Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Peter Green. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Peter Green. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 30 marca 2023

FLEETWOOD MAC – Then Play On (Reprise 1969)

Płyta szczególna i ważna z wielu powodów. Wychwytująca moment przełomowy dla działalności zespołu, jakim było powolne pożegnanie dotychczasowego lidera formacji Petera Greena. Ale też wybitna pod względem artystycznym. Stanowiąca znakomite zwieńczenie bluesowej podróży Fleetwood Mac. Dojrzała, różnorodna, ukazująca mnogość stylów muzycznych, osadzonych w bluesowej tradycji tak wówczas bardzo eksponowanej na muzycznej scenie przełomu lat 60 i 70. To uchwycony dualizm personalnej przemiany zespołu z jednej strony, zaś z drugiej, łagodne porzucenie bluesowej maniery w muzycznej drodze formacji. Then Play On to na pewno kulminacyjny moment w karierze bluesowego Maca. Prawdziwa kwintesencja stylu lidera, który żegna się ze swoim zespołem w sposób znamienny. Album stanowi spoiwo miedzy wczesnym wcieleniem opartym na bluesie, a bardziej popową i zarazem przyszłą, komercyjną edycją zespołu. Taki przysłowiowy łabędzi śpiew, ukłon w stronę pierwotnej stylistycznie wersji Fleetwood Mac.


Mówiąc ze staropolska ;) po prostu – extraordynaryjny. Absolutnie najlepsze, co mogła wówczas pokazać pochodząca z Londynu grupa. Na tym krążku, oprócz wspomnianych „czarnych” klimatów, mamy wyborny rockowo-psychodeliczny feeling. Bardzo udane pożegnanie z dotychczas eksponowaną bluesową nutą i to pomimo frustracji i narastającego kryzysu psychicznego Petera Greena.


Wspomnę o składzie bo warto. Dotychczasowy lider „Zielony Piotruś”, czyli „Jego Wysokość Książę Bluesowej Gitary” Peter Green (właściwie Peter Allen Greenbaum) niczym dyrygent oddaje tym razem nieco przestrzeni pozostałym muzykom. Jemu z kolei wtóruje niezawodny Jeremy Spencer, który świetnie, acz z rzadka na Then Play On, prezentuje się jako wytrawny pianista. Na kolejnej gitarze niemal idealnie wtóruje im, a momentami dominuje, młody talent gitarowy Danny Kirwan. Co ciekawe, pomimo kumulacji instrumentów, nikt sobie nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, każdy dźwięk uzupełnia bogatą muzyczną fakturę tej płyty. No i więcej niż poprawny, rytmiczny duet, który niezmiennie stanowił „żelazny” trzon zespołu. Dający zresztą, nazwę kapeli od nazwisk: perkusisty Micka Fleetwooda i gitarzysty basowego Johna Mc Vie. Obok zasadniczego składu, niebagatelną rolę przy tworzeniu płyty, trzeba zapisać na konto niezrównanego amerykańskiego harmonijkarza Big Waltera Hortona i udzielającej sią na pianinie Christine Perfect. Uzdolnionej wokalistce, która wkrótce na stałe dołącza do zespołu.


Zawartość płyty stanowią ciekawe i urozmaicone kompozycje. Lwia część utworów to mariaż solidnego rocka, cichych, introspektywnych melodii o utraconej miłości i smutku oraz kilku nastrojowych, klimatycznych utworów instrumentalnych.


Nieśmiertelny Oh Well dający upust frustracjom Greena za pośrednictwem zadziornych warstw gitarowych i z kameralnymi wtrąceniami brzmieniowymi, jest być może najlepszą progresywną kompozycją zespołu. Rattlesnake Shake to kolejny dynamiczny numer. Brudny, pulsujący, o miarowym tempie, z czystymi, dźwięcznymi gitarami. Zwarty, masywny rytm i ogniste improwizacje Greena napędzają Searching for Madge, prawdopodobnie najbardziej inspirujące dzieło kapeli poza klasykiem FM Green Manalishi, które prowadzi do podniosłego interludium, lżejszego boogie Fighting for Madge. Gorący latynoski rytm z pięknymi gitarami Kirwana i Greena w Coming Your Way nie tylko definiuje brzmienie Fleetwoodów, ale także rockową estetykę tamtych czasów. Spośród piosenek z ewidentnym niezależnym piętnem D. Kirwana, trudno nie zauważyć Closing My Eyes. To tajemnicza opowieść o miłości do tańca. Nawiedzone brzmienia zbliżają się do muzyki mniej wysublimowanej z instrumentalnym pogłosem gitarowym My Dream. Z kolei Although the Sun is Shining stanowi niejako preludium do przyszłej, mniej wysublimowanej odmiany stylistycznej zespołu. Wymienione wielokrotnie wcześniej elementy bluesa, wciąż pojawiają się w przestrzennym, zabarwionym hendrixowskim klimatem Underway, folkowym Like Crying i ekspresyjnym Show-Biz Blues. Odprężający Before the Beginning daje na sam koniec wytchnienie od kumulacji wszystkich dźwięków albumu. Nie bez znaczenia jest kwestia, że za finalną wersję płyty odpowiadał Marin Birch, który wkrótce na swoim koncie zanotował produkcję nietuzinkowych płyty Deep Purple, Rainbow, Whitesnake, Black Sabbath i Iron Maiden.


