Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pink Floyd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Pink Floyd. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 29 kwietnia 2019

PINK FLOYD – The Wall (Harvest 1979)


PINK FLOYD – THE WALL reż. Alan Parker (MGM 1982)





„Kamanda Pinka Flojda” jak powiadają Rosjanie. Tym określeniem zapraszam do spotkania, z jakby nie było, epokowym dziełem Brytyjczyków. Była muzyka, powstał film. Obraz znaczący dla wszystkich miłośników muzyki w skali światowej kinematografii. W swoim przekazie bardzo poruszający. W formie skondensowanej dotyka tego wszystkiego, czego doświadczył człowiek, szczególnie w dwudziestym wieku, a mam wrażenie, że trwa to dalej. Dotyczy szczególnie skali makro, czyli społeczeństwa, a także mikro – ludzkich (człowieczych) trosk, dramatów targających jednostkę wywołanych zresztą przez opresyjny państwowy system i chore ambicje polityków. W tym pierwszym przypadku mam na myśli świadomość społeczną mas ludzkich, manipulowaną przez wyrachowane ruchy demagogów, zaś w drugim emocje determinujące działania jednostki. Czyny, które bezpowrotnie w sposób destrukcyjny wpływały na przeszłość, budują teraźniejszość i kreują przyszłość. Nie są to łatwe tematy, ale Waters nigdy nie szedł na skróty. Raczej świadomie, również poprzez własne traumatyczne doświadczenia, konfrontował się z zazwyczaj gorzką rzeczywistością. Nie poznał nigdy Ojca – porucznika Erica Fletchera Watersa, który zginął podczas II WŚ we Włoszech, kiedy mały Roger miał zaledwie 5 miesięcy. 




Podobnie teraz, jaki i w momencie powstania dzieła, twórczość watersowskiego Pink Floyd wydaje się niezwykle na czasie, może nawet jest znacznie bardziej aktualna niż 40 lat temu. Wznoszenie murów rozprzestrzenia się po całym globie (podziały religijne, ideologiczne,społeczne). Ludzkie relacje coraz bardziej zanikają w człowieczym rozumieniu (dominująca komunikacja internetowa). Następuje jakby nieodwołalne budowanie granic, co w konsekwencji prowadzi do rozłamu miedzy My i Oni. Niepodzielnie króluje hejt i obojętność mimo pozornej walki z tą patologią. Historia nic nas nie uczy. To wszystko „ubrane w inne szaty” powraca cyklicznie i ponownie ogarnia świat.



A zawartość na The Wall sama w sobie stanowi przejmującą podróż przez świat alienacji i cierpienia, ujęty w pięknym dźwiękowym tle. Materiał zgromadzony na podwójnym albumie jak ulał nadawał się jako gotowy scenariusz do filmu. Zadania tego podjął się znany reżyser Alan Parker, który w sposób niezwykle wymowny dokonał tego filmowego obrazu. Dokonując niewielkich modyfikacji doskonale ubrał muzykę Floydów w filmowy obraz, zachowując przesłanie i wymowę płyty. Zobrazował muzykę niezwykle sugestywnymi, animowanymi wątkami, przedstawiającymi apokaliptyczne wizje dehumanizacji świata, prowadzące do niechybnej zagłady. Natomiast wyraziste, fabularyzowane fragmenty frustracji i metamorfozy Pinka (w roli głównej z Bobem Geldofem) na zawsze zapisują się w pamięci każdego widza. Nie chcę wyróżniać poszczególnych utworów, choć sam mam swoje ulubione kompozycje takie jak: Hey You, Comfortably Numb, Goodbye Blue Sky i Mother


Zarówno o płycie, jaki i filmie, powstały całe opasłe elaboraty, więc chyba trudno jest dodać coś znaczącego, czy odkrywczego. Tak jak w dniu powstania, tak i dzisiaj, film i muzyka Floydów porusza i nie pozostawia obojętnym.

Kanon i basta. Ewidentnie wstyd nie znać. 

PS. Gwoli uzupełnienia to dwa z utworów, które nie znalazły się na płycie pojawiły się w filmie. When the Tigers Broke Free powstało specjalnie na potrzeby filmu, a What Shall We Do Now? nie zostało umieszczone na oryginalnym albumie. Ponadto utworami znajdującym się na albumie, które nie trafiły do pierwotnej wersji filmu były Hey You oraz The Show Must Go On.

