Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncerty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koncerty. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 26 września 2023

Survivors: The Blues Today - Full Cast & Crew (Heart Productions 1984)

„Czuć bluesa, czyli: wiedzieć, o co chodzi; wyczuwać sprawę, atmosferę… Taką muzykę, improwizowaną, raczej się intuicyjnie czuło, niż znało i rozumiało. Wiedza, świadomość – to świetna sprawa, ale często lepiej jest coś po prostu wyczuwać, czuć i już. Tak to czujemy.”
prof. Jerzy Bralczyk


Pamiętam jak dziś. Tomasz Mann i jego program Non Stop Kolor nadawany w dawnej TVP. Pisząc dawnej mam na myśli ówczesną, schyłku lat osiemdziesiątych. Info dla młodszych czytelników: to taki muzyczny program, gdzie Pan Wojciech prezentował i propagował swoją ulubioną muzykę. Najczęściej w postaci filmów dokumentalnych lub koncertów. No właśnie…, a co to był za film?! W całkowicie wolnym tłumaczeniu Mohikanie Bluesa, bo tak na roboczo ww. prezenter nazwał ten dokument. I co tam mamy? Ano muzykę i wywiady z poszczególnymi muzykami występującymi w Wilebski’s Blues Saloon w dzielnicy Frog Town miasta St. Paul w stanie Minnesota. 


Nawiasem mówiąc nazwa tego przybytku jakby swojska. Nawet w ujęciach z filmu widać nasze godło państwowe!!!! Czyli po prostu „nasz ziomek”, pewnikiem emigrant lub potomek jakiegoś polskiego uchodźcy, który prowadził ten lokal, a co najważniejsze lubował się w bluesie i oczywiście jazzie. Ted Wilebski Jr., bo o nim mowa, okazał się zapalonym animatorem sceny bluesowej St. Paul. Ten Mieszkaniec Oakdale był założycielem bluesowego salonu, który otworzył swoje podwoje po raz pierwszy w 1979 roku. Miejsce to gościło wykonawców bluesowych o znaczeniu lokalnym i krajowym. Obok występujących w filmie, pojawili się w nim inni znamienici bluesmeni, w tym Etta James, Robert Cray, Buddy Guy i Otis Rush.


T. Wilebski zarządzał tym muzycznym klubem na rogu Western i Thomas alei w St. Paul aż do jego zamknięcia na początku lat 90-tych. W 2009 roku ponownie otworzył Wilebski’s Blues Saloon w tym samym miejscu we Frog Town, a następnie przeniósł go do nowszego budynku przy Rice Street w pobliżu Wheelock Parkway. Gwoli ścisłości, klub zmienił właściciela, lecz nazwa pozostała niezmienna.


Całość wymienionego wydarzenia zarejestrowano w marcu 1984 r. podczas 3-dniowego festiwalu. Zarówno na scenie klubu, jak i w wywiadach brylują cenieni do dziś wykonawcy z kręgów bluesowych i jazzowych. John Lee Hooker, Dr. John, The Nick Gravenites–John Cipollina Band, Corky Siegel, Archie Sheep, Minnesota Barking Ducks, Lady Bianca itd.


Film skromny, tak jak zapewne jego budżet. Ale w tym tkwi siła tego obrazu – oszczędnego, z dźwiękiem, który robi tu całą robotę. Do pierwszych zdjęć tego zachodnioniemieckiego dokumentu wykorzystano taśmę filmową Super 16, a następnie na potrzeby kinowej wersji została ona powiększona do formatu 35 mm. Wspólnie z uczestnikami wydarzenia zanurzamy się w magię miejsca i czasu. Można by powiedzieć modelowy, klimatyczny pub bluesowy usytuowany w ojczyźnie tej muzyki. 



Zadymiony i dość kameralny. Dla zgromadzonej publiki istne święto. Czuć autentyczną ekscytację z obu stron, zarówno sceny, jak i widowni. Świetna sprawa! Taka misterna kapsuła czasu dla fanów bluesa. Chciałoby się powiedzieć, że tylko w bluesowych klubach króluje taka magiczna, niepowtarzalna atmosfera.


Kończąc, posłużę się domniemanym cytatem, zasłyszanym w filmie, a wygłoszonym przez bluesowego prawdziwka Nicka „The Greek” Gravenitesa. Pamięć zawodzi, a więc dokładnie nie przytoczę tych słów, ale spróbuję uchwycić sens wypowiedzi, na wskroś trafnie odzwierciedla sens zjawiskowej bluesowej nuty:

„Dajemy z siebie wszystko, gramy, a publiczność tańczy. Oni śmigają w szaleńczym transie i sądzą, że nie damy rady, ale my, wykonawcy zapieprzamy coraz szybciej i mocniej, a Oni zdaje się, że prawie wymiękają. Ale gdzie tam!? Pozory mylą! Oni rezonują z nami i podkręcają tempo pląsów, i tym samym wyzwalają w nas nieznane pokłady energii, a tym samym zmuszają nas do coraz żwawszej i zacieklejszej gry naszej ukochanej muzyki. Hołubce publiki kontra hipnotyczne boogie bluesmanów. Zasadnicze pytanie brzmi: Kto, kogo pierwszy wykończy?!” 😁

ps. film został również wydany w formacie VHS w 1989 r. przez amerykańska firmę Crocus Entertainment, Inc.


                                                                                


niedziela, 2 września 2018

Woodstock: Music from the Original Soundtrack and More (Cotillion/ Atlantic 1970)

WOODSTOCK  reż. Michael Wadleigh (Warner Brothers Pictures 1970)

„Festiwal rozpoczął się tam gdzie każdy samochód był pełen szczęśliwych, długowłosych dzieci, które migały znakami pokoju. Na wiejskich drogach prowadzących do tego miejsca panowała atmosfera ogromnej średniowiecznej cygańskiej pielgrzymki.”

Czym był festiwal w Woodstock, tłumaczyć nikomu nie trzeba. Jak głosił slogan to „Trzy dni pokoju i muzyki”.
Jest coś magicznego w tym już dość leciwym, acz ponadczasowym, niezapomnianym wydarzeniu. Nie tylko coś tak bardzo przełomowego i zaznaczającego apogeum ruchu hipisowskiego. Ale zjawiska będącego zewem młodego pokolenia tamtych czasów.
Woodstock stał się eventem nurtów muzyki końca lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, ale również symbolem pokolenia hipisów – wyzwolonej obyczajowości młodych ludzi i kultury schyłku tamtej dekady. Był jakby punktem odniesienia dla epoki flower-power. Chyba bardziej znany dla przeciętnego człowieka niż kolebka ruchu hipisowskiego w dzielnicy Haight Ashbury w San Francisco.

