzo eksponowanej na muzycznej scenie przełomu lat 60 i 70. To uchwycony dualizm personalnej przemiany zespołu z jednej strony, zaś z drugiej, łagodne porzucenie bluesowej maniery w muzycznej drodze formacji. Then Play On to na pewno kulminacyjny moment w karierze bluesowego Maca. Prawdziwa kwintesencja stylu lidera, który żegna się ze swoim zespołem w sposób znamienny. Album stanowi spoiwo miedzy wczesnym wcieleniem opartym na bluesie, a bardziej popową i zarazem przyszłą, komercyjną edycją zespołu. Taki przysłowiowy łabędzi śpiew, ukłon w stronę pierwotnej stylistycznie wersji Fleetwood Mac.


Mówiąc ze staropolska ;) po prostu – extraordynaryjny. Absolutnie najlepsze, co mogła wówczas pokazać pochodząca z Londynu grupa. Na tym krążku, oprócz wspomnianych „czarnych” klimatów, mamy wyborny rockowo-psychodeliczny feeling. Bardzo udane pożegnanie z dotychczas eksponowaną bluesową nutą i to pomimo frustracji i narastającego kryzysu psychicznego Petera Greena.


Wspomnę o składzie bo warto. Dotychczasowy lider „Zielony Piotruś”, czyli „Jego Wysokość Książę Bluesowej Gitary” Peter Green (właściwie Peter Allen Greenbaum) niczym dyrygent oddaje tym razem nieco przestrzeni pozostałym muzykom. Jemu z kolei wtóruje niezawodny Jeremy Spencer, który świetnie, acz z rzadka na Then Play On, prezentuje się jako wytrawny pianista. Na kolejnej gitarze niemal idealnie wtóruje im, a momentami dominuje, młody talent gitarowy Danny Kirwan. Co ciekawe, pomimo kumulacji instrumentów, nikt sobie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, każdy dźwięk uzupełnia bogatą muzyczną fakturę tej płyty. No i więcej niż poprawny, rytmiczny duet, który niezmiennie stanowił „żelazny” trzon zespołu. Dający zresztą, nazwę kapeli od nazwisk: perkusisty Micka Fleetwooda i gitarzysty basowego Johna Mc Vie. Obok zasadniczego składu, niebagatelną rolę przy tworzeniu płyty, trzeba zapisać na konto niezrównanego amerykańskiego harmonijkarza Big Waltera Hortona i udzielającej sią na pianinie Christine Perfect. Uzdolnionej wokalistce, która wkrótce na stałe dołącza do zespołu.


Zawartość płyty stanowią ciekawe i urozmaicone kompozycje. Lwia część utworów to mariaż solidnego rocka, cichych, introspektywnych melodii o utraconej miłości i smutku oraz kilku nastrojowych, klimatycznych utworów instrumentalnych.


Nieśmiertelny Oh Well dający upust frustracjom Greena za pośrednictwem zadziornych warstw gitarowych i z kameralnymi wtrąceniami brzmieniowymi, jest być może najlepszą progresywną kompozycją zespołu. Rattlesnake Shake to kolejny dynamiczny numer. Brudny, pulsujący, o miarowym tempie, z czystymi, dźwięcznymi gitarami. Zwarty, masywny rytm i ogniste improwizacje Greena napędzają Searching for Madge, prawdopodobnie najbardziej inspirujące dzieło kapeli poza klasykiem FM Green Manalishi, które prowadzi do podniosłego interludium, lżejszego boogie Fighting for Madge. Gorący latynoski rytm z pięknymi gitarami Kirwana i Greena w Coming Your Way nie tylko definiuje brzmienie Fleetwoodów, ale także rockową estetykę tamtych czasów. Spośród piosenek z ewidentnym niezależnym piętnem D. Kirwana, trudno nie zauważyć Closing My Eyes. To tajemnicza opowieść o miłości do tańca. Nawiedzone brzmienia zbliżają się do muzyki mniej wysublimowanej z instrumentalnym pogłosem gitarowym My Dream. Z kolei Although the Sun is Shining stanowi niejako preludium do przyszłej, mniej wysublimowanej odmiany stylistycznej zespołu. Wymienione wielokrotnie wcześniej elementy bluesa, wciąż pojawiają się w przestrzennym, zabarwionym hendrixowskim klimatem Underway, folkowym Like Crying i ekspresyjnym Show-Biz Blues. Odprężający Before the Beginning daje na sam koniec wytchnienie od kumulacji wszystkich dźwięków albumu. Nie bez znaczenia jest kwestia, że za finalną wersję płyty odpowiadał Marin Birch, który wkrótce na swoim koncie zanotował produkcję nietuzinkowych płyty Deep Purple, Rainbow, Whitesnake, Black Sabbath i Iron Maiden.


Taka ciekawostka: słynne, pełne ognistej energii Oh Well pierwotnie znalazło się tylko w wersji amerykańskiej longplaya. Czyżby wydawca źle rozpoznał rynek europejski?

No i tak magnetyzująca koperta płyty. Właściwie obraz ilustrujący wspaniałą okładkę Maxwella Armfielda. Muskularna sylwetka, rudowłosego mężczyzny, który ucieka na siwym rumaku, galopując przez jaskrawe, jesienne wzgórza. Jak gdyby mityczna postać która, oglądając się wstecz przez ramię, może symbolizować ewakuację od otaczającej rzeczywistości. Czyżby proroctwo przyszłości Petera Greena? No i ten znamienny tytuł albumu Then Play On brzmiący jak pożegnalna sugestia ubywającego lidera!?