Warto też wspomnieć, że płyta jest dotychczas najlepiej sprzedanym podwójnym albumem w historii muzyki rockowej.



niedziela, 7 stycznia 2018

PINK FLOYD – Wish You Were Here (Harvest 1975)




Pisać coś nowego, a zarazem mądrego i jednocześnie niebanalnego o czymś tak oczywistym jest, jak nie trudno się domyśleć, zadaniem wybitnie niełatwym. Być może popadnę w schemat wielu poprzedników, ale tym tekstem „żadnej ameryki” nie odkryję. Tak właściwe nie mam absolutnie chęci tak postąpić. No i jak tu podejść do tematu, który wydaje się całkowicie wyczerpany na wszystkie sposoby? Na pewno nie zamierzam poddać go dogłębnej analizie, czy tym bardziej wartościować, czy kategorycznie polecać komukolwiek. Bardziej chodzi mi o osobiste nastawienie do tego dzieła. Bo tak po prawdzie, inaczej nie sposób napocząć tej bez mała wielkiej muzy, nierozerwalnie istniejącej w symbiozie z warstwą tekstową, wyrażającą bardzo intymny aspekt ludzkiego życia jakim jest uczucie osamotnienia. Dokładnie - alienacji w kontekście ludzkiej egzystencji.

Wish you were here - chciałbym, żebyś tu był. Cały album Pink Floyd jest o utracie (w każdym znaczeniu tego słowa). Lodowatym dotyku uczucia izolacji. Ale też intencji niewyrażonej tęsknoty, niejako skierowanej do byłego muzyka formacji Syda Barretta.

"Barrett był symbolem wszystkich skrajności nieobecności, z którymi niektórzy muszą stoczyć walkę, ponieważ jest to jedyny sposób, w jaki mogą poradzić sobie z tym pieprzonym, smutnym współczesnym życiem."
Roger Waters

Podobnie jak zespół zmierzył się u zarania powstania tej płyty z niebotycznym poziomem, który zdefiniowała Ciemna Strona Księżyca, tak też zdecydowanie sporym, osobistym wyzwaniem jest próba wiwisekcji tego dzieła. Sam zespół próbując zmierzyć się ze swoim sukcesem zarówno artystycznym jak i komercyjnym poprzedniego krążka, obrał kierunek pierwotny swojego artystycznego poszukiwania, eksperymentalnego podejścia do dźwiękowej materii.
 
Jak pomyśleli tak postąpili, w prymarnym okresie tworzenia zrębów albumu, zaprzęgając do realizacji projektu w dosłownym znaczeniu tego terminu – przedmioty gospodarstwa domowego (household object). Co w rezultacie przeistoczyło się w bardzo twórczy, acz trudny i burzliwy czas spędzony w studiu od samego początku 1975 roku. W rezultacie pełnych ekstrawaganckich doświadczeń i ciężkich chwil związanych z coraz to gorszymi relacjami wewnątrz grupy (wyraźne tarcia na linii Waters-Gilmour) dostaliśmy, o dziwo, całkiem przystępny kawał zacnej muzyki. Wyraźnie jednorodnej, dojrzałej rockowej muzyki. Jedyną pamiątką ostałą z eksperymentalnego Household Object okazał się dźwięk wytworzony przez mokry palec ocierający się o brzeg kieliszka do wina.


W chwili ukazania się, jak i obecnie, płyta poprzez brzmienie, atmosferę i przekaz stanowi rzecz niezrównaną. Równocześnie trzeba wskazać, że album posiada drugie dno – wszystkie kompozycje zaopatrzone w tekst niekoniecznie należy rozpatrywać dosłownie. Trzeba zwrócić uwagę na ładunek emocjonalny autorów zawarty w przekazie literackim poszczególnych kompozycji, który zdaje się najmniej pretensjonalny spośród całego dorobku zespołu.



W myśl zasady, czas przejść od ogółu do szczegółu.

Klamrą spajającą całość podzieloną na dwie części jest suita Shine On You Crazy Diamond. Już na wstępie pierwszej części wspomnianej kompozycji otwierającej album, dochodzą nas narastające dźwięki subtelnej klawiszowej introdukcji.