Woodstock to już symbol półwieczny. A co więcej, to swoisty wyróżnik odporny na działanie czasu, w miarę jego upływu nabierający znaczenia i inspirujący dla kolejnych pokoleń. Dla jednych apogeum rozwoju ludzkości. Z kolei dla innych finał ery infantylnej naiwności.
Historia festiwalu Woodstock jest miksturą duchowego uniesienia młodego pokolenia, walki z deszczową aurą pogodową i deficytem zabezpieczenia logistycznego. Fajnych i żywiołowych koncertów, muzycznego interesu. Całkowity koszt zamknął się w sumie 2.4 miliona dolarów wyłożonej przez jednego z pomysłodawców festiwalu Johna Robertsa (spadkobiercę aptekarskiej fortuny). Festiwal był zwycięstwem młodzieńczej spontaniczności w erze społecznych niepokojów i pokoleniowego rozłamu. Na temat tego zjawiskowego wydarzenia wypowiedziano wiele słów, aby nadać jemu sens, rolę, a przede wykreować mit. Legendę dobrej woli całego tamtego pokolenia. Solidarnie dbającego o siebie nawzajem  i uosabiającego wszystko co najbardziej wartościowe i sensowne w ruchu hipisowskim.
„Chciałbym zaśpiewać piosenkę. Właściwi chciałbym ją zadedykować… Jest tu koleś, nie wiem, jak się nazywa, ale pamięta, jak Chip powiedział, że, no że jego kobieta urodziła dziecko. I wtedy pomyślałem sobie, wow! Tu jest naprawdę miasto! To dla ciebie stary i dla twojej kobiety. No i kurczę! Ten dzieciak, to dopiero będzie odlot!” – John B. Sebastian

Jak wyglądały kulisy wydarzenia? Pomysłodawcami festiwalu Woodstock byli posiadający niewiele więcej niż 25 lat: Michael Lang (główny „wodzirej” festiwalu), John Roberts, Joel Rosenman i Artie Kornfeld. Spodziewano się około 50 tysięcy słuchaczy, ale frekwencja przerosła wszelkie oczekiwania. Zresztą względy organizacyjne również przewyższyły zdolności niedoświadczonych organizatorów. Innym problemem okazała się otwarta niechęć do festiwalu ze strony lokalnych mieszkańców, obawiających się najazdu naćpanych hipisów i „dzikiego ryku” rockowych artystów. Stąd korekta pierwotnego miejsca przedsięwzięcia.



Jeśli chodzi o wykonawców - warto zacząć od artystów nieobecnych. Efemerydalna firma Woodstock Ventures Inc., założona na potrzeby zorganizowania festiwalu, proponowała niebagatelne pieniądze za występy. Ale i to nie skusiło niektórych wykonawców. John Lennon, który idealnie wpasowałby się w klimat festiwalu, nie dostał wizy. The Doors myśleli, że impreza okaże się chybionym pomysłem. Frank Zappa i Johny Cash zlekceważyli zaproszenie. Inni również z przeróżnych przyczyn  nie pojawili się na festiwalu. Wśród nich był tak bardzo wówczas pożądany przez fanów Bob Dylan (mieszkał nieopodal w miejscowości Ventures). Ponadto The Jeff Beck Group, Led Zeppelin, The Byrds, Chicago, The Moody Blues, Love, Free,  Spirit, Joni Mitchell, Procol Harum, Jethro Tull, Iron Butterfly oraz It’s a Beautiful Day.


Pamiętny Woodstock roku 1969 wykiełkował w głowach organizatorów z marzeń o wielkim plenerowym koncercie, gdzie tysiące wolnych ludzi mogłoby usiąść na świeżym powietrzu i w hipisowskim uniesieniu uprawiać wolną miłość i wsłuchać się w dźwięki ulubionych zespołów. Do Bethel, a dokładnie na wielkie pastwisko w Sullivan County w stanie Nowy Jork, niespodziewanie zjechało prawie pół miliona słuchaczy, różnokolorowych, pogodnych i będących po części na haju. Farma właściciela hodowcy krów Maxa Yasgura, czyli obszaru gdzie miał miejsce festiwal, została stratowana, zapasy jedzenia (w najbliższej okolicy!) skończyły się po niecałej dobie, pomysł biletowanej imprezy uległ w gruzach. Co więcej, gubernator stanu Nowy York poważnie zastanawiał się nad wprowadzeniem w regionie stanu klęski żywiołowej i interwencją gwardii narodowej (!!!). Wszystkie drogi dojazdowe zostały zablokowane najdłuższym chyba korkiem samochodowym w historii USA. Muzyków dostarczano drogą powietrzną śmigłowcami. Potężna nawałnica, która przeszła nad farmą, zmieniła krajobraz w wielką, apokaliptyczną błotną masę. Na trzy dni powstało niejako nowe miasto: bez administracji, bez stróżów prawa, czy polityków i dało się żyć, pomimo paskudnych warunków sanitarnych i zbyt dużej ilości „substancji zmieniających świadomość”. Te trzy szalone dni przeszły do historii XX wieku i to nie tylko tej muzycznej.
Mimo wielu kłopotów młodych organizatorów festiwal wystartował w piątek wieczorem 15 sierpnia 1969 roku. Dokładnie o godz. 17.07.na scenę wyszedł Richie Havens i oficjalnie zainaugurował ten muzyczno-obyczajowy spektakl. Po nim festiwal oficjalnie przemową uświęcił mistrz jogi Swami’ego Satchidenandy.


Tej nocy grała też Joan Baez i inni muzycy folkowi. Ponownie muzyka zaczęła rozbrzmiewać  w sobotę  po południu i trwała bez przerwy aż do rana w niedzielę. Wystąpił między innymi Santana, Janis Joplin oraz The Who. Ponieważ z powodu zmiany lokalizacji, festiwal był praktycznie przygotowywany na ostatnią chwilę, zatem nie mogło obyć się bez perturbacji. Podczas koncertu Grateful Dead doszło do awarii wzmacniaczy, a po występie Joe Cockera koncerty przerwano na około 3 godziny z powodu fatalnej pogody. W niedzielę festiwal dobiegał ku końcowi. Większość tłumu odeszła w ciągu dnia, w nocy zostało około 150 tysięcy ludzi. Z pewnością w pamięci  zapadł wówczas wszystkim obecnym zamykający całą imprezę koncert Jimiego Hendrixa (zakończony dokładnie w poniedziałek 18 sierpnia o godzinie 11.10). Najbardziej fragment, w którym gitarzysta wykonał własną interpretację hymnu USA, co symbolizowało sprzeciw trwającej  wojnie w Wietnamie. Hendrix mógł mówić o niefarcie, gdyż do czasu rozpoczęcia jego występu, kolejna część zmęczonych widzów zdążyła już wyjechać nie zobaczywszy gitarowego herosa w akcji.

