niedziela, 25 grudnia 2016

WISHBONE ASH – Argus (MCA 1972)

Pierwsze skojarzenie z przestrzenią dźwięków może wydać się nie odkrywcze. Wishbone Ash to nietuzinkowy zespół. Choćby ze względu na specyficzny sposób podejścia do muzyki, który sobie wypracowali jako znak rozpoznawczy - dwóch wiodących gitarzystów, a przy tym  trzech równorzędnych wokalistów. To wszystko w czteroosobowym składzie! W efekcie mamy do czynienia z  ekscytującą mieszanką kilku konwencji muzycznych. Indywidualny styl praktycznie niemożliwy do podrobienia i to dzięki inwencji oraz wyobraźni instrumentalistów wkładających całe serce w dosłownie każdą kompozycję, która niechybnie z każdą minutą rozwija się i rośnie w siłę. Natychmiast, bez trudu da się rozpoznać charakterystyczny styl grupy, gdzie gitarowe partie solowe grane są unisono. Sprokurowane dźwięki żyją dzięki szczególnym wzajemnym oddziaływaniom gitarzystów. Do tego gitara basowa, która często nie stanowi wyłącznie tradycyjnie integralnej części sekcji rytmicznej, ale ustawicznie idzie w parze z wirtuozerską konwersacją gitarzystów. Podobnie rzecz się ma z niejako polifonicznymi wokalami, ujętymi w zwarty i ujmujący przekaz, stwarzający niezapomniany muzyczny  klimat, wkomponowany niejednokrotnie w wyraźnie złożony wielowymiarowy obraz struktur rytmicznych. Innym razem intrygujący staje się pomysł z żonglowaniem odrębnych linii śpiewu poszczególnych muzyków będący konsekwencją ich niezmiernego talentu i wszechstronności. To pokazuje bogactwo harmonijnych interakcji między kreatorami urzekających brzmień, które jest  fundamentem konstruowania niepowtarzalnej atmosfery. Struktura kompozycji niezmiennie wzbudza zachwyt i ewidentnie nie pozwala koncentrować się na niczym innym.
Ostateczny efekt jest dowodem na mistrzowski stopień opanowania muzycznego  rzemiosła, nie tylko w aspekcie technicznym, ale również w kontekście ich melodyjności. Autentyczna siła przyciągająca. Zjawiskowe, będące wypadkową pojedynków A. Powell – T. Turner, niemal niekończące się gitarowe solówki z podkładem bardzo wyraźnego pulsującego basu,  znamionują urok najlepszych lat istnienia grupy. Epokę, kiedy nie brakowało wydatnej różnorodności, która cechowała stylistykę przedstawicieli podobnego grania. Czas, gdy wzajemnie splatały się równie istotne motywy bluesowe, hard rockowe, a nawet folkowe, czy jazzowe brzmienia. Argus został nagrany w pierwszym klasycznym składzie z Martinem Turnerem (bas Gison Thunderbird IV, wokal), Andy’m Powellem (gitara Gibson Flying V, wokal), Tedem Turnerem (gitara Fender Stratocaster, wokal) i Steve’em Uptonem (perkusja Capelle). Uzupełnieniem podstawowego składu w czasie rejestracji materiału był klawiszowiec John Tout dający próbkę swoich niewątpliwych możliwości w utworze Throw Down The Sword.


Tym wydawnictwem czwórka z uroczego nadmorskiego Torquay, wznosi się na pułap dostępny nielicznym. A może właśnie z powodu „klimatycznego” położenia angielskiej miejscowości mamy do czynienia z taką zjawiskową nutą!?
Do tego ta aura, otaczająca zbiór kompozycji, stanowiąca jeden z niekwestionowanych i barwnych, składników tego wydawnictwa. Album posiada mistyczne muśnięcie, które jest niezwykle trafnie eksponowane przez przyciągającą uwagę okładkę. Jej urzekający wygląd nacechowany pięknem i prostotą zaprojektowali ludzie z designerskiej agencji graficznej Hipgnosis. Umieścili na niej, zgodnie z wizją lidera agencji Storma Thorgersona, postać wojownika zaczerpniętą z filmu „Diabły” Kena Russella (The Devils), ze względu na jej enigmatyczne oblicze. Z kolei to spowodowało nadanie tytułu – Argus. Inicjatorem tytułu okazał się ówczesny perkusista grupy Steve Upton, którego wówczas fascynowała grecka klasyka, z jej całą plejadą mitologicznych postaci. Nazwa Argus (również funkcjonuje nazwa Argos) oznacza według mitologii greckiej olbrzyma o stu wiecznie czuwających oczach. Nieprzypadkowo więc owa postać strażnika - wojownika przewija się w dwóch kompozycjach z albumu - Warrior i Throw Down the Sword.