Do tego w dalszej kolejności dochodzi niezapomniana gitara, stanowiąca fundament utworu. Aby po jakimś czasie ruszył bas wraz z perkusją. Doskonałość w najczystszej postaci przejawiająca się w odpowiednim kreowaniu nastrojów zaakcentowanych zwłaszcza przez klawisze Ricka Wrighta i tak samo cudowne gitarowe zagrywki Davida Gilmoura. I w końcu Waters poprzez śpiew Gilmoura, wzywający nieobecnego, starego kompana Syda Barretta znamiennymi słowami: Pamiętasz gdy byłeś młody, lśniłeś jak słońce...

Również podobne reminiscencje skierowane do byłego muzyka Floydów kontynuuje w tytułowej ponadczasowej balladzie. Przepełnionej przygnębieniem po bezpowrotnej stracie byłego kompana z zespołu, gdzie w ambiwalentnym epilogu symboliczna granica odczuwania pomiędzy tym, co sprawia radość i smutek, uległa w powolnemu zatarciu.

Więc myślisz, że potrafisz odróżnić niebo od piekła?
Przyjemność od bólu? Zielone pola od zimnych stalowych szyn?
Uśmiech od zasłony? Czy naprawdę myślisz, że potrafisz?
Czy zmusili cię , byś zmienił swych bohaterów na duchy?
Gorący popiół na drzewa? Gorące powietrze na chłodna bryzę?
Czy zamieniłeś marginalny udział w wojnie na główna role w zamkniętej klatce?
Tak bardzo bym chciałbym, abyś tu był
Jesteśmy niczym dwie zagubione dusze pływające w akwarium, rok po roku
Ganiając po tyje samej starej ziemi
I cóż tu znaleźliśmy? Te same stare lęki
Szkoda, ze cię tu nie ma



Dalej mamy niesamowicie lodowaty i odhumanizowany, zaopatrzony w stare analogowe syntezatory, otoczone akordowym dźwiękiem gitary akustycznej, Welcome To The Machine ze złowieszczymi słowami Watersa: Witaj synu, witaj w maszynie... . Mamy też Have a Cigar, z konkretnym gitarowym riffem i osobliwą słowną dygresją (wypowiedzianą kiedyś przez kogoś z otoczenia zespołu): A tak przy okazji, który z was to Pink? :-)

 
Okładka zaprojektowana przez słynną Hypgnosos Storma Thorgersona, również poniekąd zrównoważyła treść z formą, podkreślając swoją szatą graficzną, uczucie cytowanej izolacji i samotności. Pierwotnie anonimowa czarna folia maskująca zawartość i tylko niewielka nalepka z grafiką Georga Hardie’go. Używana od czasu wydania płyty jako logotyp zespołu, a przedstawiająca mechaniczne dłonie robotów, wymieniające uścisk otoczone przez cztery żywioły. W środku znany motyw dwóch mężczyzn podających sobie rękę, z których jeden płonie. Warto wspomnieć koncepcję powstania tego motywu. W jej tworzeniu wzięło udział dwóch kaskaderów, jeden ubrany był w ogniotrwałe ubrania imitujące garnitur. Niestety dalsze wydarzenia niepostrzeżenie wyszły błyskawicznie spod kontroli. Przyroda spłatała figla i nastąpiła zmiana kierunku wiatru, co w konsekwencji spowodowało rozprzestrzenienie płomieni bardziej niż planowano. Co więcej, „płonącemu” kaskaderowi przypaliły się… wąsy! Na szczęście cała historia zakończyła się pomyślnie i większych strat nie zanotowano.

ps. Bilety zakupione i już czekają od października 2017 r. ... a koncert w Krakowie dopiero w sierpniu 2018 r. Pozostało tyle czasu... ale myślę, że warto czekać, żeby zobaczyć, może nie Floydów, gdyż to z przyczyn całkowicie obiektywnych jest zupełnie niemożliwe, ale jednego z ojców tej muzyki - wielkiego Rogera Watersa i usłyszeć wyżej wymienione, jak sądzę na zawsze, niezapomniane kompozycje :)







poniedziałek, 21 sierpnia 2017

Pink Floyd: Live at Pompeii – (Universal 1972)

reż. Adrian Maben


„To niezwykłe miejsce, ponieważ jest zachowane dokładnie tak, jak było. Istnieje wiele innych miejsc. Jeśli odwiedzisz jakiekolwiek inne miejsca tego typu na całym świecie, są one bardzo zniszczone tym, co trwało przez stulecia, odkąd zostały porzucone. Ale ten był po prostu zapieczętowany, więc patrzysz na powierzchnie skalne, na przedmioty utrwalone w kamieniach, które wyglądają tak, jakby to zrobiono wczoraj.”
                                                                 David Gilmour