Należy żałować, że nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłaby się historia zespołu z dotychczasowym liderem i jego muzyczną wizją zespołu, biorąc pod uwagę artystycznie milowy krok, jaki zrobili z tym albumem. Ku strapieniu fanów, Peter Green z własnej woli, opuścił zespół zaledwie kilka miesięcy po premierze płyty. Pozbawiając tym samym, na trwałe, zespół dotychczasowego oblicza. Czy gorszego? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Zależy… co kto lubi?



sobota, 27 sierpnia 2022

STEVE MILLER BAND – The Joker (Capitol 1973)

Pozornie to album jednego utworu. Częściowo jest to prawdą, a dopełnieniem tego są zgrabne kompozycje wywodzące się w dużej mierze z bluesa. A nawet klasyki tego gatunku, nagrane w autorskiej wersji, jak osławiony Come on in my kitchen Roberta Johnsona. I to jak korzennie zagrane!

„Niektórzy nazywają mnie kosmicznym kowbojem, niektórzy nazywają mnie gangsterem miłości”.

Przyznam, że czym dużej słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że absolutnie nie czuć najmniejszego wysiłku włożonego w tytułową kompozycję. The Joker jawi się jako słoneczna, leniwa piosenka o graniu muzyki w letni czas wakacji. Z pewnością nie jestem odosobniony w tej opinii.
Kawałek ma świetny rytm i opiera się na sowizdrzalskich deklaracjach Steve'a, dotyczących bycia fantazyjnym Kosmicznym Kowbojem lub Gangsterem Miłości. Niewyszukany, fajny riff, można rzec: ładnie wybrzmiewa, bez zbędnej „napinki”. Ale tutaj o to chodzi. Tak swobodnie i bezpretensjonalnie.

Joker nie jest zbyt wysublimowany, to muzyka imprezowa, przepełniona dobrymi wibracjami. Nigdy nie przytłacza, zawsze emanuje lekkim groovem, zrelaksowanym i wyluzowanym. Joker zachowuje tak dobrą atmosferę, że trudno się nie uśmiechać... pod warunkiem, że nadajesz na tych samych falach, co autor cytowanej kompozycji. Stymulowany rzecz jasna… odpowiednim dopingiem ;-)
Partie instrumentalne zagrane są niezwykle naturalnie i swojsko bluesowo. Brzmi to jak jam session w weekendowe popołudnie na werandzie, ale jednocześnie rozwija się w sposób precyzyjny, i jak najbardziej zamierzony. Wszystko wybrzmiewa we właściwym czasie: plusk w talerze, splecione linie gitary akustycznej, chórki, a także pierwszorzędne solówki, szczególnie te zagrane techniką slide.

Sustain gitary, które emanuje z Jokera jest fantastyczny. Steve Miller to rockman o nonszalanckim usposobieniu, ale jednocześnie filuternym obliczu. Jest pełen humoru, a jego przyjemny tembr głosu generuje absolutne odprężenie.


Jednym z głównych powodów, dla których cały album odniósł sukces, jest to, że singiel The Joker sam w sobie okazał się wielkim hitem. Nie ma co ukrywać – dobry tytułowiec zawsze znakomicie promuje całą płytę.



„Miałem tę zabawną, leniwą, seksowną melodię, ale nie powstała ona aż do imprezy w Novato, na północ od San Francisco. Siedziałem na masce samochodu pod gwiazdami z gitarą akustyczną, wymyślając teksty i wyszło 'I'm a joker, I'm a smoker, 'I'm a midnight toker'.”
Steve Miller


Kompozycja znakomita, przebojowa, stworzona w sam raz do radia. Tak też było w przypadku Jokera, ale na początku bardziej w USA (singiel otrzymał status złotej płyty) niż w Europie, czy innych częściach świata. Tak było aż do 1990 roku, kiedy Jokera za motyw przewodni swojej reklamy wziął koncern odzieżowy Levi’s.


Wtedy otrzymał drugie życie pojawiając się w reklamie jeansów The Great Deal. Pamiętacie tego Harleya wyjeżdżającego z windy?! :-) Reżyserowana przez Hugh Johnsona reklama była fenomenalnym hitem i przywróciła piosenkę nowemu pokoleniu słuchaczy. W rezultacie utwór nie tylko po raz pierwszy pojawił się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, ale utrzymał tam czołowe miejsca przez długi okres. Podobnie zresztą było w innych krajach Europy i Azji.


A co z innymi kompozycjami z tego krążka? Co charakterystyczne, wypełnionego utworami studyjnymi i uzupełnionego kompozycjami koncertowymi. Może nie są tak obdarzone błyskiem przebojowości, jak tytułowiec, ale znakomicie wszystkie bujają (szczególnie bluesowy The Lovin’ Cup). Doprawdy pierwszorzędnie się tego słucha. Szczególnie w czas letnich upalnych dni. 
Polecam na koniec gorącego lata i nie tylko!






niedziela, 15 maja 2022

LED ZEPPELIN - Houses of The Holy (Atlantic 1973)

„Houses of The Holy to lustro, w którym rock z początku lat siedemdziesiątych często odbija się wyraźniej, niż sam Led Zeppelin. Zdecydowanie tak. Tyle tylko, że trzeba było być mistrzowskim bandem, by takie lustro wyprodukować.”
Wiesław Królikowski - dziennikarz muzyczny


Piąta w kolejności płyta „Zeppelinów”. Ich pierwsza opatrzona konkretnym tytułem. Różnie oceniana. Ja mam do niej spory sentyment. Sam nie wiem dokładnie dlaczego? Chyba po prostu za klimat i różnorodność. Nagrana bez napinki. Ot tak, na luzie. Wcale nie jest symptomem kryzysu twórczego. Bo do tego jeszcze dużo brakowało. 


