wtorek, 14 grudnia 2021

STANISŁAW SOJKA – „Matko, która nas znasz…” ( Helicon 1982)

„To album z pieśniami ruchu żywego Kościoła – jedna z nich jest protestancka. Wiążąc się z Oazą, zostałem animatorem muzycznym: byłem kantorem! Jako czternastolatek degustowałem się tradycyjną religijnością, bywa, że nietolerancyjną. Oaza uratowała mnie dla Kościoła. To była ważna sprawa dla całego mojego pokolenia, wymyślona przez Karola Wojtyłę i księdza profesora Franciszka Blachnickiego, by wprowadzić młodzież w ducha Soboru Watykańskiego II. Dzięki niej nauczyłem się, co to znaczy być chrześcijaninem.”
S. Sojka

Ktoś powie, że tak nie wypada, że to forma dewocji (a nawet obciach). Ale ja się po prostu tego nie wstydzę. Może częściowo odsłaniam swoje przekonania, lecz do ostentacyjnych deklaracji wiary jest mi daleko. Kto, w co wierzy, to jego prywatna sprawa. Nie zamierzam epatować sprawami religijnymi i łączyć ich ze sprawami światopoglądu. Bo wiara to wolność, a nie presja. Nikomu nie zamierzam narzucać postaw i ani oceniać przez pryzmat religijności. Praktykowanie religii to przecież wolna wola, a nie sprawa, która może Nas dzielić. I nie można jej narzucić żadnym dekretem, albo jakimś aktem prawem. Nie będę dalej rozwijać tematu, ale tradycji nie zamierzam się wypierać. Pisząc to, nie stoję kategorycznie po konkretnej stronie. Raczej w naturalny sposób podchodzę do naszej rodzimej kultury, czy ojczystych reguł, obrzędów związanych z religią i kościołem. A takim na pewno jest „kult maryjny”, tak nierozerwalnie zespolony z polską tradycją. Bo jak powiadają, kto wielbi Boga śpiewem, to modli się wielokrotnie mocniej. A forma modlitwy, którą prezentuje na tym albumie Stanisław Sojka autentycznie do mnie przemawia! Szczególnie w czasie przedświątecznego, bożonarodzeniowego oczekiwania.

Stanisław Joachim Sojka, znany również jako Soyka oraz Stanisław Soyka. Wokalista, pianista, gitarzysta, skrzypek, kompozytor, aranżer. Swoją muzyczną „drogę” zapoczątkował występami już w wieku 7 lat, kiedy to śpiewał w sopranach w chórze kościelnym, a następnie mając 14 lat został kościelnym organistą, idąc tym samym w ślady swojego dziadka Józefa. Młody Staś był wówczas uczniem Podstawowej Szkoły Muzycznej I stopnia w Gliwicach, gdzie pobierał nauki gry na skrzypcach. Tak więc nieprzypadkowo pan Stanisław pochylił się nad zagadnieniami pieśni korespondującymi z elementami religijnymi. 

Ktoś kiedyś niezwykle trafnie określił tę płytę: „Ładnie pokłonił się piosenkarz Naszej Pani”. Idealne wskazanie konceptu twórcy muzyki, który wraz ze słowami zawartymi na krążku, popełnił mistrzostwo w tego typu konwencji. Rytmika, puls, to kołysanie soulowo – bluesowym czuciem, niczym gospel w wersji naszej ojczystej tradycji. Tak, to mieszanina gospel, soulu, a nawet polski àla oazowy spirituals, bowiem niejednokrotnie do intonowanej przez lidera frazy, chór dośpiewuje dalszy ciąg kompozycji. Niemal każda zwrotka wyśpiewana przez wokalistów posiada głębię znamionującą tego rodzaju muzyczną sztukę. Kawał wybornej, muzycznej interpretacji. Energia i autentyczność emanująca z nagrań jest wyraźnie magnetyzująca. Można rzec, że w istocie pozbawia słuchacza dybów posępności i jednocześnie pozwala wyzwolić każdego z pręgierza grzeszności. Wyśmienite aranżacje, pełen zapału wokal Sojki, odkrywający sakralność w formie wyżej wspomnianych gatunków muzycznych. W następstwie ukazuje, niekiedy odświeża w naszych zmysłach znane pieśni, a przy tym pielęgnuje ich religijny temat.


Na płycie wszystkie kompozycje odsłaniają subtelne i uduchowione oblicze autora. Dzięki temu utwory w jego wykonaniu poruszają nieznane struny wrażliwości słuchaczy. Bezspornie korespondują między profanum, a sacrum. Czyli to co ludzkie i boskie. Sojce z wielkim powodzeniem udało się zachować ich swoisty charakter i równocześnie opatrzyć je swoim niepowtarzalnym stylem. Źródłem inspiracji były: całokształt przesłania wczesnego pontyfikatu papieża – Polaka Jana Pawła II, nie mniej ważne idee Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego, a także świadectwa Ruchu Światło-Życie ks. Franciszka Blachnickiego.


W tym dziele pomogli Sojce nieprzeciętni muzycy. Obowiązkowo trzeba wymienić tych tuzów polskiego jazzu i muzyki popularnej. Obok samego Sojki grali i śpiewali tam ze znakomitym skutkiem: główny aranżer większości utworów Wojciech Karolak (instrumenty klawiszowe), a także nietuzinkowi instrumentaliści i wokaliści jak: Winicjusz Chróst (gitara), Zbigniew Wegehaupt (g.basowa), Czesław Bartkowski (perkusja), Tomasz Szukalski (saksofon), Janusz Kwiecień (saksofon), Janusz Zabiegliński (saksofon), Zbigniew Jaremko (saksofon, klarnet), Henryk Majewski (trąbka), Stanisław Mizeracki (trąbka), Andrzej Piela (puzon), Jerzy Wysocki (puzon), Maria Jeżowska (wokal), Daria Pakosz (wokal), Jerzy Sojka (wokal).