Mamy najcieplejszą porę roku. Lato dojrzałe. Z zeschniętą trawa. Sucho jak diabli. Dni nieco krótsze. Noce jakby chłodniejsze niż kilka tygodni temu. Może to nie odkrywcze co powiem, ale cieszmy się tym co mamy, bo w listopadzie jeszcze nie raz zatęsknimy za takim rozgrzanym sierpniowym fluidem. 

W podobnej scenerii, no może na bardziej zmęczonej spiekotą ziemi, ale prawie 2 tysiące kilometrów od nas, w 1971 roku w pierwszych dniach października Pink Floyd rejestruje obraz połączony z dźwiękiem u podnóża wulkanu Wezuwiusz. Właściwie jest to koncert w magicznym otoczeniu natury i starożytnej architektury... ale bez tradycyjnej publiczności!






Dokładnie zdjęcia do filmu były rejestrowane w dniach 4 - 7 października 1971 roku. Zespół zagrał kilka utworów przed zgoła innym audytorium, w skład którego wchodzili: obsługa filmowa, ekipa techniczna, personel logistyczny i przypadkowo obecne dzieci z okolic antycznego miasta.
Sam pomysł autorstwa francuskiego reżysera Adriana Mabena został urzeczywistniony przy wydatnym finansowym i organizacyjnym wsparciu telewizji znad Sekwany. Pierwotnie nietypowym pomysłem było zrobienie filmu z wykorzystaniem nieszablonowych obrazów Paula Delvauxa, Giorgia de Chirico czy René Magritte’a jako surrealistycznych dekoracji. Jednak porzucono ten pomysł za intencją managera zespołu, jak i samych muzyków, co wpłynęło korzystnie na oddanie wielopłaszczyznowej i nowatorskiej muzycznej filozofii Pink Floyd w finalnej produkcji.

Warto wspomnieć, że idea starożytnych ruin jako scenografii wcale nie zostałaby urzeczywistniona z powodu początkowego weta włoskich administratorów Pompejów nierozumiejących idei autorów muzycznego przedsięwzięcia. Na szczęście Włosi jak to Włosi – niepoprawni romantycy, zdołali się przekonać do pomysłu ponownego, symbolicznego ożywienia niemych świadków minionej historii antycznego świata, który istniał w tamtym miejscu do zabójczej erupcji pobliskiego wulkanu w 79 r. n.e.
Warstwa muzyczna zawarta w tym obrazie to kombinacja barwnej nostalgii, przy tym pełna wyobraźni, surrealistyczna i prekursorska - doskonale dopełniająca propozycje wizualne autorów filmu. Ujęcia trwale zarejestrowane na taśmie filmowej wokół i wewnątrz starożytnego amfiteatru, pośród ruin Pompejów wraz z kreacją Pink Floyd, to niepowtarzalne audiowizualne doświadczenie. Mistrzowski zapis tego wydarzenia rozpięty jest pomiędzy skąpaną w słońcu areną, tajemniczo lśniącym nocnym światłem, a dymiącymi wulkanicznymi pozostałości. Jest perfekcyjnym wzajemnym przenikaniem obrazu i dźwięku przy wydatnym uwzględnieniu śladów rzymskiej kultury. Czasem demonicznym, zaskakującym i dynamicznym wyborem ujęć filmowych.

Koncert rozpoczyna się i kończy, spinającą klamrą w całość, pełną ekspresji kompozycją Echoes z albumu Meddle. Na arenie amfiteatru grupa prezentuje również A Saucerful Of Secrets oraz One Of These Days.

Następne utwory wykorzystane w filmie dograno w Studiu Europa-Sonor w stolicy Francji w drugiej dekadzie grudnia 1971 r. (Careful with That Axe, Eugene i Set the Controls for the Heart of the Sun). Tam również, zdaje się zupełnie pod wpływem chwili, zaimprowizowano bluesowo-żartobliwy Mademoiselle Nobs, gdzie swój talent wokalny zaprezentował… pies wabiący się  Seamus, który skowycząc wtórował grającemu na harmonijce Davidowi Gilmourowi.



