piątek, 30 grudnia 2016

LED ZEPPELIN – Led Zeppelin II (Atlantic 1969)

Muzyka to najlepszy język do poruszenia serc ludzi na całym świecie.
- Jimmy Page
Czuję się wielce zaszczycony i bez mała zaaferowany, ponieważ omawiam, być może najlepszą według wielu rankingów, płytę hard rocka. Ba! Może w ogóle najbardziej doniosły album rockowy. Ale nie jest to najważniejsze, gdyż dla mnie to i tak szczególna płyta ulubionego zespołu. Jestem pewien, że nie jestem w tym odosobniony. Po prawie pół wieku od wydania, album Led Zeppelin II nie zestarzał się i wciąż dostarcza niezatartych wrażeń.
Istnieją  płyty, które trzeba powoli przetrawić, aby przekonać się do nich, z drugiej strony są płyty, którym nie sposób się oprzeć  i bez pamięci zadurzyć od pierwszego słuchania. „Dwójka” bezsprzecznie należy do tej drugiej kategorii. Zdaje się,  że to w głównej mierze za sprawą podejścia do dźwiękowej materii  nietuzinkowego i niezależnego muzycznego wizjonera Jamesa Patricka Page’a. Pewnie zabrzmi to patetycznie, ale zaledwie paru wykonawców zdolnych było w tak monumentalny i efektowny, a zarazem niespodziewany sposób wykorzystać możliwości powszechnie znanych instrumentów do stworzenia niespotykanych współbrzmień pobudzających wyobraźnię. Nowatorskie spojrzenie na posługiwanie się dźwiękiem i bezgłosem niezwykle ożywione w brzmieniu Zeppelinów. Fenomenalnie kontrastujący ciszą.

Serwujący zadziwiające pauzy dźwiękowe, tak charakterystyczne dla finalnego brzmienia. Jednocześnie pamiętający o filarze całego stylu grupy, gdzie poczesne miejsce zajął fundamentalny triumwirat melodyki, nastroju oraz aranżacji. Tym co stanowi o niezwykłości hybrydowej konwencji jest przede wszystkim umiejętność Page’a do operowania wspomnianymi atrybutami. Bo tutaj każdą pojedynczą zagrywką trzeba się delektować. Wręcz rozsmakować w niełatwej konfiguracji dźwięków, gdzie wszystko zdaje się mieć swoje właściwe miejsce. Kontrasty u Zeppelinów nie objawiają się jedynie w natężeniu decybeli. Co rusz napotykamy zaskakujące transformacje tempa i klimatów. Nie brakuje też raptownych dysproporcji między typowymi oczekiwaniami odbiorcy w zakresie prezentowanej muzyki, a niestandardową rzeczywistością całej gamy proponowanych dźwięków.


Tętno rozpoczyna szybciej pulsować, konwencje  zostają złamane, zastałe reguły przestają obowiązywać… Tej dźwiękowej opowieści się nie słucha, tylko przeżywa – całym sobą, sercem i duszą, a po zakończeniu wszystkie napotkane dotychczas dźwięki wydają się czymś znacznie uboższym. Led Zeppelin II za każdym razem tarmosi emocjonalnie. Każdorazowo ukazuje potężne oblicze klasy kwartetu, dosłownie obezwładnia. Zmusza do poddania się magii tej klimatycznej muzyki. Zagnieżdża się w duszy na zawsze – wszak zawarta tam masa uczuć, energii i ekspresji znamionują wiele odcieni pełnych pasji artystycznych oddziaływań liryczno-instrumentalnych. Jeśli doceni się tę płytę, to absolutnie trudno jest znaleźć jakieś mankamenty bo zwyczajnie wszystko ukazane jest w oślepiającym blasku bożej iskry rockowych „wajdelotów”. Następna w kolejności po fantastycznym debiucie, należy do tych, o których mówi się, że wciąga jak dobry kryminał.
Przyznam szczerze, że kiedy poznawałem tę płytę przeszło trzy dekady temu, nie spodziewałam się takiej muzyki. A przecież po przesłuchaniu „jedynki” właściwie powinienem być przygotowany na taką dawkę, a jednak… po prostu nie doceniłem talentu kwartetu!