Woodstock okazał się sporym osiągnieciem mentalnym, ideowym, a nawet medialnym, mimo że w kolejce po wodę trzeba było czekać kilkadziesiąt minut, a na skorzystanie z toalety aż 1 godzinę. Jak widać wcale nie było idyllicznie, choćby z powodu, na szczęście nielicznych, negatywnych incydentów. Na terenie festiwalu doszło do paru awantur, 3 osoby poniosły śmierć. Pierwsza na skutek przedawkowania narkotyków, druga przejechania przez traktor, a trzecia z powodu nieszczęśliwego upadku z wysokiej  sceny koncertowej. Festiwal trwał jednak na przekór wszystkiemu, pomimo logistycznego chaosu, deficytu przepisów porządkowych  i braku służb ochroniarskich. Początkowo przedsięwzięcie było biletowane, wejściówki w cenach 18 dolarów w przedsprzedaży można było nabyć tylko w obrębie Nowego Jorku. 24 dolarów kosztował bilet już na miejscu w dniu koncertu. Jednakże, gdy organizatorzy uświadomili sobie jak dużym zainteresowaniem cieszy się nadchodząca impreza, postanowili ogłosić festiwal darmowym. Wydrukowano podobno za mało biletów, a co gorsza nie ogrodzono dostatecznie dużego terenu.
Ostatecznie od 15 do 18 sierpnia 1969 roku, około 450 tyś. zgromadzonych widzów obejrzało występy 33 wykonawców. Byli to m.in. Jimi Hendrix, Janis Joplin, Joan Baez (będąca w 6 miesiącu ciąży), Crosby, Stills, Nash & Young, Santana (jeden z najlepszych występów na całym festiwalu), Canned Heat, The Band, Mountain, Grateful Dead, Creedence Clearwater Revival, The Who (jak zwykle super ekspresyjny występ), Jefferson Airplane, Joe Cocker (występ został przerwany przez kolejną z wielu burz z piorunami), Ten Years After (dali czadu - mój faworyt !), Keef Hartley Band,  Ravi Shankar, Melanie, Sly and The Family Stone, Arlo Guthrie, Country Joe and the Fish, czy Johnny Winter.

 

Co otrzymaliśmy w spadku po Woodstock? No cóż, słuchając zarejestrowanych dźwięków trudno nie zauważyć, że z poziomem wykonawczym, jak i jakością zarejestrowanego materiału, było bardzo różnie. Generalnie trzeba raczej to rozpatrywać jako dokument i muzyczne oraz kulturowe, spontaniczne przesłanie minionego czasu. Z takim to podejściem, bezkrytycznie możemy zanurzyć się w muzycznej uczcie i poczuć się prawie jak jeden z uczestników niezapomnianego wydarzenia, przez lata obrosłego w legendę.
Taka barwna historia nie mogła oczywiście pozostać bez uwiecznienia na wieczność na urządzeniach rejestrujących. W 1970 roku na ekrany kin trafił film dokumentalny Michaela Wadleigha oddający doskonale ducha i klimat festiwalu, a zatytułowany po prostu „Woodstock”. Ukazały się też dwa popularne płytowe wydawnictwa: trzy płytowy „Woodstock" oraz dwu płytowy „Woodstock II”. Dla koneserów w 40 rocznicę wydano film w bardzo wzbogaconej wersji -  "Woodstock: 3 Days of Peace & Music Director's Cut (40th Anniversary Ultimate Collector's Edition)" oraz 6 płytowy box CD zatytuowany "Woodstock: 40 Years On".
ps. Ten legendarny, kulturowy epizod nie może się obyć oczywiście bez… własnego muzeum położonego na miejscu wydarzenia, gdzie na tle historii Stanów Zjednoczonych i wydarzeń poprzedzających festiwal, wyeksponowano zdjęcia, urywki filmów z tamtych czasów, pamiątki materialne w postaci wycinków prasowych, plakatów, a nawet szkolny autobus pomalowany według mody hipisowskiej, czy kultowy volkswagen, tzw. „ogórek”. Poszczególne muzealne ekspozycje wieńczy film z fragmentami koncertów wyświetlanych na wielkim ekranie. Dopełnieniem tego jest niezwykle uprzejmy personel muzeum chętnie wyjaśniający wszystko na temat Woodstock ‘69 oraz sklep z tematycznymi pamiątkami.




niedziela, 18 czerwca 2017

DEEP PURPLE – Made In Japan ( Purple Records 1972)

Głęboka Purpura zawitała ponownie do Polski. Dzięki bliskiemu kumplowi (bratniej duszy) ponownie dałem się namówić na ich koncert. Co by dużo mówić... Naprawdę nie żałuję, że już trzeci raz miałem wielką przyjemność uczestniczyć w ich występie. Powiem więcej, niech żałują Ci, co nie byli teraz albo kiedykolwiek. Deep Purple to jazda obowiązkowa dla wielbicieli rocka. Żywa legenda, dobiegająca już kresu koncertowego swego żywota, przynajmniej jeśli wierzyć nazwie aktualnego, pożegnalnego i ogólnoświatowego tournée (Goodbye Tour). Daj Boże niech każdy kończy swoje zawodowe istnienie w ten sposób. Z tak potężnym przytupem i niebywałym wdziękiem towarzyszącym wybrańcom rockowego panteonu. Bez bufonady, z dystansem, bez odrywania kuponów dawnej chwały. Wciąż cieszą zmysły. Poruszają emocje. Powodują fale wzruszeń i obezwładniają własną czystą szczerością. Chciałoby się rzec: niech tak nie ustają w swojej trasie koncertowej i wciąż na nowo pobudzają wyobraźnie odbiorców tej niesamowicie smacznej muzycznej strawy.

Pierwszy koncert Deep Purple zaliczyłem 23 września 1991 r. w Poznańskiej Arenie. Tak się składa, że był to pierwszy występ legendy w Polsce. W końcu pojawili się u Nas, choć słuchano ich w Polsce, z tego co wiem, od początku lat siedemdziesiątych. Niestety mur dzielący ówczesny świat, utrudnił Ich wcześniejszą obecność w naszej ojczyźnie. Nie był to występ w szczycie ich kariery. Nawet personalia mogły pozostawiać wiele do życzenia, nie ujmując nic muzykom ówczesnego składu zespołu. Wtedy wokalistą był znany już z formacji Rainbow Joe Lynn Turner. Z drugiej strony ciągłe zmiany personale Deep Purple stanowią jakby naturalną metamorfozę w całym ciągu kariery formacji. Bo przecież tych wersji składów było bez liku. Począwszy od  pierwszej z Rodem Evansem na wokalu, a skończywszy na Donie Airey’u obsługującym klawisze po odejściu na wieczny odpoczynek niezapomnianego Johna Lorda. Występ był znakomity i nawet wokalista Joe Lynn Turner stanął na wysokości zadania, a sam Ritchie Blackmore dwoił się i troił dając niewątpliwy popis wirtuozerii. Dobrze pamiętam jak niczym walec drogowy przejechał po nas Perfect Strangers, czy oszołomił spontaniczny Black Night



Kolejna, moja druga styczność  z purpurowymi to kontakt z bodajże najbardziej wytrawną konstelacją zespołu w Zabrzu, ostatniego dnia października 1993 roku. Już wcześniej wspominałem ten koncert przy okazji omawiania Machine Head. Żeby w pełni oddać wrażenia z tamtego jesiennego wieczoru, trzeba przenieść się te prawie ćwierć wieku wstecz. Totalny odlot. Koncert marzenie. Niezapomniane wrażenia. 