Trzeba zaznaczyć, że film ukazał się we wrześniu 1972 roku. Początkowo planowano wyłącznie jednorazowe emisje w telewizji francuskiej, belgijskiej i zachodnioniemieckiej. Jednak z powodu większej popularność jaką zdobył, trafił także do kin innych krajów w 1974 r. w rozszerzonej reżyserskiej wersji wzbogaconej o fragmenty z sesji nagraniowej (też poza muzycznej – rozmowy muzyków itp.) Ciemnej Strony Księżyca (On the Run, Us and Them, Brain Damage, Eclipse).
Niestety dotychczas nie ukazał się oficjalny soundtrack filmu, a samych wersji „piratów” można naliczyć przynajmniej 62!


Istnieje takie powiedzenie, że historia lubi się powtarzać. Tak więc po 45 latach filar Pink Floyd - David Gilmour ponownie pojawił się nieopodal Neapolu, by zagrać w pompejańskim amfiteatrze w dniach 7 i 8 lipca 2016 roku. Koncerty, które odbyły się w ramach trasy Rattle That Lock Tour w wybudowanej w 90 roku p.n.e. arenie walk gladiatorów, były pierwszymi występami z udziałem publiczności od czasu wybuchu pobliskiego Wezuwiusza.



„To magiczne miejsce. Powrót tutaj, zobaczenie tej sceny, było czymś przytłaczającym. To miejsce pełne duchów..." 
                                                                                                                           David Gilmour

Sam amfiteatr odwiedziłem w czerwcu 2011 roku i pierwsze skojarzenia miałem nieco inne… a związane z pamiętnym filmem Pana Mabena.




poniedziałek, 4 stycznia 2016

PINK FLOYD - The Dark Side of the Moon (Harvest/Capitol 1973)


Jaką płytę można byłoby wysłać w bezkresny kosmos jako wizytówkę ludzkości? Nawet po pobieżnym zastanowieniu, to dzieło anglików wydaje się być bezapelacyjnym wyborem. Z jednej strony, genialna muzyka ukazująca poprzez kreowanie totalnych brzmień prawie wszystkie style szeroko pojętej muzyki popularnej, natomiast z drugiej strony, niebanalny element literacki proponowany odbiorcom.
Mógłbym ten album opisać jednym dobitnym, patetycznym słowem. Doskonałość. W sumie to najlepsze rozwiązanie, gdyż przelewanie na papier jakichkolwiek opinii czy ocen mija się z celem. Te dźwięki są genialne, więc każda próba - także i ta – opisania ich słowami, jest przysłowiowym „mission impossible”.
Album-symbol ponadczasowości. Płyta zapadająca w pamięci na wieczność i ograna do bólu. Prześwietlona przez tabuny zainteresowanych adresatów. Rozłożona na czynniki pierwsze w przelicznych opracowaniach muzykologów, zwykłych zjadaczy chleba czy opiniotwórczych ekspertów.
Zbiór nagrań wolnych od niefrasobliwości zmusza do zastanowienia. W jaki sposób poradzić sobie z nieubłaganym przemijaniem , który bezlitośnie przybliża nas do kresu życia? Jak nie zbłądzić w gonitwie za iluzorycznym szczęściem, materialnymi dobrami, które w ostatecznym bilansie okazują się nic nie warte?



„Czas”

Tykanie zegara wypełnia chwile szarego dnia
Marnujesz i trwonisz godziny, które otrzymałeś
Okopujesz się na kawałku ziemi w rodzinnym miasteczku
Czekając na coś lub na kogoś, kto pokaże ci drogę

Masz dość leżenia w promieniach słońca
Zostajesz w domu, by oglądać deszcz
Jesteś młody, a życie jest długie
I masz trochę czasu do zabicia
Pewnego dnia odkryjesz, że minęło dziesięć lat
Nikt nie powiedział ci, kiedy biec, przegapiłeś sygnał na start

Więc biegniesz i biegniesz, by zrównać się ze słońcem
Lecz ono zachodzi
Pędzi wokoło, by znów ukazać się za tobą
Właściwie jest takie samo, ale ty jesteś starszy
Masz krótszy oddech i z każdym dniem zbliżasz się do śmierci

Każdy rok staje się krótszy, na nic nie znajdujesz czasu
Plany też się nie spełniają
Lub kończą się skrawkiem zabazgranej kartki
Pozostajesz w cichej rozpaczy — po angielsku
Czas już minął, piosenka się skończyła
Myślałem, że mam więcej do powiedzenia


