Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1978. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1978. Pokaż wszystkie posty

środa, 30 grudnia 2020

VAN HALEN – Van Halen (Warner Bros. 1978)

„Robię, co chcę. Nie myślę o tym za dużo i na tym polega piękno bycia w tym zespole. Wszyscy robią to, co chcą i wszyscy rzucamy nasze pomysły, więc cokolwiek wydarzy się, wszystko jest dość spontaniczne. Jedyne, co świadomie próbujemy zrobić, to przywrócić trochę emocji do rock'n'rolla...” 
Eddie Van Halen (EVH)

Babcia powiadała, że jak słuchasz szarpidrutów, to stajesz się niesforny, nieco nieokrzesany i nie chcesz… budyniu na podwieczorek ;-). 

Pytanie brzmi: Czy Seniorka miał rację? 

Aktualne badania i analizy naukowe dowodzą, że ten rodzaj muzyki sprawia, iż człowiek paradoksalnie zazwyczaj… łagodnieje. Australijski Uniwersytet w Queensland, przeprowadził badania, które wykazały, że hałaśliwa i mocna muzyka sprzyja wyciszeniu i inspiruje. No i wbrew pozorom, słuchanie ciężkiej muzyki skutkuje wzmocnieniem pozytywnych emocji, redukując w ten sposób bardziej ponury nastrój. W momencie frustracji, często słuchamy muzyki, która jest zbieżna z uczuciem gniewu. Muzyka pomaga nam odkrywać pełną gamę emocji, które odczuwamy, ale jednocześnie sprawia, że czujemy się bardziej aktywni i twórczy. Wyniki badań wskazały na znaczną redukcję wysokiego poziom rozdrażnienia, rozładowania psychicznego napięcia i stresu, czy też elementów budzących przemoc. Czyli tak jak w powiedzeniu: Muzyka łagodzi obyczaje. 

Poddani badaniom potwierdzili, że podczas słuchania ciężkiej muzyki wzmacnia się u nich poczucie siły i energii. Muzyka jest dla nich elementem skutkującym odreagowaniem skumulowanych negatywnych emocji. Któż nie doświadczył emocji słuchając muzyki? Wydatny i masywny dźwięk porusza nas w środku, zmieniając nasz nastrój. Wyzwala endorfiny. Po prosu poprawia nasze samopoczucie, dając „kopa” niezbędnej pozytywnej energii. 

Słuchanie muzyki ma wpływ na wiele drogich dla nas wspomnień. Komu z Was jakiś gitarowy utwór kojarzył się z konkretnym, nierzadko przyjemnym momentem w Waszym życiu? 

Dla mnie muzyka Van Halen potwierdza wszystkie wymienione tezy. 

„Naszą muzykę opisują następujące określenia: spontan, improwizacja, nieobliczalność, totalny żywioł, unikanie wszelkiej maści receptur i zasad, otwartość oraz solidność. Oczywiście, tych określeń znalazłbym więcej, ale nie w tym rzecz. Jednak już te określenia pozwalają nakreślić taki dosyć wyraźny obraz tej naszej muzyki”. 
EVH 

Od dawna zamierzałem przedstawić tę płytę na łamach swojego bloga. Odwlekałem to w czasie, później zapomniałem, aż wreszcie impulsem, niestety smutnym, okazała się śmierć człowieka, który był filarem zespołu, twórcy przełomowego album w historii rocka. Płyta zespołu, niewyszukanie zatytułowana Van Halen, to rzecz wybitna; w dodatku jest jednocześnie premierą zespołu, co pokazuje jak duży był potencjał muzyków z Pasadeny już u zarania jego istnienia. 