No i przyszła pora na ten najbardziej aktualny, który miał miejsce w Łodzi 23 maja 2017 r. Właściwie, myślę  że każdy obecny w Hali Atlas Arena otrzymał co chciał. Kawał solidnej dawki purpurowej muzyki. Od promocji nowych kawałków aż do poruszających starych klasyków: Fireball, Bloodsucker, Strange Kind Of Woman, Space Truckin’, Lazy, Perfect Strangers czy Hush i Black Night. Muzyka co się zowie!



Na kanwie moich własnych wspomnień z koncertów Deep Purple, piszę dziś o koncercie, którego zarejestrowana ścieżka na trwałe weszła do kanonu gatunku.
Made In Japan, jak sam nazwa wskazuje, stanowi rejestrację koncertów z kraju kwitnącej wiśni 45 lat temu. Wydaje się szczytem skondensowanej energii zespołu. W sierpniowe wieczory 1972 roku, w stolicy Japonii i Osace purpurowym udało się uwolnić niewiarygodną moc z towarzyszącą jej permanentną precyzją wykonawczą. Nie jest to absolutnie li tylko błahy dźwiękowy strumień przeznaczony wyłącznie dla najbardziej zagorzałych wielbicieli takiego grania. Jest to nadzwyczajna totalna jazda,  perfekcyjnie wkomponowana w ramy hardrockowej konwencji. Niebotyczny poziom techniczny poszczególnych purpurowych  muzyków,  wzmacnia porażająca dramaturgia wykonawcza. Z pewnością w tym wypadku grupa wybitnie dogadza słuchaczom. Całość, mimo upływu wielu lat, wciąż brzmi odpowiednio ostro i dynamicznie. Żyleta! Tak nad podziw dosadnie z potężnym wykopem! Do tego ukazuje bezgraniczną wyobraźnię, nieskrepowaną kreatywność i co za tym idzie bezsprzeczną klasę zespołu. Podwójna płyta, obwołana absolutnie rockowym majstersztykiem, znalazła się zasłużenie w zbiorze najlepszych albumów cięższej odmiany rocka nagranych na żywo.



A jednak muzycy początkowo nie byli do niej specjalnie przekonani. Do tego stopnia, że album miał być wydany jedynie w kraju samurajów. Wokalista Ian Gillan miał tu spore wątpliwości do jakości własnego głosu z powodu towarzyszącego koncertom pechowego zapalenia oskrzeli. O zgrozo! Ponoć ani razu w całości nie wysłuchał Made In Japan, co na pewno stanowi dosyć oryginalne kuriozum z punktu widzenia miłośników twórczości Deep Purple.
O zawartości napisano zapewne całe tony analiz i wszelakich recenzji, ale warto zaakcentować, że utwory znane z krążków studyjnych stanowiły fundament do szerszych, scenicznych interpretacji. Kawałki dobrze znane i osłuchane z wcześniejszych płyt, a wykonane podczas koncertów, zabrzmiały odmiennie i co za tym idzie dostarczyły zupełnie innych wrażeń. Generalnie punkt ciężkości spoczywał na indywidualnych, porywających popisach i improwizacjach wszystkich muzyków. Mamy tutaj cały wachlarz artystycznych atrybutów brytyjskiego kwintetu.



Wysmakowana solówka Blackmore'a w Highway Star, czy też napędzający bas Glovera w przytoczonym utworze, świetne popisy Iana Paice'a na perkusji w The Mule. Efektowne dialogi gitarowo-organowe w rockowym hymnie Smoke On The Water, świetne gitarowo-wokalne dialogi w Strange Kind Of Woman. Uroczo bluesujący Lazy. Totalnie rozimprowizowany, najmocniejszy, najbardziej rozpędzony i zagrany z wyjątkową dzikością i drapieżnością Space Truckin' to coś co już na zawsze zapada w pamięci. A przysłowiową wisienką na torcie w większości kompozycji stanowią instrumentalne droczenia Lorda z Blackmore'em, do których z pełnych pasji popisami wokalnymi dołącza charyzmatyczny Ian Gillan. Wyraźnie da się odczuć, że muzycy grupy rozumieli się bez zbędnych słów, przy tym świetnie bawili się wspólnym graniem.

Made In Japan to idealny wizerunek drugiego wcielenia Purpli i to w punkcie kulminacyjnym zarówno artystycznej formy jak i niegdysiejszego, przeogromnego uwielbienia ze strony szalejącej na ich punkcie publiczności. Wstyd nie znać!




poniedziałek, 23 stycznia 2017

THE BAND – The Last Waltz (Warner Bros. 1978)


THE LAST WALTZ – reż. Martin Scorsese (United Artists 1978) 

Dnia 25 listopada 1976 r. dokładnie w Dniu Dziękczynienia było odświętnie, podniośle a zarazem nostalgicznie. Tego wieczoru na scenie stanął zespół, który w swojej bezpretensjonalnej nazwie umieścił niezmiernie trafne, aczkolwiek pozornie trywialne słowo „band”, oddające sens swojego istnienia w świecie amerykańskich brzmień, ale o tym w dalszej kolejności. Tym występem pragnął pożegnać się ze swą wierną publicznością, a równocześnie oddać hołd muzycznej tradycji Ameryki Północnej, poprzez zaproszenie do uroczystego benefisu artystów, którym zawdzięczał pokaźny ładunek inspiracji. Minęły lata istnienia tej ze wszech miar cenionej kanadyjskiej grupy (poza L. Helmem pochodzącym z Arkansas), a oni jak gdyby nigdy nic jeszcze raz pojawili się u szczytu twórczego apogeum. Zagrali, zaśpiewali i oczarowali zebranych fanów. Schodząc tym samym ze sceny w pełnym blasku chwały. Dzień, który wszystkie amerykańskie indyki przyprawia o gęsią skórkę. Czterdzieści lat temu z małym okładem, właśnie w czwarty czwartek listopada nastąpiła tak niewątpliwa dźwiękowa celebracja.



Ta skromna formacja w składzie Rick Danko – gitara basowa i wokal, Levon Helm – głównie perkusja, ale i wokal (choć nie stronił od innych instrumentów strunowych jak gitara, ukelele, banjo itd.), Garth Hudson – klawisze, wokal, ale też inne instrumenty, w tym saksofon, gitara, akordeon, trąbka, bębny, skrzypce, wiolonczela, Richard Manuel – w zasadzie pianino i śpiew, czasem perkusja oraz gitara, śpiewający gitarzysta półkrwi Indianin Robbie Robertson, pozostawała zwykle w cieniu innych muzyków. Taki po prostu zwykły zespół przeznaczony do akompaniowania. Na początku był to wokalista wyrastający z nurtu rockabilly Ronnie Hawkins, a w apoguem i aż do kresu istnienia The Band – wielki Bob Dylan. 



