sobota, 29 października 2016

THE VELVET UNDERGROUND AND NICO - The Velvet Underground and Nico (Verve 1967)


„Pierwszy album Velvet Underground kupiło jakieś 30 tysięcy ludzi. Ale potem każdy z nich założył własny zespół”. 
Brian Eno (muzyk i producent)

Płyta z charakterystycznym egzotycznym żółtym owocem na okładce, wywołująca wciąż wiele kontrowersji. Wzbudzająca skrajne uczucia podzielonych słuchaczy, z których jedni nader ją cenią, a drudzy wierutnie nie znoszą. Sam należę do tej pierwszej grupy. Dlatego też poświęcę jej trochę uwagi.

Aby dobrze pojąć sens i wartość omawianego wydawnictwa trzeba wgłębić się w tę nutę. Pozornie przy pierwszym słuchaniu dość trudną, ale po fazie przegryzania się trudno nie ulec jej urokowi. Album nagrano w Nowym Yorku w ciągu paru dni wiosennych 1966 roku w Scepter Studios. Podobno w sumie zajęła raptem 8 godzin ciągłej pracy. Oficjalnym producentem i sponsorem okazał się Warhol, ale fatycznym  - Tom Wilson i anonimowy Norman Dolph. Jak na muzykę, która pojawiła się 50 lat temu to trzeba przyznać, że jest to rzecz bardziej radykalna niż cokolwiek wcześniej ujrzało światło dzienne. Mało zrozumiała w tamtych czasach. Nazbyt awangardowa(. Łamiąca granice tabu, obrazoburcza i niszcząca bariery prowokacji artystycznej. Wówczas nikt nie miał odwagi grać takiej muzyki jak oni. To wszystko w czasach kiedy prym wiodła fala radosnej muzyki spod znaku hippisowskiej pacyfki.
Świeżość kompozycji, zupełnie nowy, prekursorski, dotąd nieznany surowy styl grania i unoszący się wokoło artystyczny duch męża opatrznościowego Velvetów - Andy Warhola. Do tego charyzma frontmana Lou Reed (gitara, wokal), który mawiał o wspomnianej wyroczni artystycznej rzeczonej formacji: „On po prostu pozwolił nam być sobą i iść przed siebie. (...) był jak parasol, który wchłania wszystkie ataki”.

Brzmienie zupełnie odporne na upływ czasu. Ponure, chropowate, garażowe. Dominują niepokojąco jazgotliwe gitary, a w sukurs w tych najspokojniejszych kawałkach wyczuwa się czające paralelne napięcie. Surowej, opartej na dysonansach, z premedytacją łamiącej tradycyjne linie melodyczne. Zagranej z wigorem i bezapelacyjnie intrygującej. Flirtującej z  awangardą i minimalizmem.
I nic dziwnego skoro taka nuta niezwykle precyzyjnie kształtuje tło dla w dużej mierze amoralnej materii literackiej albumu. Zgromadzone słowa poszczególnych utworów opowiadają głównie o życiu na marginesie społecznym, do tego podane w dość posępnej, ale zarazem surrealistycznej formie. Istniejącej w zakamarkach podświadomości, niczym „puszka Pandory”.

Teksty o mrocznej stronie środków zmieniających ludzką percepcję i perwersyjnym erotyzmie, ludzkim fataliźmie, szkodliwych składnikach ludzkiej osobowości, zatapianiu się w bezwartościowym poszukiwaniu przyjemności bez dostrzegania ich następstw. Zanurzone w eliksirze dekadencji wabiła prędzej frustratów niż marzycieli pokładających swoją ufność w lepszym, pozytywnym świecie. Żeby było ciekawiej, dystrybucja płyty odbywała się bez żadnej promocji. Pozbawiona należnej prezentacji w rozgłośniach radiowych. Nieprzypadkowo przysłowiowy „pies z kulawą nogą” nie zwrócił uwagi na nią w sklepach z płytami. Całkowity bojkot! W myśl zasady - co nowe i szczególnie ekstremalne, zazwyczaj stanowi barierę trudną do zaakceptowania.

Trzeba zdać sobie sprawę, że równolegle z wydaniem debiutu nowojorczyków, muzyka popularna (choć ten termin ma dla mnie relatywnie pejoratywne konotacje!) zarówno w sferze literackiej jak i w warstwie dźwiękowej postradała swoją niewinność. Choć potrzeba było blisko dekady, aby całkowicie zainspirować kolejne pokolenie muzyków - by odnotować chociażby Joy Division, Bauhaus i Television.