Pokuszę się o hipotezę, iż przeznaczenie przyczyniło się do finalnego wykreowania muzyki spod znaku VH. Bo jak inaczej nazwać taki zbieg okoliczności, gdy muzycy w osobach dwóch braci Alexa i Edwarda, grali pierwotnie na gitarze (ten pierwszy), natomiast ten drugi na perkusji? Pomyśleć, że tylko na próbę wymienili się instrumentami… i tak już zostało! Ich pochodzenie też zdaje się egzotyczne, bo przecież matka pochodziła z mało kojarzącej się z rock&rollem Indonezji, natomiast ojciec, zawodowy muzyk, to holenderski emigrant, który w 1962 roku z całą rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Potem gitarzysta Gene „The Demon” Simmons słynnego zespołu Kiss, wypatrzył Van Halenów na jednym z koncertów i zaproponował im kontrakt, itd. Ciekawa historia, ale nie będę jej rozwijał, bo nie aspiruję do roli biografa rodziny Van Halen. Ograniczę się do muzyki i okoliczności z tym związanych. 

Co zaważyło na atrakcyjnym i niezmiennie świeżym brzmieniu nagrywanej na przełomie września i października 1977 r. debiutanckiej płyty czwórki z kalifornijskiej Pasadeny? 


Odpowiedź nie jest na pewno jednoznaczna, ale jest jednym z najważniejszych czynników, obok młodzieńczej sztubackiej fantazji, kumulacji przewrotnych pomysłów całej czwórki muzyków, którzy już wtedy z ochotą eksponowali swoje ponadprzeciętne umiejętności połączone z nietuzinkowym talentem. Trzeba zaznaczyć, że wówczas byli tak naładowani pomysłami, że zarejestrowali blisko 40 kompozycji, które zresztą częściowo znalazły swoje miejsce na drugim albumie grupy. Alex Van Halen okazał się energetycznym, pełnym pasji perkusistą, wtórujący mu Mark Anthony, właściwie Mark Anthony Sobolewski (jak wskazuje nazwisko – o polskich korzeniach), tworzył interesujące linie basowe, a obdarzony solidnym głosem David Lee Roth był charyzmatycznym frontmanem – „łamaczem dziewczęcych serc” 😉, idealnie napędzającym niezwykłą witalność zespołu. Z kolei o Eddiem opowiem w następnych wierszach tego wpisu. 


Nie bez znaczenia było zastosowanie w skromnych ilościach techniki overdubbingu, polegającą na nakładaniu zarejestrowanych dźwięków wokalnych lub instrumentalnych na już uprzednio nagrane na żywo, niejednokrotnie przy pierwszym podejściu, dźwiękowe ścieżki. W ten sposób uzyskano ciekawy efekt końcowy, który niwelował niedociągnięcia, jakie wynikały z ówczesnych możliwości sprzętowych w studiu, a sami niedoświadczeni jeszcze muzycy dali się poznać jako innowacyjni rockmeni. Kto na to wpadł? Oczywiście producent płyty Ted Templeman, ale swoje przysłowiowe trzy grosze, a może „3 tony groszy” dołożył nieprzejednany Eddie Van Halen z oczywistym wsparciem kolegów z zespołu. 


Sam Edward Lodewijk Van Halen to już symbol rocka na całym globie. Legenda inspirująca kolejne pokolenia adeptów sztuki gitarowej. Nietuzinkowy kreator gitarowych zagrywek, nieprzypadkowo porównywany do samego Hendrixa. Choć sam Eddie bardziej fascynował się i po trosze inspirował pochodzącą z tych samych czasów grą Erica Claptona w zespole Cream. Propagator techniki gitarowej zwanej tappingiem. Granej zarówno na akustycznej, jak i na elektrycznej gitarze, z miejsca rozpoznawalnej i charakterystycznej dla omawianego artysty, który wspominał: 


"W młodości, kiedy jeszcze grałem na pianinie, miałem bardzo dobry słuch muzyczny. Wystarczyło, że obserwowałem ruchy palców moich rodziców lub nauczycieli, a reszta przychodziła sama. Po prostu kopiowałem ich styl, naśladując sposób gry. Nieustanne odkrycia, takie jak to, plus ciągłe doskonalenie umiejętności sprawiły, że moja technika nabrała określonego stylu. Myślę, że sposób gry na instrumencie mamy zapisany w naszym DNA. Gdyby zamknąć kilkunastu muzyków w jednym pomieszczeniu i kazać im zagrać ten sam utwór, każdy zrobiłby to odrobinę inaczej. Kiedy dawno temu, zaczynaliśmy z pierwszymi klubowymi koncertami, wiele razy traciliśmy robotę tylko dlatego, że nie chciałem odtwarzać utworów, dokładnie tak jak były one zarejestrowane w oryginale. Zespół nie był zadowolony, ale wydaje mi się, że w pewien sposób było to dla mnie błogosławieństwo. Od początku chciałem grać w swój własny unikalny sposób i to właśnie robiłem Niezależnie od tego czy sięgam po akustyka, czy gitarę elektryczną, gram po swojemu – słuchasz utworu i wiesz, że to ja, Eddie Van Halen". 
EVH 