Grupa nigdy nie uzurpowała sobie prawa do bycia w świetle reflektorów, czy też światka celebrytów rocka. Dla nich muzyczna filozofia była środkiem, jak i celem nieustannej aktywności twórczej. Tej postawie była wierna do końca działalności. Zaufani fani doceniali to otaczając ich wręcz kultem. Nie tylko z wyżej wymienionej przyczyny, ale co ważne, z powodu przywiązania i kultywowania muzycznej tradycji rozciągającej się od szczytów Appalachów aż do dolin Sierra Nevada. Całe wydarzenie poprzedziło pięć tygodni przygotowań. A doprawdy było co szykować. Bogaty, ugruntowany przez lata, muzyczny repertuar już istniał. I to jaki! 


Zaproszonych gości nietrudno było zestawić z powodu przyjaźni poszczególnych członków zespołu z artystami najwyższego formatu. Choć ponoć z bluesowym autorytetem Muddym Watersem jakiś problem się pojawił i o mały włos nie zaważył na całym przedsięwzięciu. Podobno management grupy chciał skreślić zasłużonego Muddy'ego Watersa ze spisu występujących zaledwie kilkadziesiąt godzin przed zaplanowanym koncertem. Na szczęście wycofali się z pomysłu po tym, jak rozgoryczony perkusista Levon Helm sam zagroził rezygnacją.





Planowanemu projektowi przydałby się wszędobylski i wpływowy promotor. Najlepiej z odpowiednim funduszem. Władny sprostać wyzwaniu zaaranżowania rock&rollowej uczty o takim formacie. Oczywiście, także w dosłownym znaczeniu tego słowa. Taki też się pojawił w osobie legendarnego Billy’ego Grahama, przyjaciela zespołu i popularyzatora muzyki z okolic sławetnego mostu Golden Gate. Naturalnie to pociągnęło zamysł nadania koncertowi szerszego wymiaru, stąd celowe przywołanie legendarnego reżysera Martina Scorsese, który umiejętnie ku potomnym utrwaliłby owe wydarzenie na filmowej taśmie. 




Nazwę „Ostatni walc” podsunął znajomy gitarzysty zespołu Robbie Robertsona -Rock Brynner, skądinąd syn znanego aktora Yula Brynnera. Graham zorganizował również klasyczną orkiestrę, rozbudowaną sekcję dętą, jak również zawodowych tancerzy wykonujących walc wiedeński, dobrze uwidoczniony w urywkach filmu. Nieprzypadkowym miejscem koncertu stała się położona w San Francisco legendarna sala Winterland Ballroom z prawie 5 i pół tysiącami miejsc. To właśnie w tej „zimowej krainie” (nazwa pochodzi od jej pierwszej funkcji tj. lodowiska) doszło do pierwszych samodzielnych koncertów The Band. Cytowane wydarzenie, pomimo bardzo wysokich cen biletów nawet dla przeciętnego Amerykanina, od 25 do 50 dolarów, okazało się sukcesem. Wszystkie bilety rozeszły się migiem. Dla porównania podam jako ciekawostkę, że średnia miesięczna pensja 40 lat temu w Polsce wynosiła w przeliczeniu około 32 dolarów!!! 

Przed kulminacyjnym momentem wieczoru, zebranym widzom zaserwowano kolację, a właściwie ucztę, gdzie podano dania zwykle serwowane na okoliczność Thanksgivingday. Do konsumpcji zamówiono między innymi: faszerowanego pieczonego indyka, brukselkę z bekonem, ziemniaki, kukurydzę, sos z rubinowych żurawin, cydr, ciasto z dyni, tartę z orzechami i podobno drugie tyle innych specjałów. Ponadto we wspaniałych wnętrzu Winterlandu uczcie towarzyszyły cytowane wiersze poetów związanych z San Francisco w tym Lawrence’a Ferlinghettiego, Michaela McClure’a i pochodzącego ze środowiska Hells Angels Franka Reynoldsa. Do dzisiaj ciężko pojąć w jaki sposób udało się błyskawicznie posprzątać po mega wieczerzy (ponad 5 tysięcy luda) i bez przeszkód przejść do sedna sprawy, czyli koncertu - można rzec wyjątkowej gali (nie mylić z Galą MMA czy innej federacji bokserskiej ;-)) gromadzącej prawie same sławy ówczesnej sceny muzycznej.
Najpierw The Band wykonał całkiem samodzielnie godzinny set. Przedstawienie kontynuował ten, od którego wszystko się zaczęło zanim The Band całkowicie się usamodzielnił. Ronnie Hawkins z brawurowym wykonaniem standardu Who Do You Love rozpalił i tak już gorącą atmosferę ogarniającą wszystkich w ten magiczny wieczór. A było co słuchać i oglądać! Wykonania zgromadzonych artystów były bez mała poruszające. Nic dziwnego, gdyż artyści tego pokroju nie zwykli schodzić poniżej odpowiedniego poziomu. The Band towarzyszył zestaw muzyków, który niejednego może przyprawić o zawrót głowy! Bob Dylan, Eric Clapton, Paul Butterfield, Van Morrison, Dr John, Neil Young, Joni Mitchell, Neil Diamond, Muddy Waters, Emmylou Harris, Ringo Starr (wiadomo kto!), gitarzysta The Rolling Stones Ron Wood, Bobby Charles również w roli konferansjera i gospelowo-soulowy The Staple Singers pod kierownictwem chyba najstarszego muzyka dotychczas prezentowanego na blogu urodzonego 103 lata temu Roebucka „Popsa” Staplesa. 


Jak poszczególne utwory tamtego pamiętnego wieczoru zostały odegrane nie będę się rozpisywał zachęcając tym samym, być może przewrotnie, do zaznajomienia się z filmem, jak i ścieżką dźwiękową. O wartości muzyki niech świadczy ponad wszelką wątpliwość klasa jaką reprezentują wymienieni wykonawcy! Tak po prawdzie album jest dowodem na szczególny rodzaju epitafium dla nieubłaganie przemijającej ery hippisowskiej. 






Przechodząc do dzieła potomka sycylijskich imigrantów, reżysera Martina Scorsese, nie zagłębiając się zanadto w szczegóły obraz filmowy obejmuje szereg sekwencji ukazujących przebieg kariery zespołu poprzez wywiady z muzykami i osobami z ich otoczenia. Równocześnie prezentuje meritum produkcji jakim są znaczne fazy koncertu. Trzeba podkreślić, że Scorsese poprzez własny kunszt realizacji obrazu filmowego, doprowadza do skrupulatnego obserwowania zachowań i emocji muzyków, pozostawiając w dalszej perspektywie aspekt techniczny oczywistych zdolności muzycznych wykonawców. Natomiast warstwa dźwiękowa udowadnia wielkie możliwości muzyków zaangażowanych w pamiętny koncert – jednakowoż muzycznie, jak i literacko. I tylko należy żałować, że wkrótce tak sztucznie poprawiano ją w studiu nagraniowym, ujmując tym samym dokumentowi nieco spontaniczności.