Zawartość albumu przykuwa słuchacza dosłownie od pierwszej nuty i nie pozwala na oderwanie się od kolejnych utworów. Sprawcy tego stopniowo wprowadzają odbiorcę w coraz to bardziej intrygujące dźwięki, pozwalając na bycie w ciągłej ciekawości poznawczej. Dość różnorodne ukazanie punktu odniesienia, jakim jest tutaj wokalno-instrumentalny styl muzyki wywodzący się z ludowej pieśni Afroamerykanów, powoduje, że w przeszłości chwilami nie byłem pewien, czy stoję po stronie tradycyjnej konwencji bluesowego schematu, czy jej awangardy białych spadkobierców czarnej odmiany bluesa. Kompozycje eksponują fundamentalny moment dla rozwoju muzyki w szerszym ujęciu. To wtedy, pod koniec lat 60-tych, tradycyjny blues w sposób naturalny zmieniał się w masywniejszą muzykę, będącą zewem dojrzewającego pokolenia urodzonego zaraz po II wojnie światowej. Dziewięć utworów osadzonych w bluesie. Oryginalnych, zagranych z brawurą i wyprodukowanych przez samego Jimmy'ego Page'a w sposób nieosiągalny dla współczesnych fachowców od realizacji nagrań. To w gruncie rzeczy dźwięk tworzony w ramach rock&rollowego tworzywa nieoczekiwanych melodii i harmonii, stał się potężniejszy, gęstszy, bardziej namacalny. Led Zeppelin II to było naturalne granie z czadem, z mocą, świetnie wyeksponowanym masywnym dołem brzmieniowym. Zjawiskowo nie traci swej pozytywnej ciężkości, wprowadzając gdzieniegdzie delikatnie rozlegające się wokalne canto Planta o psychodeliczno-folkowych odcieniach, a forma wykonania zawiera urok, jakiego przeważnie daremnie  wypatrywać w twórczości obecnych artystów.


Album zarejestrowano w trakcie trasy koncertowej promującej debiutancki krążek Led Zeppelin. Dokładnie podczas przerw między kolejnymi występami. Nagrania  odbywały się w różnych miejscach w Stanach Zjednoczonych, Kanadzie i Wielkiej Brytanii. W okresie od stycznia do sierpnia 1969 roku. Doprawdy w dość ekstremalnych warunkach. Sekcję rytmiczną nagrywano w Londynie, harmonijkę ustną w Vancouver, głos dołożono i ostateczny szlif całości nadano w Nowym Yorku. Ponoć wyróżniały się permanentną gonitwą  i żywiołowością, co jest wbrew tezie, że „co nagle to po diable”. Tym bardziej dziwi, naprawdę pozytywny efekt finalny w obliczu dość pejoratywnych opinii Page’a. Jak sam wspominał poprzez to całe spontaniczne wariactwo podczas realizacji albumu stracił do niego serce. Co gorsza postradał wiarę w pomyślny końcowy wynik sesji, pomimo przychylnych opinii otoczenia.