Kto nie zna tej płyty niech obowiązkowo nadrobi zaległości. Kto słyszał, niech czym prędzej odświeży sobie pamięć, bo autentycznie warto!

Matko, która nas znasz,
z dziećmi Twymi bądź,
Na drogach nam nadzieją świeć,
z Synem Twym z nami idź…

PS. Stanisławowi Sojce tematyka religijna jest wyraźnie bliska. Przez lata towarzyszyła jego muzycznej drodze. Obok cytowanego albumu w swoim dorobku ma również pokrewne wydawnictwo jak Kolędy Polskie (1994 r.), a także Polskie Pieśni Wielkopostne z 2001 roku. Co ciekawe, omawiana płyta została dotychczas wydana tylko i wyłącznie na winylu oraz na kasecie magnetofonowej (!?).
ps. Małe sprostowanie, płyta jednak doczekała się reedycji CD w 1994 roku. Dziękuję za czujność czytelnikowi bloga.  




Prawdopodobnie to ostatni przedświąteczny wpis na blogu
– życzę więc Wszystkim moim Czytelnikom pięknych świąt,
przepełnionych oczywiście dobrą muzyką :)


wtorek, 30 listopada 2021

THE BEATLES – Abbey Road (Apple 1969)

„Sztuka, w najszerszym tego słowa znaczeniu, jest czymś naprawdę niezmiernie ważnym. Premierzy i ministrowie finansów, to wielkie figury. Wówczas, gdy są w rządzie, ale gdy schodzą ze sceny, nikt o nich nie pamięta. Tylko artyści są nieśmiertelni”.
A. Fleming – amerykański pisarz.

Na początek trochę wspomnień. W szkole średniej (technikum) chodziłem do klasy „słuchającej różnych dźwięków”. Niektórzy z nas fascynowali się muzyką i zostawali „fachowcami” od heavy metalu, czy też punk rocka. Paradoksalnie czasami nie przepadając za danym artystą, ale tak po prostu wypadało. Na szczęście, w wielu wypadkach zasłuchiwaliśmy się w tych wykonawcach, którzy nas faktycznie kręcili. Wymienialiśmy się nagraniami, zwykle na kasetach magnetofonowych, gdyż takie były wówczas najbardziej popularne, a zarazem łatwo dostępne. Urządzaliśmy nieformalne grupy dyskusyjne na temat muzyki, która po prostu nas do siebie zbliżała. Kasety z nagraniami krążyły po szkole. Co ciekawe, Abbey Road trafił do mnie poprzez dorobek ex-beatlesa Johna Lennona, którego muzyka poprzedziła niekłamany zachwyt nad twórczością czwórki z Liverpoolu. Nagrań Lennona, a następnie schyłkowych Beatlesów, udostępnił mi kolega z innej klasy, który miał duży wpływ na moje, nadal aktualne, zainteresowania muzyczne. Chociaż część utworów znałem wcześniej, bo przecież zewsząd odkąd pamiętam rozbrzmiewali Beatlesi. 

Nie będę odkrywczy jeśli powiem, że treść i forma muzyczna zawarta na prezentowanej płycie wciąż zachwyca. Doprawdy… tyle jest tam fajnych kompozycji! Po latach wiemy, że zespół rejestrując materiał na album oddał się bardzo naturalnej, absolutnie szczerej i bardzo luźnej jamowej atmosferze, która z niebagatelną obróbką „nadwornego” producenta The Beatles George’a Martina, dała tak znakomity końcowy efekt. Nie przesadzone są achy i ochy nad tym dziełem. Za każdym razem kiedy słucham Abbey Road, szczegóły tej muzycznej podróży pobudzają niegasnącą fascynację dźwiękową miksturą spreparowaną przez legendarny kwartet. Trudno mi oceniać, czy jedna kompozycja jest lepsza od drugiej. Na pewno kilka z nich to niekwestionowane przeboje, klasyki muzyki rockowej. Pozostałe zaś niewiele im ustępują, co w całości daje rewelacyjny efekt przy każdorazowym odsłuchu. Zresztą sami posłuchajcie.


Może nie jest tak wyrafinowana i wyszukana stylistycznie jak sztandarowe dzieło, za które jest uważany Sgt. Pepper's Lonely Hearts Club Band; tak bardzo różnorodne, jak „biały album”, czy też spontaniczne, jak pierwsze płyty zespołu. Ale pod względem konsekwencji stylistycznej przewyższa wyżej wymienione.


Z całą pewnością najbardziej dopracowana instrumentalnie. Punkt odniesienia i skarbnica pomysłów – od strony kompozytorskiej. Z kolei do samej dźwiękowej treści też trudno się przyczepić i znaleźć jakiekolwiek gorsze fragmenty.


Trzeba tylko wsłuchać się w kompozycje i poddać urokowi nagrań zgromadzonych na albumie. Jak już dzisiaj wiemy, atmosfera wewnątrz The Beatles, towarzysząca sesji Abbey Road, wcale nie była tak minorowa z powodu rychłego rozwiązania zespołu, jak wcześniej sądzono. Przeciwnie, wydawać się mogła nawet bardziej mobilizująca i dość owocna. Jak wspomina producent uważany za piątego Beatlesa George Martin: „Wszyscy pracowali nad tą płytą z całkowitym zaangażowaniem… to był bardzo szczęśliwy czas”.

Rzeczywiście, The Beatles w sposób niezwykle godny pożegnali się z fanami, pozostawiać płytę uznawaną przez wielu za ich najlepszą, a na pewno najbardziej dojrzałą. Co ciekawe, pożegnalna płyta zespołu Let It Be wcale nie była nagrana jako ostatnia. Właśnie Abbey Road okazała się ich „łabędzim śpiewem”. A początkowo płyta miała być nagrana na obrzeżach Londynu w studiu Twickenham zimą 1969 roku i mieć tytuł Get Back (zmieniony na Let It Be), i wcale nie przywoływać na myśl adres słynnego studia nagraniowego EMI. 