Nie powiem, że wszystkie kompozycje są wybitne. Ale dzięki tym niby słabszym, te sztandarowe są jeszcze wyraźniej wyeksponowane. Weźmy tutaj za przykład epicki No Quater, bez którego trudno sobie wyobrazić ścisły kanon utworów czwórki Brytyjczyków. To dotyczy też energetycznego The Song Remains The Same, czy niezwykle klimatycznego Rain Song. Zadziorny The Ocean z wiodącym rewelacyjnym riffem. Super kompozycja! Pełna życia i totalnej energii! Jeszcze na dokładkę słyszymy kapitalny Over the Hills and Far Away, który wyłącznie to wszystko potwierdza.


Z drugiej strony mamy The Crunge, albo D’yer Mak’er, a nawet bezpretensjonalny, radosny Dancing Days. Pozornie ciut słabsze utwory. Ale sądzę, że świadczą o otwartości muzyków na nowe, artystyczne i dźwiękowe obszary dotychczas przez nich nie eksplorowane. 


Jeszcze ta okładka, która według mnie jest zwyczajnie świetna. Chodź niby kontrowersyjna, bo niektórym dziwnie się kojarzy z… domniemaną dewiacją??!!! Według mnie to totalne bzdury. Zamysł okładki sugeruje zwyczajnie tytuł całej płyty. Co ciekawe utwór o tej nazwie pojawił się na kolejnym podwójnym albumie Led Zeppelin Phissical Graphiti. Zaiste ciekawy zabieg artystyczny?! Grafika zdobiąca front okładki współgra z tytułem, a inspiracją do jej powstania stało się urokliwe, kamienne rumowisko, po którym wspinają się niewinne, niczym nieokryte cherubinki, w pogoni za utopijnym „domem szczęśliwości”. Za motyw grafik użył faktycznie istniejące stanowisko geologiczna tzw. Groblę Olbrzyma (Giant's Causeway), czyli formację skalną usytuowaną na wybrzeżu Irlandii Północnej, składającą się z 37 tysięcy ciasno ułożonych bazaltowych kolumn.


Mistycyzm… ten termin pasuje jak ulał do określenia idei, jaką kierowali się autorzy tej płyty, tak idealnie uosobionej w graficznym wyobrażeniu, zdobiącym front okładki. Grafika bezpośrednio sugeruje z jaką muzyczną zawartością będziemy obcować. Stoi za nią Aubrey Powell ze słynnej agencji Hipgnosis. Tej od okładek m.in. Pink Floydów. Wyobrażenie, które narysował dla Zeppelinów, zainspirowane było powieścią „Koniec dzieciństwa” Arthura C. Clarke'a. Zaś motyw z okładki ma przedstawiać chwile, w którym istoty ludzkie łączą się z wyższym, niebiańskim intelektem. Stąd wolne tłumaczenie tytułu jako „Domy Ducha Świętego”.


Co do muzyki. Można powiedzieć, że jest zróżnicowana. Za co „dostało się” zespołowi od wszelakich, zmanierowanych krytyków zaraz po premierze w 1973 roku. Wypominali jakoby niepotrzebnie odchodzą od stylu hard rocka. Niepotrzebnie kombinują i niezasadnie eksperymentują z dźwiękową miksturą. Za dużo odmiennych stylistycznie od siebie nagrań, że wszystko jest mało spójne. Po latach takie zarzuty wydają się niedorzeczne i w sumie niepoważne. Fani, przeciwnie, przyjęli z album z niekłamanym entuzjazmem. Świadectwem tego jest trzecie miejsce w kolejności w kategorii najlepiej sprzedających się płyt z całej dyskografii zespołu! Osobiście życzyłbym sobie, żeby taką popularnością cieszyły się klasyczne albumy muzyki rockowej i to nie tylko autorstwa LZ.


Houses of The Holy było, jest i będzie czymś wyjątkowym, nawet w porównaniu z najlepszymi dziełami Zeppelinów. Jest jakby kontynuacją koncepcji zapoczątkowanej na „trójce” po względem różnorodności i artystycznego eksperymentowania. Tu także muzycy podążyli podobną drogą z akcentem na rockowo-progresywny styl. 


Piąte dzieło Led Zeppelin przypada wraz z poprzednim i kolejnym albumem na apogeum działalności, i to zarówno pod względem artystycznym, jak i sukcesu popularności. Lata 1973-75 to szczytowy okres działalności Zeppelinów. Świadectwem tej tezy pozostaje film ze zjawiskowego koncertu w nowojorskim Madison Square Garden. Jeśli ktoś wie o czym wspominam, na pewno przyzna temu rację!


Na koniec taka dygresja. Nie wiem, czy na lipcowym koncercie w Sopocie, na który niecierpliwie czekam, Robert Plant wykona jakikolwiek utwór z płyty, która zasłużenie na stałe weszła do historii muzyki. Ale na szczęście… w każdej chwili można posłuchać wyśmienitych dźwięków z tej płyty…. choćby tylko był zasięg Internetu ;-)







niedziela, 28 marca 2021

THE ALLMAN BROTHERS BAND – At Fillmore East (Capricorn 1971)

Czy wyłącznie czarnoskórzy Amerykanie mogą grać dobrze bluesa? Takie oto pytanie często pada z ust różnych osób. Czy aby na pewno?! Słyszałem też, że bluesa nie jest trudno zagrać, za to „czuć go”, to już „wyższa szkoła jazdy”. Pomimo takich przekonań sądzę, że to nie zależy całkowicie od koloru skóry, a jest pochodną całokształtu doświadczeń i upodobań ludzi-muzyków. Bo przecież odbieranie świata, jak i uczucia temu towarzyszące są dla każdej jednostki zbieżne. Podobnie rzecz się dotyczy Allmanów. Gdzie rola koloru skóry schodzi na dalszy plan. Notabene w składzie ówczesnych ABB obok 5 „białych” był afroamerykański perkusista Jai „Jaimoe” Johanson.