Na wyróżnienie zasługują przede wszystkim utwory takie jak: Venus in Furs, inspirowany XIX-wieczną powieścią naszpikowaną treściami z pogranicza sadomasochizmu. Osnuty jest na obłąkańczo zapętlonych, jakby rodem z  indyjskich rag, transowych dźwiękach instrumentu smyczkowego. W to wplecione zadziorne zagrywki John Cale’a (instrumenty klawiszowe, wiolonczela, altówka, gitara). W efekcie otrzymujemy upiorno-hipnotyczną psychodelię. Niezwykle melodyjny jak na Velvetów  Sunday Morning. Nastrojowy Famme Fatale oraz  dostojny All Tomorrow’s Parties z pierwszorzędnymi partiami wokalnymi, zaangażowanej dodatkowo do całego projektu przez mistrza Pop-artu, Nico. Zapadający w pamięci Heroin - na temat tytułowego narkotyku oraz uzupełniający lejtmotyw wymienionej kompozycji, rytmiczny I'm Waiting for the Man, przywołujący tete-a-tete z kolporterem tejże używki. Zamykający album European Son początkowo wykonany na kanwie jednostajnego akompaniamentu sekcji rytmicznej. Jednak w miarę rozwoju kompozycji we względnie spokojną melodię wdzierają się przeraźliwe odgłosy wypadku, któremu wtóruje brzęk tłuczonego szkła. Kompozycja traci harmonię. Zaczynają dominować niespokojnie upiorne wibracje. Bas Sterlinga Morrisona i perkusja Maureena Tuckera wciąż próbują podtrzymać rdzeń utworu, lecz gitara ucieka w zupełnie nieodgadnionym kierunku! Przestery, sprzężenia ogarniają całość prowadząc do nieuniknionego tonalnego miszmaszu.

Autentycznie, współcześnie ciężko zdzierżyć finalnej kompozycji, a co dopiero pół wieku temu! Prowokacja?! A może w brzydocie także brzmi jakaś nieodgadniona, zajmująca siła?! Bardziej tradycyjny Run Run Run zalatujący wczesnym prostym rock&rollem. Przy tym  aranżacja jest niezwykle ascetyczna, a nawet prymitywna. Na dodatek sola gitarowe raczą słuchacza lawiną jakby nieskoordynowanych roztrojonych dźwięków, stąd otwierająca refleksja pana Eno na temat uzasadnionej inspiracji twórczością zespołu całych pokoleń bardziej współczesnych szansonistów. Choć trzeba przyznać, że nad wszystkim czuwał już wówczas wykształcony klasycznie muzyk John Cale, który spaja świat tego  z pozoru dźwiękowego fermentu.



Jeszcze jedno. Dla bardziej zainteresowanych zjawiskiem towarzyszącym temu dziełu. Album dopełnia film (z przeznaczeniem prezentacji w czasie koncertów Velvetów) dokumentujący próbę zespołu w czasach współczesnych wydania albumu, a wyprodukowany przez nowojorskich artystycznych dekadenckich odszczepieńców spod szyldu The Factory  Andy'ego Warhola. Aktualnie uważa się go za wzorcowy przykład „expanded cinema”, kina rozszerzonego, którego ideą było eksplorowanie rzeczywistości za pomocą eksperymentów ze światłem, obrazem, dźwiękiem, a nawet promieniowaniem elektromagnetycznym! Przypadkowo zestawiając różne bodźce zmysłowe, twórcy tego rodzaju kina poszukiwali nazywanej mianem „synestetycznej podszewki świata", starali się wprowadzić odbiorcę w stan, w której doświadczenia jednego zmysłu (np. wzroku) wywołują również doświadczenia charakterystyczne dla innych zmysłów. 