Taka ciekawostka: słynne, pełne ognistej energii Oh Well pierwotnie znalazło się tylko w wersji amerykańskiej longplaya. Czyżby wydawca źle rozpoznał rynek europejski?

No i tak magnetyzująca koperta płyty. Właściwie obraz ilustrujący wspaniałą okładkę Maxwella Armfielda. Muskularna sylwetka, rudowłosego mężczyzny, który ucieka na siwym rumaku, galopując przez jaskrawe, jesienne wzgórza. Jak gdyby mityczna postać która, oglądając się wstecz przez ramię, może symbolizować ewakuację od otaczającej rzeczywistości. Czyżby proroctwo przyszłości Petera Greena? No i ten znamienny tytuł albumu Then Play On brzmiący jak pożegnalna sugestia ubywającego lidera!?



Należy żałować, że nigdy nie dowiemy się, jak potoczyłaby się historia zespołu z dotychczasowym liderem i jego muzyczną wizją zespołu, biorąc pod uwagę artystycznie milowy krok, jaki zrobili z tym albumem. Ku strapieniu fanów, Peter Green z własnej woli, opuścił zespół zaledwie kilka miesięcy po premierze płyty. Pozbawiając tym samym, na trwałe, zespół dotychczasowego oblicza. Czy gorszego? Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Zależy… co kto lubi?



środa, 4 lipca 2018

PETER GREEN – In The Skies (Creole/PVK 1979)



Na wstępie taka osobista dygresja. Zastrzegam, nie bardzo adekwatna do tematyki preferowanej 
na blogu, ale… 
No właśnie:
Tak jak nasza nieszczęsna ;-) reprezentacja w piłce nożnej na mundialu w Rosji zagrała źle i wydaje się teraz, że dwa lata wcześniej na Euro we Francji zagrała ponad stan polskiego futbolu (obym się mylił?!), tak też podobnie jawi się płyta wykonawcy, którą dzisiaj biorę na tapetę.

Peter Green będąc w poważnym kryzysie, po prawie dekadzie niebytu, stworzył ewidentnie ponad własne, ówczesne możliwości niespodziewanie udaną płytę, która nijak się miała do jego złej formy mentalnej, psychicznej, jak i instrumentalnej. Nasuwa się pytanie: skąd taki dobry, finalny artystyczny efekt, tak bardzo odmienny od sportowego wyniku naszej „repry”? Ano także z powodu nad wyraz udanej obecności na tym krążku wyśmienitego gitarzysty Snowy White’a , doskonale zastępującego głównego bohatera w partiach gitarowych (genialne Slabo Day), który pchnął całe przedsięwzięcie na pozytywne tory.    

Mniemam i mam nadzieję, że nad całością czuwał wielki „Zielony Piotruś”, wywiązując się owocnie z roli lidera. Żal, że u biało-czerwonych zabrakło takiego wodzireja i wirtuoza zdolnego odmienić rzeczywistość in plus, choć wszyscy upatrywali w tej roli Roberta Lewandowskiego. Kończąc te aluzje co do miernego występu naszych orłów na futbolowym championacie to nadmienię, że Peter Green mimo swoich poważnych kłopotów był w stanie wspiąć się wraz z kompanami na swoje muzyczne wyżyny i zaproponować wspaniałą podróż w muzyczną krainę, podczas gdy nasza drużyny reprezentacyjna zafundowała wszystkim kibicom spektakl podłej jakości. A podobno wystarczy chcieć, a chcieć to móc... Ale, że blog nie jest o tematyce sportowej na razie nie będę rozwijał tematu, który wciąż boli i jeszcze trochę pewnie pouwiera każdego polskiego fana „kopanej”. Peter Green, faktycznie Peter Allen Greenbaum, to artysta wielce zasłużony na światowej bluesowej scenie. Znakomity w pierwszym wcieleniu formacji Fleetwood Mac. Później niestety wyłączony na lata z aktywności twórczej ze względu na kłopoty ze zdrowiem. Odradza się z niebytu pod koniec lat 70-tych w postaci tego albumu, pełnego świeżości i ukojenia, który jawi się niczym oaza na twórczej pustyni tamtego ciemnego okresu życia „Zielonego Piotrka”.