Blues jest jak cień, każdemu przecież towarzyszy z różnym natężeniem w niektórych fragmentach życia. Bo któż z nas nigdy nie cierpiał i nie był przepełniony smutkiem, choć przez chwilę? Taka dygresja korespondująca z muzyką, ale i predestynacją (w kontekście przyszłych okoliczności), którą postaram się nieco przybliżyć w tym tekście.


„Naszym naturalnym środowiskiem jest w rzeczywistości scena… dlatego sądzę, że nasz następny longplay będzie zapisem konce
rtu.”
Duane Allman


At Fillmore East to w oryginale dwupłytowe wydawnictwo, nasycone na wskroś klimatem amerykańskiego południa. Album wydano w lipcu 1971 r. Został nagrany na żywo w legendarnym rockowym klubie zasłużonego promotora Billy’ego Grahama w Nowym Jorku – Fillmore East, w piątek i sobotę 12 i 13 marca 1971 r., chociaż muzycy byli obecni w klubie już 11 marca. Faktycznie odbyły się cztery występy, które zespół zagrał dwa razy każdego wieczora (12/13.03). Mówiąc zdawkowo, zawartość obu krążków przedstawia mieszaninę bluesa, południowego rocka i jazzu. Trzeba przyznać, że od pierwszych taktów rytmicznego Statesboro Blues z wiodącym nieziemskim gitarowym sladem Duane’a Allmana, aż po triumfalny finisz nacierającego jak lawina Whipping Post, wszystkie bez wyjątku wybrzmiewające utwory musiały spełniać wymagania nawet najbardziej wybrednych koneserów bluesowego grania. I pomyśleć, że Allmani grali jako środkowy wykonawca pomiędzy otwierającym Elvinem Bishopem i główną gwiazdą Johnnym Winterem, których uczciwie mówiąc zwyczajnie… przyćmili!!!

Myślę, że Fillmore East to ostatnia prawdziwie szczera płyta z duszy, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Nie ma tam absolutnie nic oprócz nas, grających muzykę.
Butch Trucks

Zapis płytowy magicznych wieczorów wspaniale oddaje ducha i możliwości tego znakomitego zespołu w momencie skutecznego przebijania się do czołówki ekstraligi rockowych wykonawców.


Chropowaty wokal Grega Allmana i rytmiczna praca jego organów, dynamiczne, bliźniacze gitary prowadzące Duane Allman i Dickey Betts, kanonada dwóch perkusistów Jaimoe i Butch Trucks wspomagana basem Billy’ego Oakleya, dopełniają piorunujący występ, który obejmuje cztery bluesowe standardy (Statesboro Blues Will’ego McTella, Done Somebody Wrong Elmore’a Jamesa, Stormy Monday T. Bone Walkera, You Don't Love Me Willie’ego Cobbsa, dwa wyborne utwory instrumentalne Hot 'Lanta autorstwa całego składu zespołu, In Memory of Elizabeth Reed D. Bettsa i totalną, szaloną wersję genialnego Whipping Post Gregga Allmana. Całość w pełni oddaje potencjał twórczy w ich  pierwszym etapie działalności, a także stanowi kwintesencję stylu zespołu. Symbiotyczne relacje pomiędzy wszystkimi członkami zespołu powodowały niezwykłą, jakby telepatyczną harmonię, która funkcjonowała jak jeden organizm z jednym gigantycznym, bijącym dźwiękowym sercem.


Fillmore East była wprost niewiarygodną sceną, możesz mi wierzyć. Mogłeś na niej stanąć, uderzyć w instrument, a jego dźwięki docierały dosłownie wszędzie i wracały do ciebie echem z tyłu sali. Akustyka była tam po prostu wspaniała.
Jai „Jaimoe” Johanson

Każdy szanujący się fan muzyki bluesrockowej powinien znać tę płytę na wylot i trudno z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Ale obowiązkowo trzeba przypomnieć, że ABB reprezentowali w tym momencie tygiel stylów misternie zespolonych ze sobą, tworząc przy tym coś niesamowicie wyrafinowanego, zachowując jednocześnie niepowtarzalny muzyczny luz. Zapewniając tak samo ponadczasowy feeling tamtej publiczności zgromadzonej na pamiętnych koncertowych wieczorach, jak i kolejnym pokoleniom słuchaczy, wielbicieli southernowych klimatów. Nieodżałowany Duane Allman (zginął w wypadki motocyklowym niebawem po wydaniu płyty, w podobnych okolicznościach odszedł roku później Berry Oakley), wtedy lider formacji, czerpał całymi garściami z amerykańskiej tradycji muzycznej. Kochał wszystko, co go tak zapamiętale inspirowało, od jazzu i soulu, poprzez country, po bluesa, podobnie jak drugi gitarzysta, niczym nie ustępujący starszemu z braci Allmanów, Dickey Betts. Ich instrumentalne pojedynki stały się jakby znakiem rozpoznanym całej filozofii gry zespołu. Wtórowali im w rytmicznym transie super zgrani ze sobą perkusiści Jaimoe i Butch Trucks. Nie bez znaczenia jest tu obowiązkowa obecność w tej rytmicznej lokomotywie, basówki Berry’ego Oakleya. Dopełnieniem było swobodne i chrapliwe, bluesowe zawodzenie Allmana Gregga i jego nieodzowny, w zależności od muzycznego nastroju, drapieżny lub liryczny Hammond. Oto facet, bez którego nie mógł istnieć ABB! W swoich sugestywnych interpretacjach wokalnych upchnął cały bluesowo-soulowy żar i ból w ramy czegoś wyjątkowego i niepowtarzalnego. A przy tym śpiewał tak wymownie, wywołując przysłowiowe ciarki na plecach, z manierą w głosie jakby… od niechcenia.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarz… nic do tego nie dodaliśmy.
Dickey Betts