Jednakże gorąco polecam i to nie tylko z powodu uprzednio wymienionych smakołyków z jadłospisu najbardziej tradycyjnego, amerykańskiego wydarzenia, spośród wszystkich obchodzonych świąt w tamtej części świata.

Smacznego!



Ps. Tak naprawdę The Last Waltz nie miał być końcowym pląsem zespołu, a jedynie zaakcentowaniem apogeum działalności i otwarciem nowego rozdziału. Faktycznie uzurpujący sobie prawo do liderowania Robertson, wyobrażał go sobie jako pożegnanie życia koncertowego formacji. Wyszło, jak to w życiu często bywa, czyli zgoła inaczej i powoli zespół nadgryzany wewnętrznymi konfliktami popadał w powolny i nieodwracalny niebyt. Choć kilkakrotnie wznawiał działalność z lepszym lub gorszym skutkiem. Ale to już temat na inne opowieści…

Jeszcze na koniec gratka dla wszystkich, którym tradycyjne wydanie płytowe pozostawia niedosyt. Premiera rocznicowego (na 40-lecie) wznowienia The Last Waltz, zaplanowana na 11 listopada 2016 roku, została wzbogacona o dotychczas niepublikowane fragmenty. Przygotowano kilka formatów. Po raz pierwszy połączono w jednym wydaniu zapis audio i wideo. Stąd rozmiar zapisu został rozszerzony z oryginalnej 3 płytowej edycji aż do 6 LP (4CD/1Blu-ray).



sobota, 30 stycznia 2016

TSA - TSA (Polton 1983)

Wszystko rozpoczęło się od małych egzotycznych rybek wiosną 1980 roku. Tak po prostu pływały sobie w małym, pokojowym akwarium. To środowisko pływających stworzeń usytuowane było w pokoju mieszkalnym podpory przyszłej formacji gitarzysty Andrzeja Nowaka. A raczej zadymionych czterech ścianach, jakby ktoś przysłowiową siekierę powiesił! W kącie stały opróżnione butelki z charakterystyczną etykietką tak zwanego wina la patik. Czwórka długowłosych młokosów żywiołowo dywagowała na temat muzycznych trendów. Jak często bywa, pragnęli powołać do życia kapelę i podbić świat! Komunikacja pomiędzy muzykami stawała się żywiołowa. Od sporu aż po salwy śmiechu. Dyskusje zgodnie z przypuszczeniami zeszły na temat potencjalnej nazwy przyszłego zespołu. Tak właściwie nie wiadomo do końca kto wpadł na taką koncepcję nazwy. Legenda głosi, że jeden z nich spojrzał na wspomniane opustoszałe butelki po rozweselających napojach i rzeczowo ujął to głosząc: Tajne Stowarzyszenia Abstynentów!


Od samego początku wymienieni „Abstynenci” zgromadzeni wokół muzycznej idei, mieli jasno sprecyzowane plany. Chcieli grać głośno i ostro – na ile tylko pozwalają wzmacniacze. Bez względu na ustalenia brzmienia i głośności dyktowane przez, zdawałoby się nieomylnych, ówczesnych akustyków. Od zawsze bezkompromisowi. Odważni w doborze muzycznej koncepcji. Grający muzykę niby doskonale znaną, a mimo to potrafili zadziwić i porwać odbiorcę. Swoim spontanicznym podejściem uzupełnili lukę istniejącą wówczas w polskim muzycznym pejzażu. Warto wspomnieć, że w pierwszych latach dekady lat 80-tych w Polsce doprawdy nikt nie grał tak mocnej i ciężkiej muzyki - z taką dozą dynamiki, ze zbliżoną pasją i entuzjazmem.

TSA stanowił osobliwe antidotum na pałki ZOMO, pełną hipokryzji socjalistyczną propagandę, cenzorskie kajdany i pewexowskie (importowe) rarytasy dla nielicznych uprzywilejowanych. Propozycja zespołu burzyła stereotypy wygodne dla peerelowskiej władzy. Kreowała młodzieńczy bunt przeciw otaczającej siermiężności i szarzyzny. Takie to były czasy, że narastająca fama towarzysząca TSA, ograny skład i mocno podkręcone nagłośnienie wystarczały, aby zelektryzować audytorium polskiej sceny muzycznej. Zawsze stawiali na autentyzm i myślę, że tak jest do dzisiaj. Jednoznaczne przesłanie muzyki. Zadziwiająco skutecznie trafiające do słuchacza. Bez wyjątku, każdy udający się na ich koncert winien oczekiwać rewelacyjnego widowiska, które nie tylko pozwoli dać upust emocjom, ale również wpłynie wyraźnie na sposób myślenia, pojmowania rzeczywistości, postrzegania świata i prawdziwego przeżywania.
Nie inaczej jest w przypadku drugiej płyty, nagranej w dniach 15-27 listopada 1982 r., która zdaje się być dowodem na twórczy i techniczny progres zespołu. Zdaję sobie sprawę, że to debiutanckie dzieło Live uznawane jest za muzyczne cudo, jednak dla mnie to właśnie druga płyta jest tą ulubioną. Z czasem nabierającą coraz większej wartości. Zagrali na niej bez hamulców, przełamując barierę niemożności ówczesnej sceny rockowej PRL-u, żywiołowo, ekspresyjnie i bezkompromisowo. Zarejestrowany w studio drugi w dorobku zespołu longplay, to nie tylko drapieżny wokal i masywne riffy. To przede wszystkim całkowicie pozbawiona sztubactwa dźwiękowa, dorodna hard rockowa propozycja. 

Czerwony album nagrywany był na peryferiach stolicy w Wawrzyszewie, gdzie ze względu na długaśny bas Janusza „Johana” Niekrasza i „garki” Marka Kapłona, dojeżdżali taksówkami wyposażonymi w przepastny bagażnik. A w tamtych czasach takowe posiadały wielce pożądane mercedesy albo sowieckie wołgi. W wawrzyszewskim studio, nie pozbawionym wad przybytku (denerwująco szumiące rury kanalizacyjne), dość nieźle wyposażonym w sprzęt rejestrujący materiał muzyczny, rockmani nagrywali na tzw. setkę. To znaczyło, że zgromadzili się w studiu nagraniowym, porozstawiali swoje instrumenty i zwyczajnie zagrali razem jednocześnie, jakby na próbie albo podczas koncertu. Co ciekawe, z powodu braku dodatkowych studyjnych pomieszczeń, Marek Piekarczyk zmuszony był śpiewać w oddalonym… WC ! Taka sytuacja pociągała za sobą konsekwencje w postaci całego szeregu zalet i wad. Najważniejszym mankamentem było to, że jak się jeden członek zespołu pomylił się, to wszyscy musieli nagrywać kawałek od nowa. Posiadła także wiele plusów. Zapewne jednym z ważniejszych był fakt, że w czasie nagrania muzycy mogli ponieść się improwizacji (szczególnie dotyczyło zakręconego na tym punkcie wokalisty), która w sposób unikalny pozostała dla następnych pokoleń.