Uzyskany rezultat, który okazał się wyjątkowym efektem improwizacji, przeszedł najśmielsze oczekiwania. Jako żywo energia promieniująca z albumu, to po trosze następstwo pełnego oddania (zespołu) w występy na koncertowej scenie. Na plan pierwszy wysuwa się pełne polotu poczucie swobody i spontaniczności, utrwalone w nad podziw dojrzałych artystycznych ramach. Podobnie jak przy innych płytach, nad produkcją czuwał dyżurny lider Zeppów, Jimmy Page oraz epizodycznie George Chkiantz. Na albumie po raz pierwszy użyto też technik nagrywania opracowanych przez cenionego inżyniera dźwięku, Eddiego Kramera, tego samego, który wcześniej tak owocnie współpracował z samym Hendrixem.
„Chciałem gitarowego motywu zdolnego poruszyć ludzi i wywołać uśmiech na ich twarzach. Gdy kompozycję wykonaliśmy po raz pierwszy, koledzy podkręcili ją jeszcze bardziej tak, że brzmiała zarazem złowrogo i pieszczotliwie"  - J. Page.

Już na starcie album (niczym u Hitchcocka) zaczyna się trzęsieniem ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwanie rosnąć i tak jest w istocie. Wielki wystrzał napędzający kawałek, który pewnie po wsze czasy będzie symbolem  rockowego grania. Ścinający z nóg Whole Lotta Love – spektakularny, odważny i transowy. Zdolny do generowania w głowie słuchaczy obrazów. Pobudza wyobraźnię w specyficznie zmysłowej nucie. Zdolnej rozchwiać dźwiękową harmonię poprzez niepokojące tonalne pierwiastki. Ten odwrócony pogłos. Mnóstwo mikrofonowych technik dający upust artystycznej wyobraźni lidera formacji w osobie Page’a. Ile razy słucham tego utworu, tyle razy nie mogę oprzeć się wrażeniu, że między przywódcą zespołu, a pozostałą trójką muzyków była zdumiewająca chemia. Co więcej. Cała czwórka wykonawców posiada wyjątkową zdolność przyciągania do własnej muzyki. Obok tej sztandarowej kompozycji, będącej katalizatorem twórczości Zeppów, na tej płycie wielu znajdzie coś dla siebie. To głównie zasługa przepięknego muzycznego języka, bardzo opisowego i wyszukanego. Do tego reprezentatywne dla zespołu teksty, zdominowane przez damsko-męskie tematy. Tak przecież charakterystyczne dla tradycyjnej bluesowej retoryki, gdzie odpowiednie miejsce zajmuje tematyka tabu, przejawiająca się niekiedy w dosłownej  seksualności.


Mimo dość intrygujących dźwięków, pełnych szybkich zagrywek, momentami można sobie pozwolić na chwilę refleksji, a nawet wzruszenia, jak w przypadku pełnej intymności dedykacji wokalisty wobec wybranki serca – swojej żony Maureen – w utworze Thank You. Klasyczny hardrockowy kawałek ze znakomitym, drapieżnym  riffem Heartbreaker gwarantuje moc wrażeń i dużą dawkę adrenaliny. Zagrany przez Page’a, jak większość kawałków z „dwójki”, na jego ulubionej gitarze. Miodowym podpalanym Gibsonie Les Paul Standard 1959 (Number One), o której zwykł wymownie mawiać „Stała mi się żoną i kochanką. Absolutnie nie do zastąpienia”.


„Łamacz serc” osadzony w bluesowej skali, ale sposób, w jaki Page wydobywa te czyste i rześkie dźwięki, przydaje mu energii tak skutecznie przekazywanej kolejnym pokoleniom metalowych następców. Żywiołowy Livin’ Lovin’ Maid (She’s Just A Woman) poraża koszącym, zbijającym z nóg drivem. Podobnie jest z The Lemon Song. Pierwszorzędny What Is and  What  Should Never Be nokautuje nastrojem. Na dokładkę zabójczy Ramble On. W warstwie literackiej świadectwo fascynacji twórczością J.R.R. Tolkiena tak celnie korespondujący z aurą hippisowską, a skontrastowany w czarującej brzmieniowej fakturze, zapewne stworzonej przez pozostającego nieco w cieniu Johna Paula Jonesa. Nie zabrakło próbki inwencji perkusisty Johna „Bonzo” Bonhama w popisowym całkowicie instrumentalnym Moby Dick.
Płytę godnie zamyka zbliżony na wstępie do pierwowzoru bluesmana Sonny Boy Williamsona - Bring It On Home, gdzie w rozwinięciu przeistacza się w elektrycznego, dojmującego potwora, by powtórnie w kodzie powrócić do wyjściowego tematu.
Zaiste tym zbiorem utworów nie sposób się znudzić, bo jego wyjątkowość, cały czas trzyma słuchacza w napięciu. Wchłania się błyskawicznie, ponieważ muzyka urozmaicona jest fascynującymi dialogami wzajemnie uzupełniających się muzyków - pasażerów „przewodniego sterowca”. Kawał wciąż żywej, rzetelnej historii.