Allmani, grając krótkie i banalne hiciory, zazwyczaj nie szli na łatwiznę, ale z werwą brnęli do przodu, budując misternie strukturę poszczególnych kompozycji i zawsze tworząc w konsekwencji niezwykle stylowy muzyczny produkt. Tak się wtedy grało. Początek lat siedemdziesiątych to wspaniały okres dla kapel umiejących grać. Zaawansowanych w dziedzinie muzycznego rzemiosła. Improwizacje, długie suity, długie solowe popisy na koncertach to był ówczesny żywioł. I ten koncertowy album przepełniony jest bez reszty klimatem i nostalgią tamtych czasów. Z tych powodów absolutnie świadomie nie będę omawiał, krok po kroku, poszczególnych kompozycji. Niech muzyka wybrzmiewająca sama wyrazi to wszystko co żadnymi słowami nie sprosta oddać.


Mój brat Duane był liderem zespołu na scenie. Odliczał rozpoczęcie utworu, a my kończyliśmy, gdy podnosił rękę, ale w międzyczasie zespół po prostu pozwalał sobie iść tam, gdzie zaprowadzi nas muzyka.
Gregg Allman

Publiczność pokochała tak wartościowe połączenie wielu muzycznych konwencji reprezentowanych przez zespół oraz ich gotowość do grania do upadłego, dosłownie dopóki ktoś nie odłączy im prądu. W końcu zespół i ich management zrozumiał, że album na żywo był jedynym sposobem na uchwycenie prawdziwej istoty zespołu. Nie ważne przy tym są dźwiękowe dysonanse i epizodyczne fałsze, które w perspektywie tej dźwiękowej opowieści stają się błahe, ale całkowicie szczere, naturalne i autentyczne.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarze. Nic do tego nie dodaliśmy.
Gregg Allman

Ten podwójny longplay jest namacalnym elementem autentycznego brzmienia i wysokiego poziomu zespołu, dając im zarówno artystyczny, jak i komercyjny przełom. Jest rodzajem płyty, którą można słuchać prawie codziennie i wciąż odkrywać w niej coś nowego, co powoduje szybsze bicie serca i przypływ pozytywnych emocji. I to bez wymuszonej egzaltacji. Rezerwuar instrumentalnych popisów progresywnie rozwija się i przeplata. Znakomicie budowana dramaturgia utworu tworzy niepowtarzalny klimat opowieści, która zdaje się nie mieć końca. Jak w jakimś narkotycznym transie zespół zabiera słuchacza w odległe rejony doznań, niekoniecznie wywołanych wyłącznie muzyką. He he…, ale takie to były czasy i nie zamierzam tego głębiej analizować, czy tym bardziej oceniać.


Album Fillmore uchwycił zespół w całej okazałości. Allmanowie zawsze mieli uczucie nieustannego swingowania, które jest wyjątkowe w rocku. Huśtają się tak, jakby grali jazz, kiedy grają rzeczy styczne do bluesa, a nawet kiedy grają ciężki rock. Nigdy nie są pionowe, ale zawsze idą do przodu i zawsze jest to groove. Fusion to termin, który pojawił się później, ale gdybyś chciał spojrzeć na album fusion, byłby to Fillmore East. Oto zespół rock'n'rollowy grający bluesa w stylu jazzowym.

Tom Dowd – producent płyty

Na deser kilka zdań na temat okładki. O dziwo fotografie zdobiące obwolutę albumu nie były zrobione w miejscu pamiętnych koncertów. Pomimo, że planowano wykorzystać do tego celu fotograficzne ujęcia muzyków zza kulis sali koncertowej, zdjęć dokonano w rodzinnym dla muzyków Macon w stanie Georgia. Na front okładki przeznaczono tę najbardziej frywolną, a spowodowaną zabawną i nieoczekiwaną sytuacją, poprzedzającą uchwyconą chwilę tj. spontaniczny skok Duane’a w kierunku furgonetki wożącej ich na koncerty. Jak relacjonował Butch Trucks: „W pewnym momencie mężczyzna podszedł do naszego Forda Econoline, a Duane wstał i podbiegł do niego po „towar”, czym wywołał irytację fotografa. Następnie Duane wrócił do pozowania, a my wszyscy wybuchliśmy śmiechem… i to jest zdjęcie.” Warto wspomnieć, ze na odwrocie albumu widniej fotografia obsługi technicznej zespołu na tym samym tle ceglanej ściany studia nagraniowego firmy Capricorn i sterty futerałów od instrumentów i innego sprzętu nagłośnieniowego. Dobitnie to świadczy, że Allmani to nie tylko dosłownie rodzeni bracia, to też pozostali muzycy oraz osoby, które pracowały wówczas na ich sukces, a stanowili jedną zgraną grupę, prawie rodzinę, gdzie panowało pełne i realne braterstwo!!!!