Odzwierciedleniem dojrzałości zarówno w warstwie muzycznej jak i literackiej, są chociażby kompozycje Bez podtekstów, Ludzie jak dynie, czy też kultowy, jeden z najbardziej poruszających utworów w całej historii polskiej muzyki, wolny blues Trzy zapałki, gdzie twórcy ambitnie sięgnęli po niezmiernie liryczny i zmysłowy, pełny ciepła wiersz francuskiego poety Jacquesa Preveta w tłumaczeniu K.I. Gałczyńskiego.

Pierwsza...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
I całkowity zmrok, aby wszystkiego nauczyć się na pamięć

Gdy obejmę Cię... gdy obejmę Cię
Swymi ramionami...
Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga...
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia...
Trzecia po to by zobaczyć całą Twoją twarz
Trzy zapałki kolejno... trzy zapałki kolejno
Zapalone nocą...

Utwory Nocny sabat czy Na co cię stać, wskazują na logiczne inspiracje opolsko-bocheńskiego kwintetu dorobkiem kolegów z antypodów - AC/DC. Co nie jest wcale żadnym zarzutem.



Pomimo uciekających lat zespół nie zatracił nic ze swej szczególnej magii, czego doświadczyłem ponad dwa lata temu w lubelskim klubie Graffiti. Takiej samej jak za dawnych lat - totalny spontan! Przy okazji tego koncertu udało się mi zdobyć komplet autografów, na wiekowej książeczce z roku 1985, która była pierwszą pozycją w mojej muzycznej bibliotece. W bezpośrednich kontaktach z fanami, muzycy są naprawdę świetnymi facetami, bez zadęcia ani dystansu typowego dla niektórych gwiazd.

PS. Wydanie tego album stało się zbieżne z próbą zawojowania zachodniego rynku muzycznego poprzez wydanie anglojęzycznej wersji zatytułowanej Spunk. Niestety, mimo nadziei związanych z tym projektem wydanie płyty okazało się porażką. Pozbawieni właściwego wsparcia wpływowych promotorów oraz wobec trywialnego braku paszportów, misja wypłynięcia na szerokie wody światowej sceny muzycznej musiała przynieść fiasko. Jak wspomina gitarzysta Stefan Machel ukazanie się krążka na Wyspach Brytyjskich przeszło prawie bez echa. A zakończyło się wypłaceniem śmiesznej sumy przez anglików w wysokości 20 funtów na głowę, co stanowiło przybliżoną wartość spodni dżinsowych w Baltonie czy innym Pewexie!!! (dla młodszych czytelników: sieci sklepów i kiosków walutowych PRL-u). Takie to były czasy.


piątek, 27 listopada 2015

URIAH HEEP – Demons & Wizards (Bronze 1972)

17 listopada 2015 r., godzina 21.15 - na scenę weszli Oni. Legenda hard rocka lat 70-tych i od pierwszych minut oczarowali dramaturgią, wirtuozerią wykonania.
Z najlepszego składu pozostał tylko Mick Box, gitarzysta, dominujący w roli lidera, drobnej postury z długimi, siwymi włosami niczym bohater trylogii Tolkiena – Gandalf Biały. Grał na gitarze z taką swobodą, że chapeau bas! Reszta zespołu dzielnie dotrzymywała mu kroku. Cały show porywał swoją magią zgromadzoną publiczność w Klubie Progresja na warszawskiej Woli.
Zniewalająca energia i moc emanująca ze sceny była zaraźliwa. Czar dźwięków wypełniał przestrzeń.
Słuchacze żarliwie przyjmowali kompozycje sprzed 40. lat, pochodzące z najbardziej twórczego okresu istnienia Uriah Heep. Bez wątpienia ten koncert, na którym miałem zaszczyt być obecnym, zmotywował mnie do napisanie „kilu słów” na temat albumu wspomnianej kapeli.
Demons & Wizards zaakcentował najbardziej doskonały i kreatywny moment w historii zespołu, uważanego za część „wielkiej czwórki”, asów hard rocka w późnych latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych wraz z Black Sabbath, Deep Purple (zresztą niesłusznie uznawanych za ich lepszą wersję) i Led Zeppelin. Chociaż osobiście do tego grona dorzuciłbym jeszcze Budgie i Nazareth.

Zespół samodzielnie rozwinął unikalny styl ciężkiego rocka, gdzie połączył i genialnie zbalansował melodie akustyczne z ciężkimi riffami oraz dostojnym, potężnym dźwiękiem Hammondów. Uzupełnieniem tego stały się charakterystyczne harmonie wokalne opatrzone lirycznymi testami o tematyce fantasy. Było to potwierdzeniem dojrzałego stylu grupy, tak cenionego przez rzesze zaprzysięgłych fanów. Co więcej, nawet w następnych dziesięcioleciach inspirował wiele zespołów, reprezentujących cięższy muzyczny gatunek - heavy metal, np. niemiecki Helloween).
Dynamiczny Easy Livin’ jest najbardziej znanym momentem albumu. Następnie melodyjny The Wizard. Doskonały przykład mariażu gitary akustycznej z mocą elektrycznej interpretacji pozostałych instrumentów. Klimatyczny i tajemniczy Rainbow Demon znów jest doskonałym przykładem tego, jak mogą w zgodzie idealnie współgrać masywne organy i subtelna gitara akustyczna. Analogicznie pozostałe kompozycje trzymają podobny poziom i doskonale wkomponowują się w konwencje zespołu flirtującego ze stylem progresywnego rocka.
Sukces opiera się oczywiście na potencjale strun głosowych Davida Byrona, gitarowej biegłości Micka Boxa i fuzji klawiatury i wokalu Kena Hensleya (również autora tekstów). Trzon zespołu uzupełniała dobrze zgrana sekcja rytmiczna składająca się z perkusisty Lee Kerslake’a i basisty Gary’ego Thaina.




Ale nie tylko. Cała finalna produkcja wykazuje niezwykłą, unikalną chemię panującą swego czasu pomiędzy muzykami. Odzwierciedleniem tego było spore osiągnięcie grupy w tamtych latach. Demony i Czarodzieje oficjalnie sprzedały się na całym świecie w liczbie 3 milionów egzemplarzy! Ciekawostką jest, również to, że ta płyta była nr 1 w rankingach popularności przez wiele miesięcy w… Finlandii! Obecnie, nieco zapomniana grupa, posiada zastępy zaprzysięgłych fanów zwłaszcza na Bałkanach, Rosji, i Japonii. 