niedziela, 25 grudnia 2016

WISHBONE ASH – Argus (MCA 1972)

Pierwsze skojarzenie z przestrzenią dźwięków może wydać się nie odkrywcze. Wishbone Ash to nietuzinkowy zespół. Choćby ze względu na specyficzny sposób podejścia do muzyki, który sobie wypracowali jako znak rozpoznawczy - dwóch wiodących gitarzystów, a przy tym  trzech równorzędnych wokalistów. To wszystko w czteroosobowym składzie! W efekcie mamy do czynienia z  ekscytującą mieszanką kilku konwencji muzycznych. Indywidualny styl praktycznie niemożliwy do podrobienia i to dzięki inwencji oraz wyobraźni instrumentalistów wkładających całe serce w dosłownie każdą kompozycję, która niechybnie z każdą minutą rozwija się i rośnie w siłę. Natychmiast, bez trudu da się rozpoznać charakterystyczny styl grupy, gdzie gitarowe partie solowe grane są unisono. Sprokurowane dźwięki żyją dzięki szczególnym wzajemnym oddziaływaniom gitarzystów. Do tego gitara basowa, która często nie stanowi wyłącznie tradycyjnie integralnej części sekcji rytmicznej, ale ustawicznie idzie w parze z wirtuozerską konwersacją gitarzystów. Podobnie rzecz się ma z niejako polifonicznymi wokalami, ujętymi w zwarty i ujmujący przekaz, stwarzający niezapomniany muzyczny  klimat, wkomponowany niejednokrotnie w wyraźnie złożony wielowymiarowy obraz struktur rytmicznych. Innym razem intrygujący staje się pomysł z żonglowaniem odrębnych linii śpiewu poszczególnych muzyków będący konsekwencją ich niezmiernego talentu i wszechstronności. To pokazuje bogactwo harmonijnych interakcji między kreatorami urzekających brzmień, które jest  fundamentem konstruowania niepowtarzalnej atmosfery. Struktura kompozycji niezmiennie wzbudza zachwyt i ewidentnie nie pozwala koncentrować się na niczym innym.
Ostateczny efekt jest dowodem na mistrzowski stopień opanowania muzycznego  rzemiosła, nie tylko w aspekcie technicznym, ale również w kontekście ich melodyjności. Autentyczna siła przyciągająca. Zjawiskowe, będące wypadkową pojedynków A. Powell – T. Turner, niemal niekończące się gitarowe solówki z podkładem bardzo wyraźnego pulsującego basu,  znamionują urok najlepszych lat istnienia grupy. Epokę, kiedy nie brakowało wydatnej różnorodności, która cechowała stylistykę przedstawicieli podobnego grania. Czas, gdy wzajemnie splatały się równie istotne motywy bluesowe, hard rockowe, a nawet folkowe, czy jazzowe brzmienia. Argus został nagrany w pierwszym klasycznym składzie z Martinem Turnerem (bas Gison Thunderbird IV, wokal), Andy’m Powellem (gitara Gibson Flying V, wokal), Tedem Turnerem (gitara Fender Stratocaster, wokal) i Steve’em Uptonem (perkusja Capelle). Uzupełnieniem podstawowego składu w czasie rejestracji materiału był klawiszowiec John Tout dający próbkę swoich niewątpliwych możliwości w utworze Throw Down The Sword.