Duane naprawdę doceniał wszystkich i rozumiał, że każdy jest elementem układanki. Wszyscy gramy razem i każda rola jest równie ważna i dotyczy to również kierowcy autobusu. Co zrobisz? Grać całą noc, a potem jechać autobusem? Duane zawsze powtarzał: Wszyscy jesteśmy równi w tym zespole i dotyczyło to również załogi .
Jaimoe

Jeśli ktoś odczuwa deficyt obcowania z tą muzyką, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poszerzył swoją znajomość z najbardziej pełną rejestracją tych pamiętnych koncertów. Wydane aż na 6 CD pod tytułem „The 1971 Fillmore East Recordings” z całkowitym zapisem czterech marcowych występów i z materiałem zarejestrowanym na tej samej scenie 27 czerwca 1971 r. Zespół w tych legendarnych koncertach wspomagali: saksofonista Rudolph „Juicy” Carter i harmonijkarz Thomas Doucette (obecny w pierwotnym wydaniu płyty), a także dobrze znany, śpiewający gitarzysta Steve Miller.

ps. Cytaty pochodzą z artykułu Corbina Reiffa zamieszczonego w piśmie Rolling Stone w marcu 2016 r.pt.: Allman Brothers Band’s Legendary 1971 Fillmore East Run: An Oral History.

 


 

niedziela, 28 lutego 2021

JANIS JOPLIN – Pearl ( CBS 1971)

"Żyj chwilą, jakby to była ostatnia chwila twojego życia." J.J.

POSTAĆ
Janis Lyn Joplin. Symbol swojej epoki. Wielka szkoda, że wchodząc w fazę wielkiej popularności w tak bezsensowny sposób kończy doczesną wędrówkę. Zmarła z powodu przedawkowania heroiny w Landmark Motor Hotel w Los Angeles, a Jej ciało skremowano i prochy rozsypano nad Oceanem Spokojnym. Zbyt słaba by żyć, zbyt dobra by tworzyć utwory, które pomnażają konta żarłocznych tłuściochów muzycznego biznesu. Perła muzycznego świata. Piękny, wielobarwny kwiat muzyki solowo-bluesowej. Orędowniczka epoki hippisowskiej. To nie wyłącznie muzyka była produktem jej kreacji, lecz Ona cała sobą przenikała we wszystkich wymiarach te szczerze wyśpiewane pieśni, brzmiące echami głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Postać tragiczna bez wątpliwości. Cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka przynależna do tzw. klubu „27”. Tego samego, gdzie „członkami” stali się J.Hendrix, J.Morrison, czy C. Cobain. Jakby jakiś magiczny, graniczny i nieprzekraczalny wiek przejścia z pełnego ideałów czasu dorastania do wstąpienia na dojrzałą drogę, pozbawioną pięknych, lecz ulotnych idei i infantylnych złudzeń młodości…

Postać tragiczna bez wątpliwości. Cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka przynależna do tzw. klubu „27”. Tego samego, gdzie „członkami” stali się J.Hendrix, J.Morrison, czy C. Cobain. Jakby jakiś magiczny, graniczny i nieprzekraczalny wiek przejścia z pełnego ideałów czasu dorastania do wstąpienia na dojrzałą drogę, pozbawioną pięknych, lecz ulotnych idei i infantylnych złudzeń młodości…

Sama Janis to osoba pełna przeciwieństw. Czasami pełna wigoru i wulgarności, a innym razem wrażliwości i inteligencji. Ale ponad to, była rozpoznawana ze swojego wyjątkowego głosu i kultowych występów, gdzie wyrażała się bez krzty skrępowania, oddając całą siebie publiczności. 

W swojej zbyt krótkiej karierze, Janis Joplin wydawała się nieustannie balansować na krawędzi samozniszczenia. Zmysłowa i urzekająca, pomimo przeciętnej urody, solistka, poza sceną nękana przytłaczającą samotnością, pogłębianą nałogami, które niestety przyczyniły się do jej przedwczesnej śmierci. 

Podobnie jak w przypadku swojej idolki Billie Holiday, to nieustanna walka z własnymi demonami tj. uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, nieszczęściami w związkach sprawiła, że jej blues brzmiał tak przekonująco. 

Pearl – drugi w pełni solowy album Janis Joplin i czwarty w karierze, wydany 1 lutego 1971 cztery miesiące po jej śmierci. Jest to jedyny album nagrany z zespołem Full Tilt Boogie Band. Dojrzały, gładszy, bardziej dopracowany album niż poprzednie płyty artystki. Zbiór pozornie różnych pod względem stylu utworów. Od kawałków countrowych, psychodelików lat 60-tych, poprzez wędrówki po innych północnoamerykańskich muzycznych źródłach. Zebranych i stanowiących muzyczne epitafium dla niezapomnianej i niezastąpionej Janis. Tak bardzo niejednoznacznej i stale artystycznie niespokojnej. 

Tak się składa, że wszystko tu uzupełnia się wzajemnie i idealnie oddaje ducha stylu wokalistki. Choć istnieją opinie, że zawartość albumu jest zbyt mało jednorodny, z powodu nagłej śmierci wokalistki i w następstwie niedokończonej sesji nagraniowej. Kto wie, ile jeszcze by wydała na świat wspaniałych dźwiękowych opowieści ? Tego niestety już nigdy się nie dowiemy. Ale dzięki temu, co pozostawiła, możemy powiedzieć, że była i będzie na zawsze symbolem swojego czasu. Wokalistka inspirująca kolejne pokolenia śpiewających kobiet. Symbol wydłużonego, mieniącego się wszystkimi kolorami „lata miłości”. 

