wtorek, 17 listopada 2020

HOWLIN' WOLF ‎– The London Howlin' Wolf Sessions (Chess 1971)


Istnieją muzycy różni. Sztucznie kreowani na gwiazdy. Obok nich funkcjonują prawdziwi, z krwi i kości, których twórczość przepełniona jest takim ładunkiem emocji, że aż za gardło ściska. Tacy, co właściwie nic nie muszą udowadniać, a i samym wizerunkiem wzbudzają podziw i prawdziwy respekt, a nawet… trwogę. Uosobienie antyidola małoletnich fanów. Co więcej, nawet tembr głosu idealnie współgrał z emploi. Niski i szorstki jak papier ścierny o najniższej z możliwych liczbie gradacji :-) Niezwykle współgrający z preferowanym śpiewem pana Howlin’a. Szczęśliwym trafem, istniał taki muzyk. Bluesowy olbrzym ze Stanów Zjednoczonych. Czarny jak węgiel kamienny. Faktycznie Chester Arthur Burnett znany bardziej jako Holwin’ Wolf. Taki, którego lepiej nie spotykać w ustronnym miejscu. Nic mylnego, pomimo takiego wyglądu muzyk był bardzo łagodny i przyjacielski. Zaś muzykę bluesową wielbił i szanował ponad wszystko! 


Przenieśmy się do Londynu sprzed 50 lat do czasów szczególnie sprzyjających muzyce bluesrockowej. 2–7 maja 1970 Olympic Sound Studios w Londynie. Tak zwana super sesja. Pozornie radykalna idea połączenia dwóch wtedy odrębnych światów muzyki białych Brytyjczyków i muzyki czarnych Afroamerykanów. Mistrz bluesa, jeden z ojców gatunku i jego spadkobiercy muzyczni w osobach samych znakomitości. Czarnoskóry guru bluesa i jeszcze wówczas młode „blade twarze”, czyli znakomici muzycy w osobach Erica Claptona, Steve’a Winwooda i sekcji rytmicznej The Rolling Stones – Bill’ego Wymana i Charlie’go Wattsa. Obok wymienionych epizod podczas sesji zaliczyli związany z Beatlesami basista Klaus Voormann i jeden z czwórki liverpoolczyków Ringo Starr, ukryty w tym przypadku pod pseudonimem Richie. Całości towarzyszył jak zwykle niezastąpiony w tego typu inicjatywach pianista Stonesów Ian Stewart. 

To połączenie sił dało ze wszech miar owocny efekt. Wszystko brzmi wybornie. Efekt idealny. Nawet pianista mistrza Howlina Wolfa Lafayette Leake oraz bliżej nie znany wówczas 19 letni harmonijkarz Jeff Carp zaprezentowali się wyśmienicie! Właśnie wtedy osobiście brytyjscy rockmeni z niezwykłym wyczuciem spełniają swoje młodzieńcze marzenia, tak ochoczo wtórując Mistrzowi. Nawet Kieth Richards i Mick Jagger pojawili się w studiu spragnieni obcowania ze swoim mentorem, a wokalista Stonesów nawet pogrywał na różnych tzw. przeszkadzajkach (tamburyn, marakasy itp.). Melomani mogli skosztować tego bluesowego smakołyku rok po nagraniach, w sierpniu 1971 r. Kto wie, czy nie jednego z najlepszych obok kilku jeszcze podobnych, a już po części wspomnianych na blogu (J. L. Hooker z Canned). 


Trzeba nadmienić, iż do powstania tej płyty mogło w ogóle nie dojść. Ale po kolei. Zaczątek tego przedsięwzięcia zgoła był przypadkowy. Chyba, że traktujemy je jako artystyczne przeznaczenie. Wstępem okazało się spotkanie kilka miesięcy wcześniej na koncercie w San Francisco. Za kulisami koncertu gitarzysta Mike Bloomfield przedstawił Erica Claptona producentowi bodaj najsłynniejszej, bluesowej wytwórni fonograficznej Chess Records, Normanowi Dayronowi. 

 

W trakcie dyskusji na różne tematy Dayron wpadł na pomysł, że mógłby zaaranżować sesję nagraniową, na której, już wtedy słynny, Eric Clapton zagrałby z legendarnym Howlin 'em Wolfem. Jak nie trudno zgadnąć „Slowhand” nabrał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale była jeszcze jedna, wcale nie błaha przeszkoda. Sceptyczny Holwin’ nawet wówczas nie wiedział o tym zamiarze, co więcej, nawet nie bardzo orientował się co do wartości tych angielskich muzyków, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć podczas planowanej sesji. 
Żeby było jeszcze bardziej ciekawie w pierwotnym zamyśle właścicieli wytwórni Chess, odpowiadającej za wydanie albumu z tej sesji, samodzielnie na gitarze miał grać wieloletni muzyk zespołu Howlin’a niejaki Hubert Sumlin i to kosztem samego… Claptona?! Koniec końców, na szczęście nie zabrakło obu dżentelmenów. Na dokładkę jeszcze stan zdrowia Howlina Wolfa mówiąc delikatnie, pozostawiało wiele do życzenia i to też przełożyło się niekorzystnie na jego formę psychofizyczną, która dawała się we znaki podczas nagrywania albumu. Gdyż miało to miejsce, jak podają różne źródła, po niedawnym wypadku samochodowym, w którym uczestniczył i ponadto znajdował po przebytym, poważnym zawale serca!!! Ale czego to blues nie robi z ludźmi, działając jako antidotum na wszelakie bóle i troski! 