Tym wydawnictwem czwórka z uroczego nadmorskiego Torquay, wznosi się na pułap dostępny nielicznym. A może właśnie z powodu „klimatycznego” położenia angielskiej miejscowości mamy do czynienia z taką zjawiskową nutą!?
Do tego ta aura, otaczająca zbiór kompozycji, stanowiąca jeden z niekwestionowanych i barwnych, składników tego wydawnictwa. Album posiada mistyczne muśnięcie, które jest niezwykle trafnie eksponowane przez przyciągającą uwagę okładkę. Jej urzekający wygląd nacechowany pięknem i prostotą zaprojektowali ludzie z designerskiej agencji graficznej Hipgnosis. Umieścili na niej, zgodnie z wizją lidera agencji Storma Thorgersona, postać wojownika zaczerpniętą z filmu „Diabły” Kena Russella (The Devils), ze względu na jej enigmatyczne oblicze. Z kolei to spowodowało nadanie tytułu – Argus. Inicjatorem tytułu okazał się ówczesny perkusista grupy Steve Upton, którego wówczas fascynowała grecka klasyka, z jej całą plejadą mitologicznych postaci. Nazwa Argus (również funkcjonuje nazwa Argos) oznacza według mitologii greckiej olbrzyma o stu wiecznie czuwających oczach. Nieprzypadkowo więc owa postać strażnika - wojownika przewija się w dwóch kompozycjach z albumu - Warrior i Throw Down the Sword.



Stojący w blasku wschodzącego lub jak kto woli zachodzącego słońca, rycerz z włócznią zdradza cechy romańskie. Jego oblicze pozostaje tajemnicą, ale jest jeszcze inny, zdecydowanie bardziej interesujący szczegół znajdujący się na rewersie okładki albumu. Jeśli się dobrze przypatrzeć, można zauważyć, że wojownik nie spogląda na krajobraz, lecz na… latający spodek - statek obcych. Wygląda jak jakiś nieziemski wehikuł z bardzo odległej galaktyki, który mógł odwiedzać Ziemię w bardzo odległej epoce. Nie wiedzieć czemu po latach w edycji kompaktowej płyty pozbyto się tego Niezidentyfikowanego Obiektu Latającego. Według mnie postąpiono niesłusznie, gdyż proponowane pierwotnie połączenie tak przeciwstawnych, nieoczywistych elementów jak rycerz i UFO dodawało tylko smaczku całemu projektowi. Szkoda, że być może wydało się to zbyt pretensjonalne następnym pokoleniom zachowawczych wydawców analizowanego dzieła.



Fotografie zdobiące front okładki wykonano w dolinie rzeki Verdun, położonej na południu Francji. Autorem fotografii był Barry Wentzell, który także stał za wykonaniem zdjęć poszczególnych muzyków formacji WA, a umieszczonych w części środkowej rozkładanego etui płyty.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że jak wieść niesie, okładka albumu Argus tak spodobała się Jimmy'emu Page'owi, że postanowił zamówić w firmie Hipgnosis zaprojektowanie okładki płyty Led Zeppelin Houses of the Holy (tej z wizerunkiem irlandzkiej „Grobli Olbrzyma”). Nawiasem mówiąc tak Page’owi przypadł projekt „piątki” do gustu, że zlecił zaprojektowanie tej samej agencji graficznej kolejne albumy Presence oraz In Through the Out Door. Hipgnosis jest również odpowiedzialna za aktualnie kultowe okładki albumów takich renomowanych grup jak Pink Floyd, Black Sabbath, UFO, czy Genesis.