Wymowę całego dzieła uzupełnia i podkreśla wyjątkowe bogactwo efektów, przeplatających się eksperymentów dźwiękowych, które szczerze frapują i potrafią sprawiać niewątpliwą przyjemność. Ktoś się śmieje. Przesypywane monety pobrzękują w fiskalnej kasie. Tykanie i dzwonienie zegarów. Odgłosy kroków. Bicie serca. Przepełniony emocjami krzyk rozdziera dzieło..., które rozbrzmiewa w całej okazałości... Niesie ze sobą wszystko – euforię, smutek, ekstazę i żal. Żadnego zbytecznego detalu. W połączeniu ze wspaniałymi wokalami, porusza do głębi.



W bez mała w całych dziejach rocka nie spotkamy tak wypieszczonej kompozycji jak utwór „Ciemna strona Księżyca”. Muzycy poszerzając granice artystycznej koncepcji zdołali wykorzystać w nim różne środki wyrazu ocierające się o klasykę, gdzie dzięki Richardowi Wrightowi w partiach instrumentów klawiszowych nawiązano do jazzu (gdzieniegdzie pozbawionym tonalności przez co zbliżonym do muzyki awangardowej). Tym samym Floydzi dokonali iście karkołomnego wyczynu.

Dowiedli, że pozornie ambitna i trudna w odbiorze muzyka może być przystępna dla szerokiego grona odbiorców. Oprócz genialnej, nowatorskiej i urozmaiconej muzyki dodali ponadczasowe, bliskie każdemu człowiekowi, aczkolwiek mało optymistyczne, empatyczne teksty, demaskujące ciemne oblicze ludzkiej doczesności. Jawiące się jako zbiór wynurzeń sfrustrowanego i rozgoryczonego życiem człowieka trwoniącego czas, goniącego za pieniądzem, wyalienowanego. Ilustrują daremność wszelkich prób nadania życiu głębszej treści. Za suwerenne tło literackie odpowiada Roger Waters, natomiast David Gilmour dysponujący rozpoznawalnym stylem artykulacji, nienagannie olśniewa elegancką gitarową frazą. Niczym wytrawny smakosz nut, urzeka przepięknym, eterycznym wybrzmiewaniem swojego instrumentu. Podstawą tej płyty pozostaje muzyczna esencja „wyglansowana” na wysoki połysk. Zharmonizowane, bluesujące ballady o wyjątkowej urodzie melodyjno-brzmieniowej, poszarpane w niecodziennej warstwie aranżacyjnej, za co w dużej mierze odpowiadał Nick Mason. W konsekwencji otrzymujemy olśniewający efekt finalny, gdzie niczego nie jest za dużo i niczego za mało. 
I chyba nie powinien zdumiewać przypadek, że przez lata krążek plasował się w gronie najlepiej sprzedających się płyt.
A jeszcze na końcu dowiadujemy się, że nie ma żadnej ciemnej strony Księżyca!!!

Moje osobiste wspomnienia związane z tą płyta są szczególne. Tak naprawdę „zachodzę w głowę” kiedy pierwszy raz usłyszałem tę niesamowitą muzykę? 
Mam poczucie, że towarzyszyła mi od zawsze... 
Jak słońce pragnące oświetlić przysłowiową - Ciemną Stronę Księżyca.



„Zaćmienie”

Wszystko, czego dotykasz
Wszystko, co widzisz
Wszystko, czego smakujesz
Wszystko, co czujesz
Wszystko, co kochasz
Wszystko, czego nienawidzisz
Wszystko, w co nie wierzysz
Wszystko, co zachowałeś
Wszystko, co oddałeś
Wszystko, co przehandlowałeś
Wszystko, co sprzedałeś
Wyżebrałeś, pożyczyłeś lub ukradłeś
Wszystko, co tworzysz
Wszystko, co niszczysz
Wszystko, co robisz
Wszystko, co mówisz
Wszystko, co jesz
Każdy, kogo spotykasz
Wszystko, co lekceważysz
Każdy, z kim walczysz
Wszystko, co jest teraz
Wszystko, co przeminęło
Wszystko, co nadejdzie
I wszystko, na co pada słońce jest piękne
Ale słońce jest zaćmione przez księżyc