Na koniec jeszcze kilka zdań na temat szaty zewnętrznej etui albumu. Warto bowiem wiedzieć, że jedną z najbardziej charakterystycznych okładek płytowych w historii zaprojektował duchowy przywódca całej koncepcji. Dobitnym świadectwem tego jest fakt, że oprócz jego nazwiska na okładce pierwszego wydania płyty nie znajdowała się nazwa zespołu, która pojawiła się dopiero po latach, przy okazji wydania pierwszej wersji kompaktowej dzieła. Natomiast drugie dno, to sama idea wizerunku banana. Ta dwuznaczna i nieprzyzwoita, jak gdzieś przeczytałem, pozostająca jakby nie było, przejawem artystycznej wolności autora. Szczególnie gdy się odkleiło skórkę,  jak to miało miejsce na oryginalnej - pierwotnej okładce... ;-))



poniedziałek, 17 października 2016

JOHN LENNON – Imagine (Apple 1971)


9 września w Stanach Zjednoczonych i prawie miesiąc później, 8 października w Wielkiej Brytanii, 45 lat temu ukazał się album Imagine Johna Lennona. Najwyższej próby efekt pracy luminarza rocka.

„Bycie Beatlesem, życie w tym akwarium sprawiło, że byliśmy w pewnych sprawach dojrzalsi, ale w innych reagowaliśmy jak dzieci. Spotykaliśmy głowy państw, lecz nigdy nie stykaliśmy się z rzeczywistością, czymkolwiek ona jest.” - komentował John Lennon tworząc kolejny album. Tak jak czuje dziecko, zupełnie szczerze, chociaż infantylnie. Imagine nagrany został w studiu domowym w Tittenhurst Park w Anglii, przy wydatnej pomocy wziętego producenta Phila Spectora. Album w odróżnieniu do bardziej „pierwotnego” Plastic Ono Band, okazał się drogą w kierunku stonowanego grania i spokojnych refleksji na temat rzeczywistości panującej wokół. Roboczo został nazwany przez Lennona Imagine i tak pozostało na wieczność. Autor podążył tym samym torem co w poprzednim dziele, lecz w sposób bardziej subtelny i w bardziej pogodnym tonie. Wcześniejsze utwory jak Working Class Hero czy Mother wydawały się zbyt intensywne, dosadne i szorstkie do tego stopnia, że nierzadko rozgłośnie radiowe unikały ich lansowania.

Na Imagine jest zgoła inaczej. Forma jest złagodzona. Mniej tutaj kanciastych i ostrych bodźców artystycznych. Choć nieco zmieniony, to nadal aktualny, sugestywny przekaz jest zbieżny z poprzednim albumem opatrzonym wizerunkiem pary kochanków pod wielkim, starym drzewem. Pierwszoplanowy idealistyczny, trzyminutowy tytułowy Imagine w zasadzie jest lewicowym manifestem, choć sam Lennon daleki był od poglądów komunistycznych. Jest raczej songiem antykapitalistycznym, nonkonformistycznym, pacyfistycznym, a nawet stojącym w kontrze do fanatyzmu religijnego. Zamysł autorski był bardzo budujący. Opis postulowanego idealnego świata, który mógłby się urealnić dzięki jego szczęśliwym mieszkańcom. Lennon, niepoprawny hippis, poprzez ten marzycielski utwór chciał wyrwać ludzi z apatii, bierności i bezpośrednio dał znak, że nie wszystko stracone. Posłał pokaźny ładunek nadziei na pozytywną zmianę dotychczasowej społecznej, dołującej rezygnacji i negatywnej ucieczki, również w nałogi. Sam z wielkim przekonaniem jawił się jako piewca przyszłej mentalnej transformacji, a przy tym osiąga apogeum swoich zdolności poetyckich.


Wyobraź sobie, że nie ma niebios,
To łatwe, tylko spróbuj,
Żadnego piekła pod nami,
A nad nami tylko niebo.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Żyjących dniem dzisiejszym.
Wyobraź sobie, że nie ma państw,
To niezbyt trudne;
Nie ma za co zabijać lub umierać,
Nie ma też żadnej religii.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi,
Żyjących w pokoju.
Wyobraź sobie, że nie ma własności,
Ciekawe czy potrafisz.
Nie potrzeba chciwości ani głodu,
Ludzie są braćmi.
Wyobraź sobie wszystkich ludzi
Dzielących się światem.
Powiecie, że jestem marzycielem,
Ale nie jestem jedynym,
Mam nadzieję, że któregoś dnia przyłączysz się do nas,
I świat będzie jednością.