Jeśli chodzi o repertuar zawarty na tym krążku to prawie sama klasyka zespołu. W pierwszej kolejności przychodzi na myśl następująca kwestia. Czemu ten album nie jest należycie gloryfikowany przez każdego elektrycznego gitarzystę na świecie? Jest to po prostu jedno z najpiękniejszych, niesamowicie sugestywnych popisów gitarowych jakie kiedykolwiek usłyszałem! Muzycznie Wishbone Ash, do chwili wydania tego albumu, było całkiem świetnym zespołem o blues rockowych inklinacjach, ale tutaj uwydatnił tożsamość pełnoprawnych orędowników progresywnego rocka. Może pozwalam sobie na małą przesadę, tudzież egzaltację, ale doprawdy trudno jest mi znaleźć negatywne momenty na tym longu. Wszystko jest po prostu tak skończenie dobre, jakby było pisane jako akompaniament do wybitnego dzieła światowej literatury np. tolkienowskiej powieści.

Wystarczy posłuchać początkowego rozległego Time Was, który spaja przepełnioną liryzmem introdukcję z dynamicznym rozwinięciem pełnym instrumentalnej pasji. Podobny w swojej konstrukcji do uprzedniego Sometime World dosłownie może przenieść do innego wymiaru, Blowin Free to następny ożywczy majstersztyk w całym katalogu wysoko gatunkowych kompozycji. Tak jest do samego końca, a dowodem na to jest wyrazisty The King Will Come z narastającym marszowym wstępem, hipnotycznymi frazami gitarowymi i przestrzennymi swobodnymi wokalnymi pasażami. No i ten napełniony sielską nostalgią Leaf and Stream. Duże wrażenie wywołuje majestatyczny Worrior z zawiłymi partiami instrumentalnymi i mocą silnego wokalu. Kończący Throw Down the Sword jakby wizualizuje rycerskie hufce stojące w oczekiwaniu na śmiertelne zwarcie na polu bitwy wieków średnich. (W późniejszych wydaniach na płytach CD bonusowo jako ostatni utwór umieszczono rock&rollowa kompozycję No Easy Road, która nie znalazła się na pierwotnym wydaniu longplaya, a ukazała się w formie singla.)

Jeśli istnieją muzy odpowiedzialne za opiekę nad tak wartościowymi dźwiękami, to niezaprzeczalnie sprawują pieczę nad cały albumem: Klio – opiekunka pieśni bohaterskiej ze względu na sylwetkę wyżej cytowanego średniowiecznego wojownika zdobiącego obwolutę płyty; Kalliope - muza pieśni poetyckiej z powodu zawartości lirycznej i brzmieniowej albumu. Tu nie ma miejsca na niepotrzebne zagrywki, zbędne dźwięki. Niezwykle spójna muzyka zaopatrzona w działające na wyobraźnię etui, świadczy ponad wszelką wątpliwość, o tym że mamy do czynienia z niezaprzeczalną i trwałą jakością Argusa.
Podsumowując muszę się przyznać, jakkolwiek miałoby to zabrzmieć, że miałem  szczęście posiadać w tzw. cielęcym wieku  grupę znajomych, których nieoceniony wpływ na mój gust muzyczny jest nadal widoczny w mojej fascynacji również wspomnianymi dźwiękami przywołanymi w bieżącym odcinku moich rozważań.
Howgh!



poniedziałek, 5 grudnia 2016

NAZARETH – Hair of the Dog (Vertigo 1975)