ZAWARTOŚĆ

Styl zaprezentowany na albumie to mieszanka blues rocka oraz psychodelii, typowej dla artystki oraz dla muzycznego stylu lat 60. XX wieku. Zawiera zarówno typowe bluesowe ballady, jak i stricte rockowe, gitarowe utwory. Ostateczny kształt albumu jest dziełem Paula Rothschilda odpowiedzialnego za produkcje grupy The Doors. 

Tyle na wstępie jeśli chodzi o ogólniki odnośnie zawartości albumu. A szczegóły? No to jedziemy...

„Perłę” zaczyna przeszywające i dynamiczne Move Over. Bębny, idąca za głosem gitara i drapieżny, schrypnięty głos. Otwieracz extra! Świetnie jest także w kolejnej odsłonie, czyli w przepełnionym soulowym śpiewem Cry Baby. Ekspresja przytłacza! Następny temat - A Woman Left Lonely, jest przenikliwym utworem z uroczą partią instrumentów klawiszowych. Kolejny Half Moon dobrze uzupełnia dźwiękowa opowieść z Perły. 


Potem instrumentalny Baried Alive In The Blues, zdaje się być niedokończony, pozbawiony już nieobecnej wśród żywych Janis. Następna kompozycja to bujająca i energetyczna, sugestywnie odśpiewana My Baby. Dalej, w konwencji country, ballada Krisa Kristoffersona Me And Bobby McGee, a za nim, wykonany a cappella i po prostu kultowy Mercedes Benz. Całości zgrabnie dopełniają zamykające kompozycje Trust Me i Get It While You Can




OKŁADKA 

Efektem artystycznej współpracy z Barrym Feinsteinem, uznanym fotografem-celebrytą, jest zdjęcie, które znalazło się na kultowej okładce albumu Pearl. Przedstawiała Joplin z jej stałymi towarzyszami - drinkiem i papierosem. Wokalista usadowiona na stylowej sofie, zdaje się swoim zastygłym na fotografii szczerym obliczem mówić całemu światu: „Zapamiętajcie mnie właśnie taką! Wszystko jest naprawdę very good…” 

…i nie wiem jak Wy, ale to do mnie naprawdę przemawia.






wtorek, 17 listopada 2020

HOWLIN' WOLF ‎– The London Howlin' Wolf Sessions (Chess 1971)


Istnieją muzycy różni. Sztucznie kreowani na gwiazdy. Obok nich funkcjonują prawdziwi, z krwi i kości, których twórczość przepełniona jest takim ładunkiem emocji, że aż za gardło ściska. Tacy, co właściwie nic nie muszą udowadniać, a i samym wizerunkiem wzbudzają podziw i prawdziwy respekt, a nawet… trwogę. Uosobienie antyidola małoletnich fanów. Co więcej, nawet tembr głosu idealnie współgrał z emploi. Niski i szorstki jak papier ścierny o najniższej z możliwych liczbie gradacji :-) Niezwykle współgrający z preferowanym śpiewem pana Howlin’a. Szczęśliwym trafem, istniał taki muzyk. Bluesowy olbrzym ze Stanów Zjednoczonych. Czarny jak węgiel kamienny. Faktycznie Chester Arthur Burnett znany bardziej jako Holwin’ Wolf. Taki, którego lepiej nie spotykać w ustronnym miejscu. Nic mylnego, pomimo takiego wyglądu muzyk był bardzo łagodny i przyjacielski. Zaś muzykę bluesową wielbił i szanował ponad wszystko! 


Przenieśmy się do Londynu sprzed 50 lat do czasów szczególnie sprzyjających muzyce bluesrockowej. 2–7 maja 1970 Olympic Sound Studios w Londynie. Tak zwana super sesja. Pozornie radykalna idea połączenia dwóch wtedy odrębnych światów muzyki białych Brytyjczyków i muzyki czarnych Afroamerykanów. Mistrz bluesa, jeden z ojców gatunku i jego spadkobiercy muzyczni w osobach samych znakomitości. Czarnoskóry guru bluesa i jeszcze wówczas młode „blade twarze”, czyli znakomici muzycy w osobach Erica Claptona, Steve’a Winwooda i sekcji rytmicznej The Rolling Stones – Bill’ego Wymana i Charlie’go Wattsa. Obok wymienionych epizod podczas sesji zaliczyli związany z Beatlesami basista Klaus Voormann i jeden z czwórki liverpoolczyków Ringo Starr, ukryty w tym przypadku pod pseudonimem Richie. Całości towarzyszył jak zwykle niezastąpiony w tego typu inicjatywach pianista Stonesów Ian Stewart. 

To połączenie sił dało ze wszech miar owocny efekt. Wszystko brzmi wybornie. Efekt idealny. Nawet pianista mistrza Howlina Wolfa Lafayette Leake oraz bliżej nie znany wówczas 19 letni harmonijkarz Jeff Carp zaprezentowali się wyśmienicie! Właśnie wtedy osobiście brytyjscy rockmeni z niezwykłym wyczuciem spełniają swoje młodzieńcze marzenia, tak ochoczo wtórując Mistrzowi. Nawet Kieth Richards i Mick Jagger pojawili się w studiu spragnieni obcowania ze swoim mentorem, a wokalista Stonesów nawet pogrywał na różnych tzw. przeszkadzajkach (tamburyn, marakasy itp.). Melomani mogli skosztować tego bluesowego smakołyku rok po nagraniach, w sierpniu 1971 r. Kto wie, czy nie jednego z najlepszych obok kilku jeszcze podobnych, a już po części wspomnianych na blogu (J. L. Hooker z Canned). 