 „Imagine” (w tłumaczeniu Wojciecha Manna)

Żeby nie było za słodko, Lennon nie byłby sobą, gdyby nie wysłał w kierunku Paula Mc Cartneya  zastrzyku uszczypliwości, ripostując na przytyki o rzekomym kryzysie twórczym dawnego kompana z The Beatles w swój własny, swoisty sposób w drapieżnym utworze zatytułowanym How do you sleep?
Jak zwykle w tamtym czasie podczas sesji Lennonowi towarzyszyła jego druga połowa, Yoko Ono (także współproducent), która wniosła do repertuaru płyty swój kawałek Oh My Love. I co chyba nawet ciekawsze, stała się współprojektodawcą słynnej okładki z fotografią autorstwa ojca popartu Andy’ego Warhola na froncie obwoluty - oblicze Johna zanurzonego w kłębowisku chmur oraz tył ze zdjęciem pochodzącym z własnych zbiorów Yoko - profil Lennona wpatrującego się w przepływające obłoki, zaopatrzone w cytat z jej książki „Grapefruit”: Wyobraź sobie spadające chmury. Wykop dziurę w ogrodzie i zakop je tam.



Poza tytułową „pieśnią pacyfistów” wśród kompozycji zawartych na krążku wybija się staranny i wysmakowany Jealous Guy, którym nawet najbardziej wybredni melomani nie powinni pogardzić. Wesoły i żywy Oh Yoko to zamierzony ukłon w stronę największej miłości życia Lenonna - Yoko.
Ktoś zapyta: Kto towarzyszy liderowi? W większości kompozycji „faceta w okrągłych okularach” wydatnie wspomaga na gitarze bliski przyjaciel z „liverpoolskiej czwórki” George Harrison. Na albumie słychać także całą plejadę muzyków zbliżonych do środowiska ex – Beatlesa. Jim Keltner, Jim Gordon, Alan White (cała trójka na perkusji), Klaus Voormann (gitara basowa), Nicky Hopkins (klawisze), by wskazać bardziej znanych.


Album przedstawia nieustannie szczerego Lennona. Autoportret niezależnego indywiduum w równym stopniu  sensytywnego jak i zadziornego. Kontrowersyjnego i śmiałego w swoich wyborach, a przy tym świadomego społecznie.
Ukazanie się albumu okazało się nie tylko wydarzeniem artystycznym dla Lennona, ale również przełomem w jego życiu. Było to związane z przeprowadzką z Anglii do, jak to niektórzy mówią, światowej stolicy kultury - Nowego Yorku. Do tego samego, w którym  żył i tworzył. Gdzie dziewięć lat później zakończył, od kul szaleńca, swój ziemski byt (przy 72.Ulicy przed kamienicą Dakota, w której zamieszkiwał).

Wiele lat po śmierci Lennona, kulisy wytężonej pracy nad płytą podczas sesji nagraniowej, udokumentowano w postaci filmu Gimme Some Truth: The Making of John Lennon's Imagine, z którym warto się zaznajomić dla bliższego zrozumienia fenomenu artysty i to nie tylko w sferze muzycznej.

Jeszcze coś na koniec. Taka tam dygresja korespondująca z legendarną postacią światowej muzyki, jaką bezapelacyjnie był Lennon.
Przed laty, jedna z moich ówczesnych koleżanek, do tego stopnia była rozkochana w swoim idolu, że zamierzała podczas sakramentu bierzmowania przyjąć imię Jan, ale w tym zamiarze niestety minęła się z poglądem księdza dobrodzieja: Jak to! Kobieta o męskim imieniu?!
Ot, rzeczywisty przykład bezapelacyjnego fenomenu jednego z Beatlesów. Nieprawdaż?






niedziela, 9 października 2016

RUSH – 2112 (Anthem /Mercury 1976)

 „Takich dwóch jak nas trzech to nie ma ani jednego”
A. Milne, „Kubuś Puchatek”

„Takich dwóch…” tak samo rewelacyjnych albumów wg mojej opinii nie mają  w swojej bogatej dyskografii.
„…jak nas trzech…” niepowtarzalnych muzyków spod znaku klonowego liścia.
„…to nie ma ani jednego” zespołu z tak charakterystycznego od pierwszych taktów.