Biorę „na warsztat” kolejny materiał. Jaki tytuł mógłbym nadać tym rozważaniom? Chyba zwyczajnie? W starym stylu zatytułowałbym: „pora na mocne uderzenie”.
Takie określenie trafnie oddaje charakter dźwięków zawartych na opisywanym albumie. Ale chwileczkę? Ten old skulowy termin pasowałoby bardziej w chwili pojawienia się rzeczonej muzyki jakieś 40 lat temu z niewielkim haczykiem. Współcześnie takie granie nikogo wcale nie dziwi i nie zaskakuje, a nawet w niektórych kręgach może trącić myszką. Przecież obecnie ciężkie granie kojarzyć się może z bardziej radykalnymi stylami najcięższej odmiany rocka (death metal, grindcore itd.). Istotnie, pod względem agresji i ekstremy aktualni wykonawcy biją na głowę szkockich dziadków. Ale... w zakresie ładunku energetyczności i ekspresji wynikającej z właściwych umiejętności gry i solidnej podstawy edukacji muzycznej, to z całym szacunkiem dla całych zastępów współczesnych szarpidrutów, goście
z Nazareth mogą stanowić absolutny, często niedościgły ideał. Zastrzegam, że biorę pod uwagę oczywiste kryterium zdolności muzycznych i warsztatowych hard rockowych klasyków spod szyldu Nazareth, a nie inne elementy artystycznego wyrazu teraźniejszych (często niestety niedouczonych) wykonawców –ignorantów. Już widzę oczami wyobraźni dezaprobatę miłośników totalnej muzycznej sieki, którzy przedkładają miażdżący zgiełk ekstremalnego metalowego chaosu, nad wyższe dźwiękowe wartości, zawarte w innych odmianach muzyki. Od razu informuję, że to tylko moje subiektywne odczucia i całkowicie nikogo nie chciałem obrazić. Nade wszystko innych muzycznych gustów podważyć czy zdyskredytować. Piszę te słowa, bo sam słucham i lubię niektórych współczesnych wykonawców najcięższej odmiany rocka.
Dość tych refleksji nad aktualnym stanem ciężkiego grania, bo mnie diabli wezmą spod znaku black metalu, czy innych pokrewnych odłamów ciężkiego grania ;-) Wracam do określenia, którego użyłem świadomie we wstępie. Dla mnie, to czym chciałbym się podzielić - było, jest i będzie na zawsze rzeczywistym mocnym uderzeniem. 


NAZARETH nigdy nie był kapelą z tzw. ekstraklasy. Do których należy zaliczyć Led Zeppelin, Black Sabbath, Deep Purple itd. Nie wskazali żadnych pionierskich dróg, ba nawet nie wytyczyli nowatorskich kierunków. W końcu ich wymierny wpływ na obszary sceny muzycznej lat siedemdziesiątych był na wskroś incydentalny. Raczej asystowali w erupcji hard rocka na całym globie w latach siedemdziesiątych. Jednak z drugiej strony trudno nie zauważyć, że dopracowali się indywidualnej szlachetnej muzycznej maniery. Szczególnie odciśniętej na „psiej sierści”. Ich nad wyraz rozpoznawalnym elementem był wokalista Dan MacCafferty, a raczej jego niezaprzeczalna charyzma, której częścią składową okazał się niesamowity głosowy wygar. Jeśli miałbym porównać to najbardziej zbieżny z chrypką Briana Johnsona z AC/DC. Do tego równie wartościowy styl grania nie podlegający znaczącym zmianom na przestrzeni lat ich funkcjonowania. Przepastny, stojący w masywnych fundamentach ognistego i energetycznego odłamu rocka. Zadziorny i pozornie toporny. Bezlitośnie smagający organy słuchowe melomana. Sekcja rytmiczna w osobach basisty Pete’a Agnewa i perkusisty Darrella Sweeta też nie zasypuje gruszek w popiele i dokłada do pieca aż miło, ile się zmieści! Nawet wokalnie! Poza tym niezapomniany Manny Charlton wyciskający w dobrym znaczeniu tego słowa, ostatnie soki ze swojego Gibsona. Dostarcza wspaniałych dźwiękowych mieszanek wyrywających się z trzewi elektrycznej gitary. Wygrywane riffy między liniami wokalnymi zadają sążnistej intensywności. Gdzieniegdzie feeling gitary doskonale współbrzmi z elektronicznymi pasażami instrumentów klawiszowych, nadając mu zawiesistą atmosferę czystej rockowej energii.