Patrząc z dystansu mijających lat zdaje się, że grupa popełniła niezmiernie spójny i w całym zakresie wartościowy album. Tworzący zamkniętą i skończoną całość. Konceptualny album. Wspaniały, marzycielski, pełen fantastycznych piosenek, prawdziwej feerii harmonii i niezapomnianych melodii. Przekraczają tym samym granicę między sztuką a rock n’ rollem. Po prostu klasyka gatunku. Wstyd nie znać.
Na koniec mała zagadka. Skądinąd znany grafik Roger Dean zaprojektował okładkę rzeczonej płyty gdzie umieścił pewne elementy o zabarwieniu erotycznym. Czy możesz je znaleźć? He! he! he! :)




poniedziałek, 21 września 2015

RORY GALLAGHER – Irish Tour ’74 (Polydor 1974)

Ponownie  przenoszę się w czasie o jakieś 20 lat, kiedy żywo angażowałem się w pewne przedsięwzięcie muzyczne. Nie żebym od razu był częścią jakiegoś blues bandu, ale z dużą dozą nieśmiałości starałem się być animatorem powstania pewnej „bluesopodobnej” dość efemerycznej formacji, złożonej z moich dawnych znajomych. Wśród nich był pewien fajny gość, utalentowany muzyk. Gitarzysta i wokalista. W tamtym czasie wzajemnie uzupełnialiśmy się w swoich fascynacjach muzycznych. Zwłaszcza tych bluesowych. Pewnego razu zwrócił On moją uwagę na rewelacyjnego artystę brzmiącego jak rasowy czarnoskóry, amerykański bluesman. Zaintonował kompozycje z jego repertuaru. Naśladując wokal i zagrywki pierwowzoru na gitarze akustycznej. To był bardzo charakterystyczny, niebywale rasowy kawałek „Out In The Western Plain” kultowego bluesmana Leadbelly’ego, a pochodzący z płyty studyjnej Rory’ego Against the Grain. Znakomicie zinterpretowany. Co ciekawe, ten irlandzki muzyk wcześniej jakoś nie przykuwał mojej uwagi, ale wtedy złapałem haczyk jak wygłodniały szczupak i dałem się porwać takiemu graniu.

Tak to był On, niezmiernie szczery w swoim przekazie Rory Gallagher. Rockman z Zielonej Wyspy uważany jest za jednego z najlepszych gitarzystów wszechczasów. Jednocześnie niespotykanie skromny chłopak z irlandzkiej prowincji. Outsider, którego utwory zwykle opowiadają o samotności, życiu w drodze i poszukiwaniu wolności. Talent pierwszej próby urzeczywistniony podczas znakomitej gry. Gdzie gitara wydawała się śpiewać pod jego palcami, a jego improwizacje pozbawione jednej zbędnej nuty stale poruszają do głębi. Tym samym wciąż na nowo odkrywają całkowicie nowe wymiary instrumentu. Tak, tak, radzę wsłuchać się w te dźwięki, które za każdym razem ukazują coś nowego w wirtuozerii Gallaghera. Wyrafinowanego brzmienia pełnego unikalnych niuansów niepozbawionych niewymuszonej spontaniczności. Przy tym jego image, stanowiący dopełnienie naturalności, jakby kumpla z sąsiedztwa: sprana flanelowa koszula, wytarte spodnie jeansowe i niezwykły, dziś uważany za kultowy osobisty instrument Rory’ego – słynny Fender Stratocaster  z 1961 roku. Tak intensywnie eksploatowany, że na przodzie pozostały jedynie fragmenty lakieru, a pod spodem gitara zafarbowała się na niebiesko od wspomnianych jeansów. Gallagher zwykle wspominał, że ta gitara była mu bardzo bliska i wydawała się przedłużeniem jego dźwiękowej wyobraźni. Instrumentem praktycznie pozbawionym minusów, skończenie uniwersalnym. Niezależnie od generowanej mocy, nic nietracącym ze swej magicznej barwy. Dysponujący niewymierną paletą brzmieniowych odcieni. Warto wspomnieć, że Irlandczyk cieszy się niezmienną estymą nie tylko wśród melomanów, czego wyrazem było uwielbienie w ojczyźnie muzyka, gdzie mawiano „Najpierw był Jezus, potem zjawił się Rory”, ale również w pełni zasłużenie wśród kolegów po fachu – gitarzystów. Nawet Slash zabrał głos w tej sprawie: „Styl gry Rory’ego jest mi szczególnie bliski dlatego, że był on bardzo spontaniczny. Wyznawał maksymę: po nagraniu nic nie zmieniaj! Zostaw tak, jak jest. Nie przejmował się przesadnym dopieszczaniem każdego szczegółu. Miał naturalny talent i potrafił grać w bardzo wielu stylach".

Wybrałem nie przypadkowo album koncertowy, gdyż niespotykany, spontaniczny styl gitarzysty był szczególnie eksponowany właśnie w czasie występów na żywo.  Płyta Irish Tour ‘74, jest powszechnie uważana za jedno z najlepszych wydawnictw koncertowych w historii muzyki blues-rockowej. Dla wielu fanów jest albumem, który najlepiej oddaje talent muzyczny Gallaghera. Jak w soczewce ogniskuje wszystkie jego najbardziej spektakularne osiągnięcia w grze na gitarze. To fantastyczny koncert. Znakomita płyta odzwierciedlająca sens takiej muzyki.  Znalazły się na niej nie tylko energetyczne wykonania utworów studyjnych z 1973 roku, takich jak jego autorski „Tattoo’d Lady”, ale też żywiołowe covery klasyków bluesowego gatunku w rodzaju „I Wonder Who” Muddy Watersa. Całość świetnie dopełnia film Tony’ego Palmera znakomicie dokumentujący okoliczności pamiętnej trasy koncertowej tego gitarowego mistrza. Grając przed publicznością przemieniał się w istnego demona gitary. Równocześnie  uzyskiwał energię potrzebną do tego rodzaju muzyki. Taka swoista rezonacja pomiędzy Nim a słuchaczami. To właśnie ten klimat był tak bardzo charakterystyczny dla jego bezkompromisowej muzyki. 

Na koniec trafne i znamienne słowa opisujące jedyne, niepowtarzalne koncerty w Polsce, które miały miejsce 3 oraz 4 września 1976 roku w Katowicach i Warszawie: „Już od pierwszego wejścia na estradę Gallagher swoim naturalnym zachowaniem ujmuje publiczność. Całkowicie skupiony na instrumencie, jakby nim zafascynowany, ruchem ciała eksponuje każdy zagrany dźwięk, podkreśla kulminację każdego dźwiękowego motywu - napisał Janusz Popławski w miesięczniku „Jazz” - Barwą głosu przypominając Johnny’ego Wintera, Gallagher gra i śpiewa w kipiącym energią skupieniu. Właśnie ta biologiczna energia jest tym co zdobywa i przekonuje widzów już od pierwszego dźwięku...” Anna Kulicka w „Panoramie” dodała „Ten skromny i cichy chłopak w życiu prywatnym, staje się żywiołowym, ekspresyjnym wykonawcą kiedy trzyma w rękach gitarę. Mimo wyraźnie wyczuwalnych w jego technice gry wpływów J. Hendrixa, M. Taylora i J. Wintera, muzyka Gallaghera jest różna od wszystkiego, co kiedyś mogło być dla niego wzorem. Jest pełna niepowtarzalnej dynamiki, wręcz gwałtowności i rozmachu.”