Ale ówczesne wzajemne niesnaski i indywidualne ambicje spowodowały odroczenie wydania albumu (Let It Be) aż do maja 1970 roku. Zresztą zespół wykorzystał nazwę Get Back do słynnego filmu obrazującego niekonwencjonalny koncert na dachu tj. pospiesznie zaaranżowany 40-minutowy występ, który muzycy wraz ze wsparciem klawiszowca Billy’ego Prestona dali 30 stycznia. Wcześniej rozważano zagranie koncertu m.in. na pustynnej Saharze, pod piramidą w Gizie, czy w rzymskim amfiteatrze w Tunezji (taki pomysł przed Pink Floydami w Pompejach?!). Wybór padł na inne nietypowe do tego celu miejsce – dach siedziby Apple Records, ale to już temat na inne rozważania.


Mimo różnych opinii na temat otoczki zrodzonej wokół tej płyty nieco przysłaniającej wartość albumu (niesłuszne zarzuty o destrukcyjną atmosferę towarzyszącą rejestracji nagrań), osobiście sądzę, że to niezbyt obiektywna teza rzutująca na jego wartość. Uważam, że w porównaniu z pozostałymi płytami The Beatles, blask Abbey Road nadal absolutnie nie gaśnie. 


Choć płyta nie jest zupełnie jednolita, przez to pozbawiona monotonni, to sprawia niezmiernie pozytywne wrażenie podczas odsłuchiwania. A ta różnorodność dodaje tylko kolorytu muzyce „wielkiej czwórki”, którzy wtedy wcale nie zamierzali zakończyć swojej zespołowej działalności. Łatwo jest to wydedukować na podstawie pogodnej i twórczej atmosfery zarejestrowanej podczas przerw miedzy piosenkami w wydanej w wersji Super Deluxe z okazji 50-lecia wydania albumu w 2019 r. (3 CD, 1 Blu-ray z m.in. ponad 20 nagraniami bonusowymi, z kilkoma nowymi mixami, specjalną książeczką zaopatrzoną w stosowny opis oraz dokumentacja fotograficzna z czasu tej pamiętnej sesji.)

Od strony realizacji mamy do czynienia z jednymi z najbardziej starannych nagrań w karierze zespołu, a od strony wykonawczej słychać profesjonalizm, instrumentalną biegłość i dojrzałość. Raz jeszcze został zaakcentowany nieprzeciętny talent kapeli. Przy tym Abbey Road to prawdopodobnie najlepiej brzmiący album w ich karierze. Ich wierny producent George Martin zrobił naprawdę kapitalną robotę – wszystkie instrumenty wzorowo ze sobą współgrają, a każdy z nich jest wyjątkowo klarowny.


Abbey Road to w pierwszym rzędzie genialne kompozycje: dynamiczne Come Together, zwiewne i melodyjne Something i She Comes the Sun, czy masywne I Want You (She’s So Heavy). Na stronie albumu umieszczono kilkunastominutową kompozycję złożoną z krótkich piosenek – Abbey Road Suite, którą idealnie kończy utwór The End.

Kompozycje ponadczasowe, przebojowe i strukturalnie rozwinięte. Wyraźnie słychać bluesrockowy kierunek obrany przez zespół idealnie zespolony ze stylowym, tak bardzo beatlesowskim, melodyjnym feelingiem.

Jeszcze kilka zdań na temat kultowej okładki płyty. A dokładnie okoliczności towarzyszących powstaniu wizerunku zamieszczonego na obwolucie. Jak podają źródła znajomy Johna Lennona i Yoko Ono – szkocki fotograf Iain Macmillan, stojąc na drabinie, dokładnie 8 sierpnia 1969 r. o godz. 11.35 zrobił sześć zdjęć członków grupy przechodzących przez przejście dla pieszych na ulicy Abbey Road w pobliży studia nagraniowego EMI. W tym czasie policja chwilowo wstrzymała ruch uliczny. Ostatecznego wyboru spośród sześciu zdjęć dokonał Paul McCartney, który był też pomysłodawcą okładki. Piąte ujęcie ozdobiło front okładki jedenastego albumu studyjnego The Beatles, który trafił do sprzedaży 26 września 1969 r. i od tego momentu niezmiennie fascynuje kolejne pokolenia. Nic, a nic się przy tym nie starzejąc, a patyna czasu dodaje mu tylko niepowtarzalnego uroku.




niedziela, 31 października 2021

TRAPEZE – Medusa (Threshold 1970)

„Nadal mogę śpiewać piosenki, pod niektórymi względami nawet lepiej niż śpiewałem w latach 70. Wciąż mogę wykonywać je z tą samą energią, która była wtedy na scenie.”
Glenn Hughes

Glenn Hughes to muzyk długowieczny w skali historii rocka. Taki rock’n’rollowy matuzalem. Wiecznie młody duchem, ale też z wyglądu zdaje się, że czasu się nie ima. Rockman z krwi i kości, długowłosy minstrel. Niczym wyciągnięty z lat siedemdziesiątych i to nie tylko ze względu na swój image, któremu jest wierny. Długie włosy, spodnie dzwony to jedne z atrybutów klasycznego rockowca. Zaopatrzony w lekko soulowy zaśpiew w głosie, pełny energii i zapału. Gotowy do nowych wyzwań. Tylko pozazdrościć takiej postawy wiecznie młodego wokalisty i gitarzysty basowego w jednym. A jego wyborna gra na basie dodaje pozytywnej miękkości nawet najmocniejszym kompozycjom. 