Trzeba nadmienić, iż do powstania tej płyty mogło w ogóle nie dojść. Ale po kolei. Zaczątek tego przedsięwzięcia zgoła był przypadkowy. Chyba, że traktujemy je jako artystyczne przeznaczenie. Wstępem okazało się spotkanie kilka miesięcy wcześniej na koncercie w San Francisco. Za kulisami koncertu gitarzysta Mike Bloomfield przedstawił Erica Claptona producentowi bodaj najsłynniejszej, bluesowej wytwórni fonograficznej Chess Records, Normanowi Dayronowi. 

 

W trakcie dyskusji na różne tematy Dayron wpadł na pomysł, że mógłby zaaranżować sesję nagraniową, na której, już wtedy słynny, Eric Clapton zagrałby z legendarnym Howlin 'em Wolfem. Jak nie trudno zgadnąć „Slowhand” nabrał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale była jeszcze jedna, wcale nie błaha przeszkoda. Sceptyczny Holwin’ nawet wówczas nie wiedział o tym zamiarze, co więcej, nawet nie bardzo orientował się co do wartości tych angielskich muzyków, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć podczas planowanej sesji. 
Żeby było jeszcze bardziej ciekawie w pierwotnym zamyśle właścicieli wytwórni Chess, odpowiadającej za wydanie albumu z tej sesji, samodzielnie na gitarze miał grać wieloletni muzyk zespołu Howlin’a niejaki Hubert Sumlin i to kosztem samego… Claptona?! Koniec końców, na szczęście nie zabrakło obu dżentelmenów. Na dokładkę jeszcze stan zdrowia Howlina Wolfa mówiąc delikatnie, pozostawiało wiele do życzenia i to też przełożyło się niekorzystnie na jego formę psychofizyczną, która dawała się we znaki podczas nagrywania albumu. Gdyż miało to miejsce, jak podają różne źródła, po niedawnym wypadku samochodowym, w którym uczestniczył i ponadto znajdował po przebytym, poważnym zawale serca!!! Ale czego to blues nie robi z ludźmi, działając jako antidotum na wszelakie bóle i troski! 


Podekscytowanie graczy obecnością mistrza jest wyczuwalne w niemal każdym momencie albumu, w wyniku czego dają z siebie wszystko i grają z niebywałym zaangażowaniem. Doprawdy, „zasuwają” tak, jakby czekali na to całe swoje życie. A nad tym wszystkim unosi się udzielny chropowaty głos Mistrza i to nie tylko w śpiewie, ale też w komentarzach oraz wskazówkach (co do intonacji utworu) w jaki sposób zagrać dany fragment utworu. 
Na drugim planie dominuje nieprzeciętna gra Erica Claptona. Jego stylowe gitarowe partie w takich utworach jak Highway 49, Do the Do, Red Rooster i Rockin 'Daddy w sposób bezsporny podtrzymują zasadność hasła wypisanego kilka lat wcześniej na londyńskich murach: „Clapton Is God”. 
Swoje piętno odcisnęli również klawiszowcy Ian Stewart, Lafayette Leake i Winwood dzielnie dając popis swoich nietuzinkowych umiejętności w poszczególnych utworach. Saksofoniści Dennis Lansing i Joe Miller oraz trębacz Jordan Sandke dali pozytywny ładunek kompozycjom I Ain't Superstitious i Built for Comfort. A niespełna 19-letni niezwykle utalentowany harmonijkarz Jeffrey Carp dmie w organki jak przysłowiowy stary doświadczony życiem bluesman siedzący na werandzie swojej hacjendy, gdzieś w okolicach delty Mississippi. W mojej pamięci swoje szczególne miejsce zajmuje kawałek Do the Do z niesamowicie transowym rytmem zagranym przez sekcję rytmiczną The Rolling Stones. Prawdziwe „mistrzostwo świata”! 


Wspomniana płyta to jedno z najbardziej udanych, pierwszych świadectw zaślubin stylu europejskiej fali rockmenów z brzmieniami ich własnego mentora zza Atlantyku. Wrażliwego olbrzyma obdarowanego przez naturę głosem jak dzwon! Zachwyt nad tym charyzmatycznym wokalem w przypadku tego artysty nie powinien dziwić. Dźwięk wydobywający się z jego gardła jest doprawdy potężny, a zarazem ciemny i niski, wręcz dudniący! W dodatku właściciel tego szlachetnego głosu jest zdolny operować nim w sposób doskonały, oddając nawet najbardziej subtelne szczegóły techniki wokalnej. To też szczere świadectwo tamtych czasów, które tak bardzo zbliżyły odrębne światy zarówno w warstwie kulturowej, jak i socjologicznej, tworząc w rezultacie frapującą czarno-białą mozaikę bluesowych dźwięków. Stale ujmuje swoją siłą wyrazu. Reasumując powyższe powiem krótko, że obcowanie z muzyką zgromadzoną na tym albumie jest wspaniałą ucztą dla ucha, jak i dla ducha. 




ps. W 2003 r. został wydany rozszerzony dwupłytowy, w wersji kompaktowej, Deluxe Edition of the London Sessions. Jako dodatkowe utwory na pierwszej płycie znalazły się kawałki wydane pierwotnie w lutym 1974 roku jako London Revisited. Drugi krążek zawierała odrzuty z tej sesji i inne miksy utworów z pierwotnej wersji płyty.