Zacznę od spraw pozornie trywialnych związanych z trudnym początkiem historii trzech Kanadyjczyków, których chociażby z powodu niezmienności składu od 1974 roku można nazwać fenomenem.
Czwarty w kolejności krążek nazwany enigmatyczną liczbą 2112, powstawał w ciężkim dla zespołu okresie. Wydane trzy pierwsze albumy nie przyniosły spodziewanego handlowego sukcesu, stąd wyraźna presja menadżerów różnej maści, aby muzycy skierowali swoją twórczość w bardziej komercyjne obszary. Na szczęście rozsądni muzycy nie poszli na kompromis i odważnie postanowili stworzyć, choćby pod ryzykiem swojego ostatniego wydawnictwa, dzieło w postaci bardziej uczciwej, zgodnej z własnym sumieniem oraz ambitnym, acz zawiłym  repertuarem.

I zaskoczyło. Longplay okazał się być dla nich nie tylko trampoliną do sławy, ale też jedną z najwyżej ocenianych płyt w dyskografii. Równocześnie zapewnił im swobodę twórczą, która napędziła artystyczną aktywność na następne lata istnienia. Istna „differentia specifica” w zbiorze dokonań trójki muzyków. To naprawdę mistrzowski album. Mocny, wyrazisty,  znacznie więcej niż pamiętny. Objawia się na nim w pełnej krasie firmowe brzmienie zespołu. Zdecydowanie płyta warta posiadania i wielokrotnego słuchania.


Wiele tu zmian tempa, rytmu, dynamiki. Nagłych przejść od jednej melodii w drugą, od łagodnego śpiewu w sugestywny wrzask. Pełno muzycznych kontrastów. Zawahań. Dramatycznych spięć, pauz, urwanych sekwencji. Nerwowe, niezwykle rytmiczne granie całej trojki ustępuje nagle miejsca nastrojowej, przejmującej partii gitary. Łagodny śpiew przeistacza się w przerażający krzyk. A ze zgiełku wyłania się szum... jakby górskiego potoku. Jest tu miejsce na intrygujący fragment pozbawiony pulsu perkusji. Jest miejsce na nieoczekiwane, nieoczywiste gitarowe brzmienia.
To wierutny rollercoaster sunący od gwałtowności do łagodności i na odwrót. Innymi słowy mamy tu wszystko. Idealne połączenie dwoistej osobowości muzycznej Rush z lat siedemdziesiątych, gdzie  hard rock wspólnie z rockiem progresywnym  zmierzają w tym  samym kierunku. Spotykają się na dźwiękowej hybrydzie spod znaku Led Zeppelin zmiksowanej w sosie Pink Floydów.

Prawdziwe zdolności kompozytorskie, niezaprzeczalne rzemiosło oraz polot instrumentalny muzyków zaczął  objawiać swoje bogactwo kolorów. Ten album rozbił granice odmian rocka i ciągle jest jednym z tych płyt, które po prostu inspirują zastępy coraz to młodszych  twórców i wzbudza szczery podziw u kolejnych generacji  słuchaczy.




Decydujący wpływ na kształt twórczości grupy mają trzy równorzędne i doskonale wzajemnie  uzupełniające się czynniki. Dominuje mocne granie z unisonowymi gitarami Alexa Lifesona, niebanalnymi partiami perkusji Neila Pearta i zgrabnymi pochodami basowymi, obdarzonego przeszywającym głosem Geddy'ego Lee (notabene jego rodzina pochodzi ze Starachowic).
Motywy brzmieniowe są niezapomniane, linie wokalne są pieruńsko chwytliwe, a zespół gra fenomenalnie. Czasami nagromadzenie gitary i wokalu jest po prostu niesamowite. W warstwie literackiej to opowieść o wolności osadzonej w  opozycji do represji i stagnacji intelektualnej.
Suita 2112 to historia, która składa artystyczny hołd libertariańskiemu opowiadaniu Ayn Rand „Hymn”, gdzie człowiecza egzystencja utknęła w futurystycznej, przygnębiającej rzeczywistości z dala od afirmacji niezależności jednostki. W czasach, w których zdobycze nauki i cywilizacji odeszły w zapomnienie, gdzie jednostka pozbawiona jest możliwości poszukiwania prawdy, mądrości i piękna. Słowa do siedmioczęściowego tytułowego utworu, jakby rodem z powieści science fiction, napisał Neil Peart, mimowolnie zainspirowany przez tę amerykańską filozofkę (twórczynię filozofii obiektywizmu), której zadedykował dzieło.