W przypadku pierwszego albumu stworzenie całego materiału zajęło muzykom zaledwie niecały tydzień. Zasadniczo wszystko zostało zrobione w pierwszym i drugim podejściu. Koncepcją muzyków było po prostu finalne zrobienie tego, co „spreparowali”, a nie tworzenie mozolnie czegoś na siłę, aby komukolwiek się przypodobać. Całej sesji towarzyszył frywolny anturaż tj. rozgardiasz wypełniony porozrzucanymi puszkami po piwie, plątaniną kabli i stertą sprzętu akustycznego. Być może harce w tak zaaranżowanym, zabałaganionym studiu nagraniowym, przełożyły się na nieskrepowaną i nośną muzykę kwartetu? 


Pozytywne cechy debiutu Van Halen są nie tylko zasługą gry gitarzysty, ale świetnie skonstruowanych kompozycji. Gros utworów została napisana zgodnie ze sprawdzonymi zasadami kanonów muzycznych z podziałem na zwrotki i refreny. Co unikalne w tak ciężkim gatunku muzycznym bez zbytniej toporności, czy jednostajności. Pozbawione nużącego schematu, a przy tym bogate dźwiękowo, co stanowi obfitą mieszaninę melodii i hard rockowej zadziorności. Muzyka paradoksalnie mimo swojej wagi jest szokująco zróżnicowana i nader zwiewna. 

Całość, trwająca zaledwie niewiele ponad 35 minut (!), jest idealnie skomponowana i tchnie w rockową konwencję nową ożywczą jakość. Konglomerat różnorodności muzycznych motywów wyzwala w słuchaczu iście wilczy apetyt na kolejne powtórne odtworzenia całości albumu. 


Debiut Van Halen to zbiór naprawdę udanych kawałków, które już na początku kariery zespołu są punktem odniesienia dla ich twórczości. Zespolone w całość stały się ikonicznym albumem w historii rocka. Z tych utrzymanych w energetycznych frazach wyróżnia się żywiołowy I’m the One, rozpoczynający się od riffowej kanonady, zmienny rytmicznie i popisowy Atomic Punk, a także najbardziej mocny kawałek On Fire z popisem wokalnym Dave’a Lee Rotha. Nieco spokojniejsze oblicze albumu definiuje hitowy, rytmiczny, o lekko bluesowym zabarwieniu, doskonale oddający wczesny wizerunek zespołu, melodyjny i przebojowy Running With The Devil oraz stylowy, chóralnie odśpiewywany w refrenach Jamie’s Cryin. Inne kompozycje w niczym nie ustępują wyżej wymienionym. Wirtuozerska solówka gitarowa zatytułowana Eruption wraz z coverem grupy The Kinks You Really Got Me też niczego sobie Na dokładkę muzycy serwują porywające solówki w Ain’t Talking About Love oraz bardziej wyrafinowany Ice Cream Man – poprzedzony akustycznym intrem, zionący gitarowym żarem i dynamicznym rytmem. Na oddzielną uwagę zasługuje charakterystyczny, w pełni instrumentalny Eruption, który daje świadectwo niezwykłych gitarowych umiejętności technicznych, połączonych z muzyczną wyobraźnią Eddiego Van Halena. 