Przeszłość przemawia z Nim. Wciąż artystycznie aktywny. Członek słynnego trzeciego składu legendarnych Deep Purple. Basista kolejnego wcielenia Black Sabbath. Współlider bardziej współczesnej super grupy Black Black Country Communion, czy aktualny muzyk grupy The Dead Daisies. Niepowtarzalny głos i znakomicie śmigający na czterech strunach rytmiczny czarodziej. Wiem o czym mówię, gdyż byłem tym szczęśliwcem, który widział Go na koncercie w warszawskim klubie Progresja w „purpurowym” repertuarze. Prawdziwa uczta dla ucha. Genialne!


Jednak teraz skupię się na jego wcześniejszych dokonaniach, a mianowicie grupie Trapeze, a dokładnie na drugiej płycie tej formacji. Już sama okładka robi wrażenie. Niesamowicie sugestywna, niczym kubistyczna, barwna szata graficzna zdobiąca obwolutę zdecydowanie kusi, by zagłębić się w podobnie barwny świat zawartej na płycie muzyki.


Medusa to drugi studyjny album brytyjskiego trio. Nagrany w 1970 roku w Morgan Studios, został wyprodukowany przez basistę The Moody Blues John Lodge. Wydany został w listopadzie 1970 roku przez jego własną wytwórnię fonograficzną Threshold Records (filia Decca).

Gustowny gitarowy styl Mela Galleya i potężne bębny Dave'a Hollanda sprawiły, że Trapeze na swym drugim albumie brzmi jak coś w rodzaju skrzyżowania Black Sabbath i Free. Cięższy rock, bardzo charakterystyczny dla czasów przełomu lat 60 i 70. Podlany charakterystycznym soulowym wokalem samego Hughesa. Tak właściwie można skwitować, że album ten to spójny, acz różnorodny hard rock uzupełniony wysmakowanymi pasażami instrumentalnymi i wyjątkowym, niezwykle ekspresyjnym, nierzadko lirycznym wokalem Glenna. 


Dość zróżnicowany materiał zaprezentowano na tym albumie. Od drapieżnych i ostrych riffów, poprzez epizodyczne a’la funkowe rytmy, aż do pełnych soulu i bluesa fraz. Pięknie zaaranżowane gitarowe popisy uzupełnione rytmicznymi bębnami Hollanda. Te natchnione partie wokalne stanowią wizytówkę Medusy. Podczas odsłuchiwania zawartości mamy do czynienia ze zmiennością nastroju. Nierzadko rozpoczynająca się kompozycja z delikatnym, akustycznym wstępem, który może relaksować słuchacza, niespodziewanie eksploduje w zwarty, potężny, mięsisty riff Galleya i motoryczny, czysty rockowy wokal Hughesa. Tak różnorodne kawałki albumu stanowią o jego wartości i wciąż intrygują. Po raz kolejny nie będę wyróżniał poszczególnych utworów. Aby wyrobić sobie zdanie na temat albumu obowiązkowo trzeba zapoznać się z całą zawartością płyty!


Prawdopodobnie najlepszy album, o którym część czytelników nigdy nie słyszała. Unikalny muzyczny diament, który powinien znaleźć się w każdej kolekcji miłośników muzyki rockowej. Nieodżałowany perkusista Led Zeppelin John Bonham ogłosił ich najlepszym trzyosobowym zespołem, jaki kiedykolwiek widział i kilkakrotnie z ochotą dołączał do nich na bisy podczas ich występów w Wielkiej Brytanii. Co ciekawe, prasa brytyjska nadała im etykietkę nowych Led Zeppelin (!).

W kontekście powyższego, wcale nie dziwi fakt zaangażowania w krótkim czasie Hughesa do słynnych Deep Purple. Gdzie przecież wraz z Davidem Coverdale’em czarował wokalnie nie tylko zagorzałych fanów „purpurowej nuty”.



czwartek, 30 września 2021

AEROSMITH — Rocks (Columbia 1976)

Ciepły, wiosenny, majowy dzień. Przeszło 27 lat temu. Okolice stadionu klubu Gwardii Warszawa. Tłum ludzi zmierza w jednym kierunku. Czuć, że będzie się działo coś niezwykłego. Skromny stadion piłkarsko-żużlowy, a na nim okazała scena, gdzie wieczorkiem zaprezentują się Oni (!), ku ogromnej uciesze licznie zgromadzonych fanów. Kapela – esencja rocka zarówno w wymiarze formy, jak i treści. Taki nieco naciągany przez media amerykański odpowiednik The Rolling Stones. Bardziej ze względu na fizyczne podobieństwo Tylera do Jaggera, niż do stylu, który preferują oba zespoły. Amerykanie to kapela hard rockowa, natomiast Stonesi bardziej osadzeni w bluesie. Z racji tego, że przede wszystkim cenię wczesne dokonania grupy, album Rocks jest dla mnie czymś wyjątkowym. Najbardziej spójny i jednorodny brzmieniowo materiał doskonale oddaje charakter stylu luźnego, gitarowego tradycyjnego hard rocka, który z zasady ma być nośny i rajcowny. Ale też nieco cięższy i energetyczny. 


Co tu dużo mówić. Ma robić wrażenie od pierwszego kontaktu. Taki właśnie jest ten krążek. Na próżno jest tu szukać jakiś super wyszukanych stylistycznych patentów… i w tym tkwi siła tej muzyki. Ma być zwięźle, mocno i do przodu.

Album Rocks to konkretne, fajne rockowe granie łatwo wpadające w ucho, zagrane z ujmującym wigorem, ale bez zbędnych ozdobników. Bez nadęcia, z wyraźnym luzem, takie w sam raz.