Stojący w blasku wschodzącego lub jak kto woli zachodzącego słońca, rycerz z włócznią zdradza cechy romańskie. Jego oblicze pozostaje tajemnicą, ale jest jeszcze inny, zdecydowanie bardziej interesujący szczegół znajdujący się na rewersie okładki albumu. Jeśli się dobrze przypatrzeć, można zauważyć, że wojownik nie spogląda na krajobraz, lecz na… latający spodek - statek obcych. Wygląda jak jakiś nieziemski wehikuł z bardzo odległej galaktyki, który mógł odwiedzać Ziemię w bardzo odległej epoce. Nie wiedzieć czemu po latach w edycji kompaktowej płyty pozbyto się tego Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego. Według mnie postąpiono niesłusznie, gdyż proponowane pierwotnie połączenie tak przeciwstawnych, nieoczywistych elementów jak rycerz i UFO dodawało tylko smaczku całemu projektowi. Szkoda, że być może wydało się to zbyt pretensjonalne następnym pokoleniom zachowawczych wydawców analizowanego dzieła.



Fotografie zdobiące front okładki wykonano w dolinie rzeki Verdun, położonej na południu Francji. Autorem fotografii był Barry Wentzell, który także stał za wykonaniem zdjęć poszczególnych muzyków formacji WA, a umieszczonych w części środkowej rozkładanego etui płyty.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że jak wieść niesie, okładka albumu Argus tak spodobała się Jimmy'emu Page'owi, że postanowił zamówić w firmie Hipgnosis zaprojektowanie okładki płyty Led Zeppelin Houses of the Holy (tej z wizerunkiem irlandzkiej „Grobli Olbrzyma”). Nawiasem mówiąc tak Page’owi przypadł projekt „piątki” do gustu, że zlecił zaprojektowanie tej samej agencji graficznej kolejne albumy Presence oraz In Through the Out Door. Hipgnosis jest również odpowiedzialna za aktualnie kultowe okładki albumów takich renomowanych grup jak Pink Floyd, Black Sabbath, UFO, czy Genesis.


Jeśli chodzi o repertuar zawarty na tym krążku to prawie sama klasyka zespołu. W pierwszej kolejności przychodzi na myśl następująca kwestia. Czemu ten album nie jest należycie gloryfikowany przez każdego elektrycznego gitarzystę na świecie? Jest to po prostu jedno z najpiękniejszych, niesamowicie sugestywnych popisów gitarowych jakie kiedykolwiek usłyszałem! Muzycznie Wishbone Ash, do chwili wydania tego albumu, było całkiem świetnym zespołem o blues rockowych inklinacjach, ale tutaj uwydatnił tożsamość pełnoprawnych orędowników progresywnego rocka. Może pozwalam sobie na małą przesadę, tudzież egzaltację, ale doprawdy trudno jest mi znaleźć negatywne momenty na tym longu. Wszystko jest po prostu tak skończenie dobre, jakby było pisane jako akompaniament do wybitnego dzieła światowej literatury np. tolkienowskiej powieści.

Wystarczy posłuchać początkowego rozległego Time Was, który spaja przepełnioną liryzmem introdukcję z dynamicznym rozwinięciem pełnym instrumentalnej pasji. Podobny w swojej konstrukcji do uprzedniego Sometime World dosłownie może przenieść do innego wymiaru, Blowin Free to następny ożywczy majstersztyk w całym katalogu wysoko gatunkowych kompozycji. Tak jest do samego końca, a dowodem na to jest wyrazisty The King Will Come z narastającym marszowym wstępem, hipnotycznymi frazami gitarowymi i przestrzennymi swobodnymi wokalnymi pasażami. No i ten napełniony sielską nostalgią Leaf and Stream. Duże wrażenie wywołuje majestatyczny Worrior z zawiłymi partiami instrumentalnymi i mocą silnego wokalu. Kończący Throw Down the Sword jakby wizualizuje rycerskie hufce stojące w oczekiwaniu na śmiertelne zwarcie na polu bitwy wieków średnich. (W późniejszych wydaniach na płytach CD bonusowo jako ostatni utwór umieszczono rock&rollowa kompozycję No Easy Road, która nie znalazła się na pierwotnym wydaniu longplaya, a ukazała się w formie singla.)

Jeśli istnieją muzy odpowiedzialne za opiekę nad tak wartościowymi dźwiękami, to niezaprzeczalnie sprawują pieczę nad cały albumem: Klio – opiekunka pieśni bohaterskiej ze względu na sylwetkę wyżej cytowanego średniowiecznego wojownika zdobiącego obwolutę płyty; Kalliope - muza pieśni poetyckiej z powodu zawartości lirycznej i brzmieniowej albumu. Tu nie ma miejsca na niepotrzebne zagrywki, zbędne dźwięki. Niezwykle spójna muzyka zaopatrzona w działające na wyobraźnię etui, świadczy ponad wszelką wątpliwość, o tym że mamy do czynienia z niezaprzeczalną i trwałą jakością Argusa.
Podsumowując muszę się przyznać, jakkolwiek miałoby to zabrzmieć, że miałem  szczęście posiadać w tzw. cielęcym wieku  grupę znajomych, których nieoceniony wpływ na mój gust muzyczny jest nadal widoczny w mojej fascynacji również wspomnianymi dźwiękami przywołanymi w bieżącym odcinku moich rozważań.
Howgh!