Gitara No.1 EVH
Przy omawianiu tego debiutu nieodzownym jest wspomnienie o charakterystycznym instrumencie młodszego z braci Van Halen. Frankenstrat, znany również jako „Frankie” był udaną próbą połączenia brzmienia gitary Gibsona z fizycznymi atrybutami i funkcjonalnością Fendera Stratocastera. Jak wspomina gitarzysta zawsze lubił eksperymenty natury technicznej. Do zakupionego za 50 dolców jesionowego korpusu, za 80 dolarów nabył klonowy gryf. Do tego zamontował w pobliżu mostka stary przerobiony przetwornik humbucking Gibsona, co dało brzmieniu agresywnej mięsistości. Plus tylko jeden potencjometr głośności bez korekty tonów. Następnie deskę, używając w pierwszej wersji dwóch kolorów białego i czarnego, samodzielnie pomalował w charakterystyczne paski, posługując się jako szablonem taśmą samoklejącą. Tak właśnie powołał do życia kultowe „wiosło”, niczym legendarny dr Frankenstein swoje monstrum, której repliki do dzisiaj sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy! Także pod marką sprzętu gitarowego EVH od skrótu imienia i nazwiska gitarzysty. 

ps. Na deser taka oto historyjka doskonale oddająca klimat hulaszczego, rockowego życia omawianych muzyków. Anegdota mówi o tym, że Alex i David chyłkiem włamali się do pokoju hotelowego nowojorskiego Sheratonu, gdzie rezydował Eddie, aby wyrzucić wszystkie meble na zewnątrz. Po tym fakcie ripostując niecny uczynek kolegów, Eddie udał się do recepcji i powiedział urzędnikowi, że nazywa się David Lee Roth i zgubił klucz od tegoż pokoju. Następnie udał się do pokoju wokalisty i zarekwirował meblowe wyposażenie do swojego pokoju. Te incydenty spowodowały, że dyrekcja Sheratona nie była zadowolony z pobytu u siebie „rozrabialskich” rockowych hedonistów. Ale z czasem sytuacja zmienia się. Po latach zespól Van Halen zapracował na status gigantów w historii rocka. Stąd nie powinno dziwić, że apartament na siódmym piętrze hotelu nosi nazwę „Roth Room”, stanowiąc pamiątkę wspomnianych wydarzeń. Mimo tego członkowie Van Halen są nadal traktowani jako persona non grata i otrzymali dozgonny zakaz przebywania we wszystkich pomieszczeniach Hotelu Sheraton.
                                                                            



sobota, 29 lutego 2020

THIN LIZZY - Live And Dangerous (Vertigo 1978)


Lublin. Wczesne lata 90-te. Dom Kultury Kolejarza przy ulicy Kunickiego. Jesienny wieczór. Ponownie projekcja koncertu z kasety VHS. Tym razem Thin Lizzy. Siadam wygodnie. Widzów niewielu, ale garstka jest. Dla nich to będzie coś fajnego. Na ekranie niewielkiego telebimu coś majaczy. Muzycy pojawiają się na scenie. Zaczynają grać. Stary dobry rock. Irlandczycy dosłownie dają z siebie wszystko. Ten koncert zarejestrowany na filmowej taśmie jest świetny, pomimo dość przeciętnej jakości obrazu i dźwięku. Na żywo pewnie porażało!!! Zazdroszczę do dziś widzom obecnym na tamtych występach (w latach 1977 i 78). Zazdroszczę, że mieli możliwość osobistego uczestnictwa w wydarzeniach, które wzbudzają u współczesnego człowieka pragnienie teleportacji w czasie, aby stanąć pod sceną i dać się ponieść emocjom towarzyszącym w każdej chwili koncertu.



Pal licho, że na płycie są dogrywki studyjne! Pewnie i na filmie ich nie brakuje (wokale i gitary?). I tak to wszystko niezmiernie podpasowało mi i wciąż nieustannie się podoba! To album raczej z rodzaju posłuchaj, poczuj i wkręć się w tę pełną energii muzykę, niż na chłodno kalkuluj, czy aby na pewno jest idealnie zagrane, czy przypadkiem czegoś tam nie brakuje?