 

Aeorsmith w przekroju wszystkich lat swojego istnienia, właściwie nie grzeszył ani oryginalnością, ani wyrafinowaniem, a mimo to zapewnił sobie stałe miejsce w ścisłym kanonie rocka. To wszystko za sprawą nie tylko muzyki, jaką Panowie z Bostonu preferują, ale także otoczki towarzyszącej zespołowi. Wpisującej ich w oklepany slogan: sex, drugs and rock’n’roll. Wystarczy spojrzeć na image formacji (nieco glam rockowy), czy też poczytać o ich pozascenicznych ekscesach. Mnie osobiście to nie przeszkadza. A liczy się przede wszystkim muzyka, a tu już zastrzeżeń trudno się doszukać. Konkretne granie zgodne z kanonem złotych czasów amerykańskiego rocka. Przedni gitarowy warsztat, żarliwy, ekspresyjny wokal i w większości zapadające w pamięci motywy przewodnie dobrze skomponowanych utworów sprawiają, że nawet najbardziej kapryśni wielbiciele takiego grania znajdą w tym coś dla siebie.


Najbardziej zwarty, w całości autorski i w pełni zespołowy pod względem kompozytorskim i aranżacyjnym album Aerosmith, opatrzony czystym i gęstym brzmieniem instrumentów, a także wypełniony solidnymi utworami. Ukazuje oblicze konsekwentnie zagranych i jednorodnie brzmiących kompozycji. Co osobiście uważam za wartość dodaną wśród bogatej dyskografii zespołu. Choć trudno doszukać się na albumie słynnych hitów zespołu, to jednak całość brzmi bardzo przekonująco. Przy tym mam wrażenie, iż jest tu dawka najcięższej, intensywnej i najbardziej zadziornej muzyki w dorobku grupy. Cały wachlarz muzycznych środków wyrazu dopełnia znakomita technika poszczególnych muzyków. Nawet okładka z fotografią diamentów jest trafnym odzwierciedleniem szlachetności zaprezentowanej muzyki. Od żywiołowego Back In The Saddle i masywnego Combination, poprzez zagranego w średnim tempie kawałka w postaci rozbujanego Sick As A Dog i dającego odetchnąć, luźnego Last Child i Home Tonight, aż do pełnych rozpędu kompozycji w rodzaju Rats In The Cellar, czy Nobody’s Fault

Każdy amator podobnych dźwięków dostanie wszystko, co ma najlepsze do zaprezentowania ten klasyczny już i doskonale zgrany zespół rock’n’rollowy. Nawet wielbiciele innej stylistyki rocka powinni usłyszeć intrygujące utwory. Jest to najbardziej surowo brzmiący album zespołu, a co za tym idzie, najmniej komercyjny. Jeśli ktoś tę płytę zna, a dawno nie słuchał, to proponuję odświeżyć pamięć o tej zacnej muzyce. A jeżeli znajdzie się osoba, która dotychczas nie poznała Jej, to rekomenduję, aby natychmiast nadrobiła zaległości i zapoznała się z zawartością tego wydawnictwa.

Warto wspomnieć, że Rocks z upływem lat stał się jednym z bardziej inspirujących krążków dla dużej części gwiazd rocka. Lider Nirvany Kurt Cobain wskazywał go jako jeden z najbardziej ulubionych. James Hatfield z Metallicy i Slash z Guns N’ Roses również podkreślają niebagatelną rolę, jaką odegrał w ich muzycznej edukacji.


Kończąc moje wywody na temat amerykańskich muzyków i ich płyty, na moment wrócę jeszcze pamięcią do 29 maja 1994 roku, a dokładnie do chwil po zakończeniu koncertu. Powiem krótko. Zgromadzeni fani tego wieczora dostali dokładnie to, co chcieli. Świetny zespół w doskonałej formie!




wtorek, 31 sierpnia 2021

PLATOON (Original Motion Picture Soundtrack And Songs From The Era) – (Atlantic 1987)

PLATOON – reż. Oliver Stone (Orion Pictures 1986)

Pluton to film, który podejmuje niełatwy i złożony, niestety nieśmiertelny, temat wojny. Wciąż aktualny w obliczu niekończących się konfliktów zbrojnych w różnych zakątkach świata. Poddający w wątpliwość tego typu działań-interwencji i to bez względu na czas i szerokość geograficzną. Z dużym natężeniem obrazuje zjawisko konfliktów zbrojnych w skali mikro, z perspektywy niewielkiej grupy żołnierzy, a tym samym naturalnie też samej jednostki, czyli pojedynczego żołnierza.
Warto wspomnieć, że zasadnicza różnica między wojną wietnamska, a teraźniejszymi wojnami jest niebagatelna. Wówczas żołnierze wywodzili się z poboru i nader często z przymusu uczestniczyli w wojnie wywołanej przez niepohamowane ambicje polityków. Stąd nietrudno wnioskować, że uczestnicy takich wojen niejako stawali przed faktem. Wnioski nasuwają się same, ale nie będę ich tutaj analizował pod katem wciąż aktualnych konfliktów zbrojnych. Dla tych, którzy dotychczas nie zapoznali się z tym filmem, a pewnie tych jest znikoma ilość, przybliżę nieco tematykę tego kultowego obrazu Olivera Stone’a, reżysera i weterana tejże wojny.



Najważniejszymi postaciami Plutonu, a tym samym osią fabuły, są obserwowanymi z perspektywy szeregowego Chrisa Taylora (Charlie Sheen) dwaj podoficerowie. Brutalny, cyniczny i wyzbyty ze skrupułów sierżant Barnes z głębokimi bliznami na twarzy (w tej roli Tom Berenger), który w sposób jednoznacznie negatywny i pozbawiony odruchów człowieczeństwa zaangażował się w wojnę oraz pozostający na przeciwnym biegunie sierżant Elias (Willem Dafoe), którego okrucieństwa walki zbrojnej nie pozbawiły zdolności empatii. Dwaj mężczyźni, którzy nienawidzą się nawzajem, poprzez losy wojenne skazani są na siebie i bez końca poddani permanentnej konfrontacji.