Podekscytowanie graczy obecnością mistrza jest wyczuwalne w niemal każdym momencie albumu, w wyniku czego dają z siebie wszystko i grają z niebywałym zaangażowaniem. Doprawdy, „zasuwają” tak, jakby czekali na to całe swoje życie. A nad tym wszystkim unosi się udzielny chropowaty głos Mistrza i to nie tylko w śpiewie, ale też w komentarzach oraz wskazówkach (co do intonacji utworu) w jaki sposób zagrać dany fragment utworu. 
Na drugim planie dominuje nieprzeciętna gra Erica Claptona. Jego stylowe gitarowe partie w takich utworach jak Highway 49, Do the Do, Red Rooster i Rockin 'Daddy w sposób bezsporny podtrzymują zasadność hasła wypisanego kilka lat wcześniej na londyńskich murach: „Clapton Is God”. 
Swoje piętno odcisnęli również klawiszowcy Ian Stewart, Lafayette Leake i Winwood dzielnie dając popis swoich nietuzinkowych umiejętności w poszczególnych utworach. Saksofoniści Dennis Lansing i Joe Miller oraz trębacz Jordan Sandke dali pozytywny ładunek kompozycjom I Ain't Superstitious i Built for Comfort. A niespełna 19-letni niezwykle utalentowany harmonijkarz Jeffrey Carp dmie w organki jak przysłowiowy stary doświadczony życiem bluesman siedzący na werandzie swojej hacjendy, gdzieś w okolicach delty Mississippi. W mojej pamięci swoje szczególne miejsce zajmuje kawałek Do the Do z niesamowicie transowym rytmem zagranym przez sekcję rytmiczną The Rolling Stones. Prawdziwe „mistrzostwo świata”! 


Wspomniana płyta to jedno z najbardziej udanych, pierwszych świadectw zaślubin stylu europejskiej fali rockmenów z brzmieniami ich własnego mentora zza Atlantyku. Wrażliwego olbrzyma obdarowanego przez naturę głosem jak dzwon! Zachwyt nad tym charyzmatycznym wokalem w przypadku tego artysty nie powinien dziwić. Dźwięk wydobywający się z jego gardła jest doprawdy potężny, a zarazem ciemny i niski, wręcz dudniący! W dodatku właściciel tego szlachetnego głosu jest zdolny operować nim w sposób doskonały, oddając nawet najbardziej subtelne szczegóły techniki wokalnej. To też szczere świadectwo tamtych czasów, które tak bardzo zbliżyły odrębne światy zarówno w warstwie kulturowej, jak i socjologicznej, tworząc w rezultacie frapującą czarno-białą mozaikę bluesowych dźwięków. Stale ujmuje swoją siłą wyrazu. Reasumując powyższe powiem krótko, że obcowanie z muzyką zgromadzoną na tym albumie jest wspaniałą ucztą dla ucha, jak i dla ducha. 




ps. W 2003 r. został wydany rozszerzony dwupłytowy, w wersji kompaktowej, Deluxe Edition of the London Sessions. Jako dodatkowe utwory na pierwszej płycie znalazły się kawałki wydane pierwotnie w lutym 1974 roku jako London Revisited. Drugi krążek zawierała odrzuty z tej sesji i inne miksy utworów z pierwotnej wersji płyty.

3 komentarze:

  1. Fajny post i ciekawy blog. W sumie też głównie lubię starszą muzykę. Ta nowa nie jest może zawsze zła czy źle nagrana, ale jest jej tak dużo, że żaden człowiek na świcie nie jest w stanie jej przesłuchać, a co dopiero polubić.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam. Recenzowana płyta jest mi znana od ponad 30 lat i często są sobie odsłuchuje i jest nadal super.
    To jest b. dobry przykład współpracy białych młodych bluesmanów ze starymi mistrzami bluesa. Przełom lat 60 i 70-tych obfitował w wiele takich projektów. Należy tu wspomnieć trzy płyty zespołu Fleedwood Mac z Peterem Greenem, który w latach 1968-1969 nagrał 2 płyty z takimi gigantami bluesa jak Otis Spann, Eddie Boyd, oraz kultowy podwójny album z 1969 roku Blues At Chess, gdzie grają WillieDixon, Budy Guy i Otis Spann. Także kultowy zespól blues-rockowy Canned Heat nagrał podwójny album z Johnem Lee Hookerem .A chyba taką jaskółką we wspólnym nagrywaniu białych bluesmanów z czarnymi mistrzami był album The Animals - Animals with Sony Boy Williamson z 1963 roku. Wspaniały i bardzo twórczy okres w muzyce rokowej.
    Z bluesowym pozdrowieniami. Bartosz

    OdpowiedzUsuń
  3. Człowiek prawie 50 lat chodzi po świecie i dopiero teraz dowiaduje się o takim cacku. Dzięki. MFC

    OdpowiedzUsuń