Zespół ukazany jest bardzo sugestywnie w apogeum swojej działalności. Taki koncertowy the best of. Jedynie lukę stwarza nieobecność wśród setlisty spopularyzowanego przez Metallikę –Whiskey in the Jar. Płyta live zagrana przez „zaprawione w boju”, najbardziej twórcze wydanie Thin Lizzy - Phil Lynott (wokal i gitara basowa), Brian Downey (perkusja), Scott Gorham (gitara) i Brian Robertson (gitara). Do pełni szczęścia może tylko brakować, kolejnego muzyka zespołu, legendarnego Gary’ego Moore’a. I pomyśleć, że płyta została nagrana nieco z przypadku, gdyż ówczesny producent Tony Visconti nie miał czasu na pracochłonną pracę w studiu nagraniowym, a jedynie mógł zarejestrować i zgrabnie obrobić materiał z koncertów formacji (14 listopada 1976 r. londyńskie Hammersmith Odeon, 20 i 21 października 1977 r. filadelfijskie Tower Theater i 28 października 1977 r. Toronto).


Na tym, podwójnym w wersji winylowej, albumie nie mogło zabraknąć hitów z tamtych czasów, jak np. frywolny Dancing in the Moonlight, galopujący Don't Believe a Word, rozbrykany Emerald, energetyczny i przebojowy Cowboy Song, zawadiacki Jailbreak, oczywiście zapadający w pamięci na wieczność The Boys are Back in Town. Thin Lizzy zabierając się do tej płyty, spożytkował sprawdzone, stare zasady. Do takich należy zaliczyć kilka rzeczy składających się na doskonałą płytę koncertową: trafnie dobrana lista zagranych utworów, szlachetność brzmienia, żarliwa reakcja widowni, rubaszne komentarze lidera zespołu. Live And Dangerous to właśnie taki album. 


Doprawdy niebezpieczny koncert! Z niepodrabialną atmosferą, jakby zamkniętą w kapsule czasu. Wyraziście brzmiącą perkusją, doskonałym pulsem gitary basowej i kwiecistymi pochodami gitar, które często pozytywnie przytłaczają, tudzież zwinne i melodyjne solówki bez popadania w gitarowy przepych. Synergia obu gitarzystów - idealnie precyzyjne w partiach melodycznych, luzacko spowolnione przy riffowych zagrywkach, swobodny wokal Lynotta świetnie zharmonizowany z pulsem jego nieodłącznej gitary basowej – dosłowne meritum formuły Thin Lizzy. Irlandczycy po prostu posiadali to COŚ. Nie do podrobienia brzmienie, znakomite kawałki zaopatrzone w chwytliwe refreny, kontakt z publicznością, image, charyzmatycznego lidera, wzięte riffy! Ostatecznie najbardziej reprezentatywne muzyczne świadectwo Thin Lizzy w jego znakomitym wcieleniu. Choć niektórzy twierdzą, że zbyt zachowawcze i wycyzelowane. Tu pojawia się pytanie: Ale czy ktoś zna Ich jakiś lepszy, uwieczniony na płycie, koncert?!

Więc pozostaje jedynie zakręcić płytą... i napić się piwka (lub jakiegoś drinka) ku pamięci Philipa Parisa Lynotta.





Ps. Nie chcę tu zabrzmieć jak moralista, ale jak to często bywa w życiu rockmana, na karierze, i w ostateczności na życiu lidera Phila Lynotta, zaważyły narkotyki przyczyniając się do przedwczesnej śmierci muzyka, kompozytora i wykonawcy. Nie wspominam o tym, żeby kogoś uświadamiać o czających się życiowych niebezpieczeństwach. Jednego jestem pewien. Muzyka jaką stworzył, obroni się niewątpliwie sama nawet w perspektywie nieuniknionego upływu czasu. 




piątek, 31 stycznia 2020

MILT JACKSON & MONTY ALEXANDER TRIO – Soul Fusion (Pablo 1978)