Powiem krótko: czapki z głów! Na przekór losowi potrafił wykreować album w znacznym stopniu lepszy, niż można było się spodziewać. Samo pojawienie się longplaya na półkach sklepowych okazało się być bardzo pozytywnym wydarzeniem, ukazującym wiele odcieni „greenowego” bluesa.

Album ma wyluzowany i relaksacyjny charakter. Green wraz z pozostałymi muzykami niemalże w sposób minimalistyczny udowadnia, że muzyka to nie wyścigi albo zaciekła rywalizacja. Próżno tu doszukiwać się jakiejkolwiek gitarowej pirotechniki, czy też szaleńczych instrumentalnych popisów. To właśnie stanowi o sile i wartości muzyki.

Cała płyta zdominowana jest przez letni, ciepły, popołudniowy klimat. Muzyka uwodzi i nie przytłacza swoją zawartością, leniwie płynie, dając ukojenie po ciężkim, lepkim, upalnym dniu. Odbiera się to z dużą dozą ulgi i przyjemności. Ożywczy muzyczny okład. Słuchając A Fool No More, Seven Stars, Just
For You czy In The Skies łatwo zapomnieć się i odpłynąć w dźwiękowe pejzaże wykreowane przez zespół Greena. Wszystko wydaje się absolutnie na miejscu, z akcentami muzycznej wrażliwości lidera całego przedsięwzięcia. Sugestywnie wyrażające nastrój gitary, plus aksamitny, ale mocny tembr wokalu, idealnie dopełniają optymistyczną i nader refleksyjną aurę dominującą na całym dziele. Podobne odczucia towarzyszą kompozycji Slabo Day, gdzie wyraźnie emocjonalnie odczuwamy udane zagrywki gitarowe. W utworach Tribal Dance i Proud Pinto na plan pierwszy wysuwa się sekcja rytmiczna wspomagana przez bębny w stylu Santany, które podkreślają wyluzowany karaibski nastrój i ukazują latynoskie upodobania Petera Greena.

W nagraniu albumu uczestniczyli m.in. klawiszowiec Peter Bardens (znany z Them i Camel) i gitarzysta Snowy White (w tamtym czasie koncertowy gitarzysta Pink Floyd i późniejszy instrumentalista Thin Lizzy).

W uzupełnieniu dodam, że miałem przyjemność poznać tę muzykę za sprawą składanki Portrait, wydanej przez polski Tonpress w połowie lat osiemdziesiątych, gdzie zgromadzono kompozycje z 4 albumów Greena wydanych na przestrzeni lat 79-82, w tym z omawianej płyty. Już wtedy, muzyka z tego krążka bardzo mi się spodobała i utkwiła jak widać na trwale w pamięci.

No i na koniec ponownie pewna analogia „Zielonego Piotrka” do naszej piłkarskiej reprezentacji. Duży potencjał zawarty w drużynie jak i w opisywanym artyście. Ale niestety zbyt dużo oczekiwań i chyba zmarnowanych nadziei pokładanych w piłkarzach, ale pewnie też w samym muzyku, którego mimo wszystko stać było osiągnąć artystyczne tytułowe niebiosa. Dlaczego nie stać było na to naszych „orłów”? Ech… 


Ku pokrzepieniu serc, dla odmiany, muzyczne wspomnienie Maryli Rodowicz z Mundialu 1974 roku, najlepszego dla polskiej piłki. Choć jeszcze w hiszpańskich mistrzostwach 1982 r. nasze „orły” powtórzyły sukces, zajmując 3 miejsce, to jednak gra ich nie miała takiego polotu jak na niemieckich boiskach. 

  

Zdaję sobie sprawę, że w tym odcinku pojechałem trochę „nie na temat”, ale trudno jest mi przejść obok aktualnej piłkarskiej rzeczywistości, gdyż po prostu, najzwyczajniej jestem kibicem futbolu, a zwłaszcza w wydaniu reprezentacji narodowej. 

Ps. Może ktoś uzna, że takie moje subiektywne zestawienie nie jest zbyt trafione, ale proszę zwrócić uwagę, że najlepsza muzyka powstawała w czasach kiedy „nasza” piłka święciła trumfy, a teraz (może poza wyjątkami) dobrego, esencjonalnego grania (natury sportowej jak i muzycznej) jakoś szukać na próżno. Tak dygresja do refleksji, przemyśleń i być może do dyskusji.