Aby lepiej zrozumieć intencje perkusisty Rush należy sięgnąć do fragmentu recenzji ze strony http://www.biblionetka.pl/art.aspx?id=4337:
„…opowiada o świecie, w którym nie ma ludzi, a tylko jedno wielkie MY. Jednostka nie ma prawa istnieć samodzielnie, nie ogląda swojej twarzy, jeśli już mówi o sobie, to w liczbie mnogiej; nie wolno jej nikogo wyróżniać (a zatem i kochać), nie wolno mieć zainteresowań, jest zobowiązana robić to, do czego wyznaczy ją społeczeństwo. Podstawą bytowania ma być użyteczność dla innych, a nie jakiekolwiek korzyści osobiste. Obowiązkowo należy być szczęśliwym, gdyż działa się dla dobra innych, nie wolno natomiast mieć odrębnego zdania: właściwą myślą jest tylko myśl wspólna dla wszystkich.”







Ponura koncepcja, nawet przypomina trochę powieść Orwella „1984", z jej motywem dominacji totalitarnej władzy nad ludźmi. Nawiasem mówiąc, gdzieś to już w historii przerabialiśmy i dosłownie na własnej skórze!!! Zasadniczo, koncepcja tej wiodącej partity jest zainspirowana wspomnianą książką, a dokładnie opowiada o człowieku, który żyje w świecie rządzonym przez kapłanów ze świątyń Syrinx. Człowieku, który odkrywa instrument - gitarę akustyczną i zaczyna wyrażać swoje uczucia poprzez jej zniewalające dźwięki.

Bohater podpisujący się jako „Anonim, 2112” żyje w mieście Megadon, gdzie jak sądzi prowadzi szczęśliwe życie. Żyje na planecie, na której panuje pokój dzięki władającej „Słonecznej Federacji”. Troska tej grupy rządzącej o jednostkę okazuje się  pozorna. Nie tolerują indywidualności i kreatywności, jako postawy sprzeczne z monopolistyczną wizją cywilizacji, która po wojnie w 2062 roku zjednoczyła ocalałe planety. Fakt,  który staje się przełomem  całkowicie odmieniającym  jego życie jest znalezienie gitary pochodzącej sprzed czasów Federacji. Zachwycony pięknem tworzonej muzyki pragnie dzielić się nią z innymi, co w konsekwencji doprowadza do furii i przeraża kapłanów. Reakcja ich pcha zrozpaczonego bohatera do ostatecznego kroku jakim jest samounicestwienie. Jednak marzenia protagonisty nie idą na daremne. Temat wieńczy optymistyczny komunikat rebeliantów, którzy obalają dotychczas panujący system  – „Uwaga wszystkie planety słonecznej federacji! Przejęliśmy kontrolę!!!” Równocześnie wygłoszony komunikat  kończy stronę A wydania analogowego. Natomiast  strona B to krótsze kompozycje, gdzie uwagę przykuwa natchniony powieścią „A Passage To India” Morgana Forstera, kawałek A Passage To Bangkok, zawierający jak nie trudno zgadnąć motywy orientalne. Warto wskazać, że Alex Lifeson wskazał utwór Kashmir grupy Led Zeppelin jako bodziec sprawczy przy komponowaniu wspomnianego utworu. Co wcale nie jest zaskoczeniem, biorąc pod uwagę  wczesne brzmienie zespołu. Podobnie magnetyzuje zamykający album Something For Nothing z kalejdoskopową strukturą dźwiękową. Nawet spokojny Tears dodaje kolorytu i przywołuje skojarzenia z manierą King Crimson, ze względu na wybrzmiewający melotron.

Skądinąd całość albumu, tak w dniu wydania (jakieś 40 lat temu), jak i
obecnie, nadal posiada ponadczasową jakość, utrzymującą się w  nieśmiertelnym brzmieniu. Tym, czym rozpoczyna się tytułowa suita, tym chcę zakończyć własne refleksje. Wstęp do tytułowej kompozycji (I Overture) na finiszu zawiera znamienne słowa „And the meek shall inherit the Earth”-„Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię.” Jest to odniesienie do jednego z Błogosławieństw według Ewangelii Św. Mateusza.
Ktoś powie, że to nieco pretensjonalne, ale mi się to podoba, jak i cała płyta.
Bezwarunkowo!