poniedziałek, 20 lipca 2015

JOHN MAYALL - Blues from Laurel Canyon (Decca 1968)

Był to, o ile mnie pamięć nie myli, rok 1987, ferie zimowe, generalnie okres spontanicznych, często nieskoordynowanych poszukiwań własnej tożsamości, także tej muzycznej. Mając na uwadze twórczość swoich idoli, zapragnąłem posiadać jakiś instrument. Wybór padł na perkusję. Po kilkunastu dniach poszukiwań, dzięki koneksjom  ówczesnych kolegów wreszcie namierzyliśmy bębny po okazyjnej cenie. W tym celu udaliśmy się do pobliskiego miasta. Osiedlowy blok, piętro bodajże drugie. Zniecierpliwiony i podekscytowany pukam do drzwi, bo dzwonek nie działa. Otwiera jakaś kobita w średnim wieku. Zobaczywszy niezapowiedzianych gości, bez pytania, woła w głąb mieszkania: Maaariusz! Za chwilę przed nam pojawia się On. Z wyglądu rasowy punkowiec z irokezem na głowie, w glanach i tymi czerwonymi szelkami dźwigającymi jeansy - rurki na jego nadzwyczaj wychudzonych dolnych kończynach. Wyglądał jak wierna kopia grajka z The Exploited. Jak się okazało - właściciel tego tzw. instrumentu. To co ujrzałem trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za perkusję. Był to jakiś całkiem przypadkowo skompletowany zestaw. Po prostu wysłużony rupieć. O dziwo, napaliłem się niemiłosiernie na to ustrojstwo. Dumny i blady „zaparkowałem” ten złom w swoim pokoju. No i zaczęło się. Tłukłem, waliłem w te baniaki. Hałasowałem niczym Czarek z "Czterdziestolatka". Wtórowali mi koledzy generujący hałas na innych instrumentach. A że było to w blokowisku, to na reakcje sąsiadów nie trzeba było długo czekać.
Szybko słomiany zapał dał o sobie znać, no i parę miesięcy później „ożeniłem” ten szmelc kolejnemu koledze, który co nie co kumał grę na perkusji. Zadowolony z owocnej transakcji udałem się do Wa-wy na zakupy płytowe do słynnego Helikonu usytuowanego na ulicy Freta.

I właściwie w tym momencie powinienem rozpocząć opowieść. Za całą kasę zarobioną ze sprzedaży perkusji dokonałem zakupu... Uwaga! Looking Back – podwójnego kompilacyjnego albumu - Johna Mayalla  z The Bluesbreakers.!
To nie pomyłka - cała kwota za instrument starczyła ledwo na ten zakup! W tamtych czasach ceny oryginalnych płyt osiągały niebotyczne sumy.
Wtedy to poznałem prawdziwe oblicze ojca brytyjskiego bluesa. Płytę mam do dzisiaj. Super wydanie  z doskonale wytłoczonymi dwoma winylami. Od tamtej pory cenię twórczość Johna, dla którego blues był punktem wyjścia I jak się zdaje także punktem docelowym twórczości. Bluesmanem zawsze wierny stylowi. Napełniony entuzjazmem. Niosący kaganek oświecenia bluesowego adeptom tego rodzaju sztuki. Mayall posiada niezwykłą zdolność odkrywania i kreowania nieprzeciętnych talentów, by wymienić chociażby  Erica Claptona, Petera Greena czy Coco Montoyę. 
Minęło kilka lat i w moje ręce wpadła płyta, nad którą chciałbym się teraz pochylić. Blues z laurowego kanionu. Moim skromnym zdaniem najciekawsza propozycja z bogatego dorobku artysty.
Jeśli chcecie posłuchać czystego bluesa we wszelkich jego formach, to bezwzględnie wszystko tu otrzymacie.

Ale po kolei.
Wszystkie zgromadzone kompozycje na tymże krążku w warstwie muzycznej zostały stworzone przez Mayalla. Podobnie warstwa literacka, która jest autobiograficzna. Tytuł albumu pochodzi od nazwy słynnej dzielnicy Los Angeles - Laurel Canyon. Stanowi zapis pełnej przygód wizyty Mayalla, w „przeddzień” jego przeprowadzki z Anglii do Stanów, w magiczne i słynne w środowisku miejsce – właśnie Laurel Canyon. Miejsce, stanowiące mekkę artystycznej muzycznej bohemy przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Estetyka bluesowa mayallowskego „Laurel Canyon”, stanowi bazę wypadową w dziewicze muzyczne obszary. Można sobie wyobrazić wiejskiego bluesmana z Delty Missisipi wrzuconego do psychodelicznego Los Angeles roku ’68. Taki to właśnie dźwiękowy roztwór buduje atmosferę tej płyty.
Mayall wyzwolony od ciężaru i oczekiwania fanów Bluesbreakers, znalazł w sprawdzonej bluesowej stylistyce nowe terytoria, dotychczas jeszcze nie odkryte. A nowy rozdział w życiu (wyjazd do USA) i w twórczości artysty sprzyjał świeżej i owocnej muzycznej aktywności zapoczątkowanej omawianą płytą.
Jednak kluczową postacią był nowy gitarzysta. Mayall zwerbował niejakiego Micka Taylora, którego pełna pasji i wigoru gra zaowocował w niedalekiej przyszłości zasileniem szeregów giganta rock’n’rolla - The Rolling Stones.
Album był innowacyjny dla swoich czasów, zwłaszcza w standardach bluesowych nagrań. Przejawiało się to w niespotykanych wcześniej efektach dźwiękowych (np. lądowanie samolotu odrzutowego, wyraziste przejścia akustyczne z jednego kanału głośnika do drugiego, brak widocznych podziałów utworów na płycie).

Na koniec taka ciekawostka. Jest to jedna z najbardziej ulubionych płyt herosa heavy metalu Roba Halforda - frontmana Judas Priest. I jak tu nie twierdzić, że blues jest inspirujący dla różnych muzyków nawet tych, z tak odległych muzycznych biegunów.