Przez całą akcję filmu wymienieni podoficerowie toczą własną bitwę o lojalność podległych żołnierzy. Miarą tego, jak dobrze zostały wykreowane te dwie role, jest zrozumienie zdumiewającego okrucieństwa Barnesa i niemal świętej dobroci Eliasza. Każdy z nich swoją postawą przekracza granicę w obliczu zła wojny, pozostając przy tym na przeciwległych biegunach moralności.


Stone zdołał stworzyć wymowny schemat narracyjny w filmie, który w istocie jest konglomeratem psychicznego, fizycznego i moralnego chaosu. Pluton początkowo sprawia wrażenie schematycznej, frontowej walki o przetrwanie żołnierzy, których jedynym interesem jest utrzymanie się przy życiu. Zaś sama wojna kreuje w człowieku takie demony, które w innym uwarunkowaniach są nieobecne. Główny bohater, a jednocześnie narrator Chris Taylor szybko odkrywa, że najtrudniejszą potyczką w wojennej zawierusze, którą musi stoczyć, jest walka z samym sobą – z własnymi słabościami, strachem, gniewem i wycieńczeniem, a w konsekwencji moralnym wyborem między dobrem a złem.

W czasie całego seansu napięcie narasta i nie ustępuje aż do samego dramatycznego finiszu. Pozostawiając widza w emocjonalnym uścisku wojennej traumy.

Jak często bywa w podobnych filmach, tak też w Plutonie ścieżka dźwiękowa ma nawiązywać do czasów, w którym toczy się akcja, większość utworów to „piosenki z tamtej epoki”. Są wśród nich takie kompozycje jak oda do utraconej miłości Tracks of My Tears Smokeya Robinsona, porywający psychodeliczny White Rabbit Jeffersona Airplane oraz standard Arethy Franklin Respect. Hymn Otisa Redding (Sittin' on) The Dock of the Bay, a także bujający Groovin' The Rascals, czy podobnie nośny Hello I Love You grupy The Doors. No i te monumentalne, a zarazem przejmujące Adagio For Strings w wykonaniu The Vancouver Symphony Orchestra przywołujące niezapomniany dramatyczny finał obrazu Olivera Stone’a, gdzie ranny sierż. Eliasz w otoczeniu huków eksplozji i trzaskiem płomieni w tle bezskutecznie walczy o życie.


Warstwa muzyczna to kompilacja utworów doskonale uzupełniających ten dramatyczny, ważny film, będący głosem pokolenia, któremu przyszło żyć w okresie burzliwych lat sześćdziesiątych. Wszystkie kawałki zgromadzone na ścieżce dźwiękowej idealnie korespondują z fabułą i atmosferą filmu i trafnie dopełniają klimat całości. Jestem przekonany, że amerykańscy żołnierze będący bezpośrednimi uczestnikami wojny wietnamskiej nieraz słyszeli te wszystkie dźwięki i melodie dobiegające z radioodbiorników, tam gdzieś w dalekiej wietnamskiej dżungli…





sobota, 3 lipca 2021

JOE COCKER – With a Little Help From My Friends (Regal Zonophone /A&M 1969)

To było po prostu oszałamiające, całkowicie zmieniło piosenkę w hymn duszy i byłem dla niego zawsze wdzięczny za to, że to zrobił.
Paul McCartney


Zacznę od tego, że ten wokalista już na zawsze będzie kojarzył mi się z urokliwym serialem Cudowne Lata (The Wonder Years), gdzie „tytułowiec” stanowi muzyczny motyw przewodni oraz fragmentem filmu o pamiętnym festiwalu w Woodstock. Na tym drugim obrazie Jego żarliwe i przejmujące wykonanie utworu With a Little Help From My Friends z zespołem Grease Band, chyba największego „swojego” przeboju… dosłownie obezwładnia. Tyle energii, pasji i oddania w jednym wykonaniu przebija niektóre pełne koncerty innych muzyków i to wcale nie mniej znanych. 

Powiem krótko. Kompozycja w jego interpretacji zwyczajnie zwala z nóg! Ten człowiek śpiewając rezonuje całym sobą. Idealnie współgra z tą genialną kompozycją. Co ciekawe, pierwotna, oryginalnie wersja The Beatles, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Choć jak większość piosenek czwórki z Liverpoolu trzyma wysoki poziom. Dopiero radykalna przeróbka zespołu Joe Cockera sprawia, że utwór nabiera wyrazistości i sprawia niegasnące poruszenie… graniczące z osłupieniem. With a Little Help From My Friends to chyba największy evergreen, któremu przyszło prawdziwie zabłysnąć pod wpływem niesamowitej wersji tutaj przywoływanej.

Na filmie wyglądało to, jakby Cocker wnikał w muzyczną materię i spajał się z dźwiękami i energią tej pieśni. Niczym paralityk porażony prądem w grymasie jakiegoś magicznego transu. 


Tak niezwykle sugestywna identyfikacja z utworem bardzo przekonuje i pozostawia w pamięci niezatarty ślad. Cocker w tym „wykonie” daje z siebie wszystko i niepodzielnie rządzi! Magicznie magnetyzuje uwagę oglądającego.


With a Little Help from My Friends. Tytuł znamiennie symboliczny i jednocześnie zaczerpnięty z pierwszego przeboju Brytyjczyka, ale także swoisty komentarz do sprzyjającej atmosfery towarzyszącej londyńskiej rejestracji tego debiutanckiego albumu w 1968 roku, a wydanego w następnym roku kilka miesięcy przed Woodstockiem.