Mam kłopot z tym krążkiem. Bynajmniej nie z dźwiękową zawartością. No bo niby mało znane, ale w kręgach jazzowych to przecie prawie klasyka. Podobnie jak koncerty artystów ze słynnego festiwalu szwajcarskiego Montreaux. Więc w kategorii „mało znane mało grane” ni jak to umieścić. Za to „z innej mańki” pojawia się pytanie. Czy wsunąć to wyłącznie na półeczkę o nazwie jazz, …której na blogu jak na razie brak!? To chyba zbyt mało? Zresztą po co właściwie szufladkować tę muzykę!? Bez względu gdzie by to postawić, sama muzyka się doskonale broni. Nie tylko w tej, czy innej kategorii. Dwóch doskonałych instrumentalistów wraz z akompaniującymi muzykami (kontrabasista John Clayton i perkusista Jeff Hamilton) dają pierwszorzędny popis feelingu, talentu i nienagannej techniki. Bez zadęcia i patosu. To jest muzyka co się zowie!

Pierwszy to wyborny wibrafonista, którego wielbicielom jazzu nie trzeba przedstawiać. Milt Jackson to muzyk ekspresyjny, szczególnie zwracający uwagę swoim stylem napełnionym zmiennością rytmiczności i barwnej, leniwej intonacji 12 taktowych bluesów, pobudzanych uderzeniem w sztabki wibrafonu. Te subtelne plumkanie, to dźwięk wibracji bardzo kojący dla wytrawnego melomana.

Drugi to znakomicie swingujący pianista Monty Alexander. Autentycznie przenoszący słuchacza w krainę jazzowego entuzjazmu. Przejawiającego się w wirtuozerskim podejściu do grania nasyconego elementami improwizacyjnego rozmachu. Ogromną popularnością wśród wszelakich zbieraczy płyt, cieszą się zwłaszcza wykonania sceniczne, a także te grane w studiu za pierwszym podejściem, na których znika czasami nadmierna sterylność, cechująca jego niektóre nagrania studyjne. Po prostu nie kombinuje, czego świadectwem jest szybka sesja trwająca zaledwie dwa lipcowe dni (1-2 czerwca 1977 r.). Nie bez znaczenia jest też pochodzenie pianisty - ze słonecznej Jamajki. Słuchać w każdej nucie słońce i witalność. To rodzaj manifestu wolności, powrót do swingu i bluesa, odskocznia od typowo ortodoksyjnych jazzowych klimatów.


Czy we własnym repertuarze (Compassion, Yano), czy też w cudzych kompozycjach, wszyscy muzycy doskonale się odnajdują. Nieźle bujają słuchacza we własnych wersjach Isn't She Lovely Stevie Wonder, czy Parking Lot Blues Raya Browna. Nie gorzej jest z Once I Loved Antônio Carlosa Jobima. Czasami rytm działa energicznie, a czasem dźwięk płynie gładko i leniwie. Istotą wykonania w tym tempie są pauzy i pastelowe barwy dźwięków. Grane nuty kształtują tę ciszę. Alexander i Jackson są w tym niezastąpieni.


Uczta dla uszów! Trzeba posłuchać jak naturalnie śmigają na instrumentach. Całość nasączona subtelną energią, że można by góry przenosić! Ale muza!!! Grają jak natchnieni. Za każdym razem gdy tego słucham, powraca mi wiara w prawdziwą, pełną polotu muzykę, z którą słuchacz pozostanie na dłużej. Bo tutaj nie ma słabych momentów. Są wyłącznie dobre i znakomite. Wszyscy muzycy biorący udział w tym wydarzeniu świetnie się uzupełniają, wszystko się idealnie koreluje. Nieskazitelna technika w połączeniu z rytmiczną elastycznością daje niezapomniany efekt. Niektóre dźwiękowe pojedynki między Montym a Miltem, mają swój ciężar gatunkowy, czuć, że muzycy rozumieją się bez zbędnych słów, czy gestów, więc równowaga między nimi jest idealna. Jest to sztuka intuicyjna, zrodzona z połączenia inklinacji i doświadczenia.


Sorry za ton pełen egzaltacji, ale ciężko jest mi obojętnie przejść obok tak fajnej muzyki. Kapitalny jazz o bluesowej rytmiczności fantastycznych artystów. To ten rodzaj muzyki, którego chcę posłuchać przy filiżance kawy późnym popołudniem!