Hair of the dog to pozbawione przeciętnych kompozycji, bezsprzeczne meritum stylu czterech jegomości pochodzących zza muru Hadriana. Faktycznie, w ciągu całej tej muzycznej opowieści występuje balans pomiędzy konglomeratem dźwiękowych niuansów zawartych na krążku. Ani jeden utwór nie nuży. Przeciwnie jest uzbrojony w różnorodne riffy oraz odrębne odmiany miarowego, czasem bluesowego, tempa. Nawet te syntezatorowe wstawki dają wymierną jakość, jak dobra przyprawa serwowana do smacznego dania. Ale nade wszystko fundamentem szóstej płyty zespołu jest jej bezlitosny dźwięk, który najlepiej oddaje zawadiackiego ducha mieszkańców szkockiego Dunfermline. Co ciekawe, nie zaproponowali nic nowego co by nas zaskoczyło. Właściwie brzmieniowy trzon pozostał ten sam. Niby wszystko wydaje się znane z pozostałych płyt, ale ujęte w sposób zwarty i interesujący. W konsekwencji najbardziej przekonujący.

Sądzę, że tym albumem osiągnęli absolut własnych możliwości. Nagrali płytę, której upływ czasu nie zdołał okryć patyną. Płytę, która po dziś sprawia piorunujące wrażenie i to zarówno w kwestii kompozycji, jak i produkcji, aranżacji i wykonania. Czysta, bezlitosna, jednoznaczna. Zrealizowana w studiu, ale niemal na żywo, bez zbędnych upiększeń. Skomponowana kolektywnie, wyłącznie przez członków kapeli, pod przewodnictwem Charltona. W rezultacie brzmienie płyty jest fantastyczne: na wskroś rockowe, mocne, bezkompromisowe, a przy tym klarowne i wyraźne, ani przez moment nie rażące siermiężnością.

Utwór tytułowy – oparty na kapitalnym riffie, który rozwija się, aż do rewelacyjnego apogeum. Kompozycja spłodzona podobnie jak lwia część utworów, podczas jamów w autobusie, przewożącym zespół w czasie intensywnych koncertowych tournée. Jak zauważyłem, generalnie album zawiera masę zabójczych riffów przewijających się w potężnym Miss Misery, chwytliwym Beggars Day, rajcownym Changin’ Times i mocno osadzonym w bluesie Whiskey Drinkin' Woman, żeby wymienić co najbardziej pamiętne. Ponadto, tak dla zróżnicowania, w wersji przygotowanej na rynek amerykański, obecny jest słynny song Love Hurts. Natomiast w edycji brytyjskiej zamiennie znalazła się oszczędna ballada Guilty. Na koniec istna wisienka na torcie. Orientalizujący Please Don’t Judas Me. Świetnie rozwijający się prawie dziesięciominutowy, napełniony transowym rytmem i wielkim rozmachem brzmieniowym, elegijny utwór. Kapitalne zwieńczenie tego krążka!

Warto wiedzieć, iż pierwotnie album miał nosić nieprzyzwoity tytuł Heir of the Dog, co oznacza to samo, co Son of a Bitch pojawiające się w refrenie tytułowego kawałka. Wytwórnia płytowa nie wyraziła zgody (cenzura), z powodów obyczajowych panujących w Stanach Zjednoczonych i ostatecznie opatrzono idiomem Hair of the Dog, co także brzmi dosyć dosadnie, a oznacza konkretny patent na kaca, czyli rodzimy odpowiednik klina!

Jeszcze jedna konstatacja finalizująca opisany album. Zupełnie oczywista. Ten album jest jednym z bardziej niedocenionych wielkich hard rockowych albumów nawet w zestawieniu legendarnych zespołów, a w niektórych przypadkach przewyższa ich dokonania.
Pełny szacun!