Ponad wszystko warto zaznaczyć, że chociaż piosenkarz wówczas tak naprawdę nie skomponował samodzielnie własnego utworu, to ucieleśniał idee i ducha każdej kompozycji, którą zdecydował się nagrać. Każde jego podejście do obcej kompozycji trzeba traktować jako triumf niepowtarzalnej autorskiej interpretacji. Nawet z błahych pozornie utworów potrafił wykrzesać całe pokłady artystycznego potencjału, nadając niepowtarzalny, własny, artystyczny sznyt. Dosłownie mówiąc: czego się nie tknął, to w złoto zmieniał… i to najwyższej próby! Tak było też z innymi kawałkami z tej płyty np. żywiołowy Feelin' Alright Dave’a Masona, sugestywny I Shall Be Released i Just Like A Woman Boba Dylana, zjawiskowy Bye Bye Blackbird, czy nostalgiczny Marjorine


Na większą uwagę zasługują też Do I Still Figure In Your Life oraz Don't Let Me Be Misunderstood. W pracy nad tymi kawałkami pomagali mu nieprzeciętni muzycy, by wymienić tylko najważniejszych: gitarzystę Jimmy’ego Page’a, który lada chwila powołuje do życia prawdziwych gigantów rocka, legendarnych Led Zeppelin. Znany klawiszowiec Chris Stainton, grający tutaj wyjątkowo na basie, to też jeden z wieloletnich kompanów Erica Claptona. No i te świetne żeńskie chórki w osobach Madeline Bell, Rosetta Hightower, Patrice Holloway, Sunny Wheetman nadające całości charakterystyczny klimat tamtej epoki.


Kończąc muszę przyznać, że następny album (Joe Cocker!) wydany w tym samym pamiętnym 1969 r. jeszcze bardziej odzwierciedlał talent Cockera, na który bez wątpienia miał wpływ inny muzyk, Leon Russell. Druga płyta w dorobku opisywanego artysty, trzymająca nadal wysoki poziom, tak właściwie ugruntowała czołową pozycję na artystycznym firmamencie. A ich wspólny, znaczący muzyczny projekt Mad Dogs and Englishmen, to już historia zasługująca na całkowicie odrębny rozdział. Nic tylko „włączyć” pierwszą płytę niezapomnianego „Cockerka” i „zamieniać się słuch”!














środa, 2 czerwca 2021

CZESŁAW NIEMEN – Enigmatic ( Polskie Nagrania Muza 1970)

"Śpiewanie poezji jest dla mnie uzasadnione, kiedy z połączenia muzyki i tekstu powstaje nowa wartość."
Czesław Niemen

Połowa lat 80-tych ubiegłego wieku. Lekcja języka polskiego. Tematyka: polski romantyzm. Na tapecie twórczość naszych wieszczów narodowych: Mickiewicz, Słowacki i Norwid. No i ten, jakby nie patrzeć, oryginalny sposób prezentacji twórczości tego ostatniego w interpretacji słowno-muzycznej Czesława Niemena z analogowej płyty odtwarzanej na starym adapterze, bodajże marki Bambino. O dziwo formalnie zalecany przez władze oświatowe PRL-u, i to mimo początkowego oburzenia niektórych osób kultury wobec zuchwałości Niemena, który to niby szarga świętości rodzimej literatury. Abstrahując od jakości dźwięku generowanej z ww. „ustrojstwa”, powiem szczerze, że mi osobiście taki rodzaj przedstawienia poezji Norwida bardzo przypadł do gustu, chociaż większość kolegów z klasy ta sytuacja bawiła i powodowała niekontrolowane reakcje (ironiczny uśmiech). No wiecie jak to jest w okresie dorastania i bycie w tzw. „cielęcy wieku”. Wspomniane zajęcia lekcyjne to takie dwa w jednym. Norwid i Niemen zamknięci w jednej formule. To było, jest i będzie fascynujące. Muzyka budująca podniosły nastrój poezji Norwida nieziemsko potęgowała emocje i ekspresję płynącą z dźwięków winylowej płyty.

No cóż, ponownie zanurzamy się w historię polskiej muzyki. Czesław Niemen to absolutne klasyka! Jego twórczość to temat przeorany w szerz i wzdłuż, zaś album Enigmatic jest uznawany przez prawie wszystkich za jego opus magnum. Nie będę odosobniony w tych opiniach. Płyta symbol, jednakowo pionierska, awangardowa, jak i zwyczajnie kompozytorsko rewelacyjna. Koncepcja tego albumu to rzeczywiście mistrzostwo. Tylko taka osobowość jak Niemen, mogła wpaść na pomysł połączenia rodzimej poezji z niezwykle ekspresyjnymi dźwiękami, często pozornie całkiem odległych stylistycznie, zaaranżowanych kompozycji. Na albumie zgromadzono zaledwie 4 kompozycje. Ale tu nie chodzi o ilość, ale przede wszystkim jakość!


Pierwszy z nich to zajmujący całą pierwszą stronę płyty analogowej, epicki utwór do poezji Kamila Cyprian Norwida Bema pamięć i żałobny rapsod. Natomiast strona B zajmuje kolejne 3 kompozycje. Nostalgiczna Jednego serca z tekstem poety Adama Asnyka. Kolejny utwór Kwiaty ojczyste, niezwykle obrazowo oddający walory atrybutów „kraju nad Wisłą” autorstwa Tadeusza Kubiaka i na koniec kojący Mów do mnie jeszcze z lirycznym akcentem Kazimierza Przerwy-Tetmajera.


Był to czas, kiedy muzycy, szczególnie ci z zachodu, będąc u szczytu popularności, znużeni dotychczasową formułą, decydowali się na transformacje i nierzadko błahą muzyczną formę zamienili na ambitniejszą stylistykę. Tak i Niemen poddał się takim tendencjom i przeszedł pozytywną metamorfozę i to bez specjalnego zabiegania o względy publiczności, a tym bardziej muzycznych krytyków. Na taki kształt albumu mógł wpaść artysta wyłącznie nietuzinkowy. Obdarzony nieskrepowaną wyobraźnią doboru treści i formy stworzonych muzycznych kompozycji. Treści w znaczeniu doboru oprawy słownej.


