niedziela, 22 listopada 2015

IRON BUTTERFLY - In-A-Gadda-Da-Vida (ATCO/Atlantic 1968)

Jedyny w swoim rodzaju. To pierwsze słowa, które przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o Iron Butterfly. W nazwie zespołu przewrotne połączenie przeciwieństw. Niezwykle adekwatne. Ulotna i zwiewna muzyczna treść w pełnej symbiozie niezmiernie ciężkiej formy. 
Drugi album zespołu wyprodukowany blisko pół wieku temu (dokładnie w 1968 roku). Przez kilka lat był najlepiej sprzedawaną płytą wytwórni Atlantic. Jego wielomilionowy nakład przekroczył najśmielsze oczekiwania muzyków i wydawców. Zasłynął przede wszystkim z bezprecedensowego eposu transcendentalnego rockowego hymnu In-A-Gadda-Da-Vida, który na zapomnienie absolutnie nie zasługuje.
„Tytułowy siedemnastominutowy temat zawierał wszystko, co bliskie sercom wyznawców późniejszego progresywnego rocka – prawdziwa manna z nieba dla miłośników kościelnego brzmienia organów Hammonada, indiańskich pomruków, świszczących gitarowych solówek najeżonych pogłosami i efektami specjalnymi, solidnego basu oraz perkusyjnej improwizacji rozciągniętej do granic… Brzmiało to wówczas imponująco…” (Encyklopedia muzyki popularnej. Lata 60.) – i jak dla mnie wciąż tak brzmi!


Z powstaniem tej legendarnej kompozycji związana jest anegdota. Ron Bushy - perkusista i jednocześnie w tamtym czasie kucharz w pizzerii, powracając do domu napotkał kompletnie pijanego kolegę z grupy,  śpiewającego klawiszowca Douga Ingle’a. Nawiasem mówiąc syna kościelnego organisty, który uraczył się być może mszalnym winem he, he. On to wtedy w pijackim widzie wybełkotał, że skomponował nową piosenkę In-A-Gadda-Da-Vida. Co w rzeczywistości oznaczało In The Garden Of Eden. U zarania kawałek ten był banalną balladą, lecz pod wpływem atmosfery epoki Flower Power nabrał kształtu suity z wydatnymi mistycznymi organami, dzikimi partiami gitar, iście transowym rytmem basu i zagranych z nieziemskim polotem odkrywczych perkusyjnych solówek. Ten utwór naprawdę porusza. Kwartet wspina się na wyżyny swoich artystycznej wizji. Wszystko idealnie pasuje do siebie. Efekt obezwładnia.


Obok karkołomnych popisów instrumentalistów, nie bez znaczenia jest uzupełnienie wokalne brzmiące jak schyłkowy Elvis Presley po zażyciu środków wątpliwego pochodzenia.
Pomimo dziesięcioleci dzielących powstanie utworu od teraźniejszości, nawet dzisiaj, sprawia wielką, niemal mistyczną, frajdę słuchaczom.
Kompozycja zaczyna się po prostu niesamowicie - Erik Brann (jego fenomen polegał na tym, że nauczył się grać na instrumencie zaledwie trzy miesiące wcześniej!!!) prezentuje jeden z najlepszych gitarowych riffów znamiennych dla psychodelicznej epoki, chociaż muszę przyznać, że utwór ten nigdy nie brzmiałby tak przekonująco, gdyby nie wyborna gra basisty Lee Dormana. Do kolegów dołącza w swoistych mrocznych intonacjach śpiewający klawiszowiec Doug Ingle.

Solówki poszczególnych muzyków niechybnie prowadzą do apogeum kompozycji i co najważniejsze wszystkie są najwyższej jakości. I być może najbardziej frapująca część utworu - niebywałe, najbardziej transowe perkusyjne solo na świecie - Ron Bushy nie zmieniając metrum, przenosi nas w fascynującą, magiczną krainę, w której nie sposób się nudzić.
Co do reszty zgromadzonych na tym krążku kompozycji, są jakby utrwaleniem niezapomnianego pełnego harmonii muzycznego klimatu końca lat sześćdziesiątych. W warstwie literackiej dominują wątki miłosne oraz nierozerwalnie obecne wówczas w psychodelicznym rocku  elementy poszukiwań i poszerzania własnej percepcji.
Warto wspomnieć, że razem z  Cream, Yardbirds (później Led Zeppelin), Vanilla Fudge, Grand Funk Railroad czy Blue Cheer  „Żelazny Motyl” zawładnął, blisko pół wieku temu, całą sceną hard rockową. Natomiast sama tytułowa kompozycja inspirowała wielu późniejszych twórców, także tych spod znaku różnych odmian metalu.
Potwierdzeniem tego jest fakt, że już w bardziej współczesnych czasach sztandarowy kawałek doczekał się interpretacji przez tytanów metalu formacje Slayer (w 1987 r.) i  sludge metalowy Crowbar (w 2000 roku).
Konkludując trzeba podkreślić, że grupa wyrażając swoją autonomiczność artystyczną, nigdy nie starała się nikogo naśladować. Tym samym posiadała sprecyzowaną tożsamość wyrażania własnej, muzycznej wizji.