Notabene, Niemena zainspirowali mocno Ewa Demarczyk i podobno też Wojciech Młynarski do oparcia się w warstwie tekstowej o poezję naszego wieszcza narodowego C.K. Norwida. A było to w 1968 roku. W tym samym roku odbyła się prapremiera utworu w warszawskiej Sali Kongresowej w wersji krótszej, bo 8 minutowej, przy akompaniamencie grupy Akwarele. Słowa wykorzystane na potrzeby tego albumu idealnie uzupełniają energię i ducha zawartego w zaaranżowanych utworach. A przy tym definiują muzyczną spuściznę naszego polskiego znakomitego artysty. I zaryzykuję stwierdzeniem: gdyby płyta ukazała się wówczas na zachodzie, a nie w socjalistycznym PRL-u, stałaby się klasykiem rockowych wydawnictw na całym… świecie!!! Tak sądzę i nie ma w tym żadnej przesady, bo przecież muzyka Niemena przełamywała wszystkie granice, także te artystyczne. Warto wspomnieć, że Niemen dostał propozycję dołączenia do znanego amerykańskiego zespołu Blood, Sweat and Tears, z której zresztą nie skorzystał z wielu przyczyn.

...Iusiurandum patri datum
usque ad hanc diem ita servavi...
Czemu, Cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz,
Przy pochodniach, co skrami grają około twych kolan?
Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan;
Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz.
Wieją, wieją proporce i zawiewają na siebie,
Jak namioty ruchome wojsk koczujących po niebie.
Trąby długie we łkaniu aż się zanoszą i znaki
Pokłaniają się z góry opuszczonymi skrzydłami
Jak włóczniami przebite smoki, jaszczury i ptaki...
Jako wiele pomysłów, któreś dościgał włóczniami...
Idą panny żałobne: jedne, podnosząc ramiona
Ze snopami wonnymi, które wiatr w górze rozrywa,
Drugie, w konchy zbierając łzę, co się z twarzy odrywa,
Inne, drogi szukając, choć przed wiekami zrobiona...
Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia,
Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia.
Chłopcy biją w topory pobłękitniałe od nieba,
W tarcze rude od świateł biją pachołki służebne;
Przeogromna chorągiew, co się wśród dymów koleba,
Włóczni ostrzem o łuki, rzekłbyś, oparta podniebne...
Wchodzą w wąwóz i toną... wychodzą w światło księżyca
I czernieją na niebie, a blask ich zimny omusnął,
I po ostrzach, jak gwiazda spaść nie mogąca, prześwieca,
Chorał ucichł był nagle i znów jak fala wyplusnął...
Dalej - dalej - aż kiedyś stoczyć się przyjdzie do grobu
I czeluście zobaczym czarne, co czyha za drogą,
Które aby przesadzić, Ludzkość nie znajdzie sposobu,
Włócznią twego rumaka zeprzem jak starą ostrogą...
I powleczem korowód, smęcąc ujęte snem grody,
W bramy bijąc urnami, gwizdając w szczerby toporów,
Aż się mury Jerycha porozwalają jak kłody,
Serca zmdlałe ocucą - pleśń z oczu zgarną narody...
Dalej, dalej

Album w całości urzeka, w każdym aspekcie. Mamy tu fragmenty chorału gregoriańskiego we wstępie „Bema”, gdzie chór powtarza słowa „Iusiurandum patri datum usque ad hanc diem ita servavi” (przysięgę ojcu złożoną po dziś dzień tak zachowałem). Zwiastujące kościelne dzwony, dominujące organy Hammonda, no i ten podniosły towarzyszący całości, ale niepretensjonalny nastrój, budują podniosłą atmosferę, której apogeum nastąpi w drugiej części suity. Obok tego świetnie zaaranżowane progresywne wstawki, dosłownie we wszystkich utworach, gdzie odważnie, ze swadą muzyka flirtuje z jazz rockiem, a nawet soulem. To wszystko jeszcze podlane emocjonalnym folkowym słowiańskim sosem rodem jakby z kresów wschodnich.
Niemen jako lider przedsięwzięcia zaangażował do nagrań rewelacyjną ekipę muzyków dostępnych w 1969 roku w Polsce: Czesław Bartkowski (perkusja), Zbigniew Sztyc (saksofon tenorowy), Zbigniew Namysłowski (saksofon altowy), Michał Urbaniak (saksofon tenorowy, flet), Tomasz Jaśkiewicz (gitara), Janusz Zieliński (gitara basowa) i Alibabki (chór).


Płyta została zarejestrowana w październiku 1969 r., a wydana w ekspresowym tempie, bo już 19 stycznia kolejnego roku. Powstała też anglojęzyczna wersja Rapsodu na płycie Mourner’s Rhapsody, wydanej w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii, i wiele lat później w Polsce. Jeśli można użyć terminu promocja, to trzeba obowiązkowo przywołać informacje, że wydaniu płyty towarzyszyły dwa filmy autorstwa Janusza Rzeszewskiego, w których Niemen prezentował utwory z całej płyty. Zresztą kadry fotograficzne z tej sesji trafiły na okładkę tegoż albumu. Ten film wraz z muzyką do dzisiaj wzbudza niegasnące miłe emocje!


To co pozostawił nam Niemen to znaczące dzieło, dzięki któremu polska poezja zyskała zupełnie świeży, ponadczasowy charakter. Dzieło dopracowane artystycznie i niepopadające w typowo rozrywkowe i piosenkarskie schematy. Zresztą nie ma się co dziwić, bowiem w swoich czasach mogło spokojnie konkurować z zachodnią muzyką rockową. Niemen zupełnie zatarł granicę między muzyką a literaturą, co ponad 50 lat temu było czymś zupełnie nowym na naszym polskim muzycznym firmamencie. Pół wieku od wydania, album brzmi niezwykle dojrzale pod każdym względem i z powodzeniem opiera się nieubłaganemu upływowi czasu.