Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1971. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1971. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 29 kwietnia 2021

GRAVY TRAIN - (A Ballad of) A Peaceful Man (Vertigo 1971)

Co by tu napisać o tej płycie, żeby nie popaść w banał przy omawianiu? …że takie górnolotne, wysublimowane, i w ogóle wysokich lotów dzieło? Znowu to samo? A jakże! Chciałoby się powiedzieć, że przecież to świetna kreacja artystyczna grupy, skądinąd mało znanej nawet przeciętnemu odbiorcy starych brzmień. Nie chciałbym tym razem odnieść się w podobny sposób do przedstawianej płyty, ale lakoniczne omówienie tej muzyki, może budzić skojarzenia z niezasadnym lekceważeniem twórczości grupy, a ta na to na pewno nie zasługuje. Z drugiej strony egzaltacja i rozpływanie się nad finalną postacią tego albumu, wydaje się nieadekwatne do rangi i poziomu artystycznego reprezentowanego przez zespół. 

Nie zrozumcie mnie źle, nie chcę powiedzieć w żadnym wypadku, że jest to płyta wtórna albo przeciętna, a przez to nie warta wspomnienia. Absolutnie! Album ten wręcz ze wszech miar godny jest szerszej prezentacji. Powiem nawet więcej. Jest jednym z najbardziej lekceważonych dzieł szeroko pojętego rocka progresywnego.

Tu pojawia się pytanie. Co może być przyczyną takiej pozycji albumu w kontekście wydawnictw temu podobnych?

Gravy Train to zespół wywodzący się z nurtu art rocka, o dziwo nigdy nie znalazł właściwego miejsca, na które z pewnością zasługiwał. Nie szedł w pierwszym szeregu popularności fali rockowej progresywnej sceny. Może taką pozycję zawdzięcza temu, że nigdy nachalnie nie aspirował do wiodącej roli wśród klasyków rocka lat 70-tych? Być może świadomie nie pchał się przed szereg, a może nie miał możliwości z powodzeniem rywalizować z tak znanymi wykonawcami jak Pink Floyd, The Moody Blues, Jethro Tull, Camel, Focus, czy Urah Heep. Zdaje się, że nie miał takiego przywileju, a i szczęścia do sprawnych menedżerów, czy wpływowych promotorów, jak wyżej wymienieni. Co skazało ich na wieczne pozostawanie w cieniu względem wskazanych gigantów rocka i to pomimo, że nagrywali dla słynnej wytwórni Vertigo.


Mamy to, na szczęście, że muzyka Gravy Train broni się sama i dzięki użytym środkom wyrazu artystycznego, zjednała sobie rzesze oddanych melomanów. Nawet po wielokrotnym wsłuchiwaniu się w muzykę zawartą na albumie, dość trudno jest uchwycić w sposób jednoznaczny i wyczerpujący za co tak bardzo ceni się ich muzykę. Osobiście do mnie przemawia klarowne i subtelne połączenie charyzmatycznego wokalu z partiami instrumentów klawiszowych, transowych gitar i niesamowicie wysmakowanych dźwięków fletu. Tak spójne zharmonizowane brzmienia dają wyborny efekt, który wyróżnia grupę wśród innych, zbliżonych stylistycznie wykonawców. W przeciwieństwie do fonograficznego debiutu zespołu, posiada urocze i bogate aranżacje na instrumenty smyczkowe, a także idealnie skorelowane partie chórków, co dodaje jeszcze większej pikantności tej niezapomnianej muzyce rodem ze złotej ery rocka przepełnionego improwizacjami.


Na całej płycie nastrój się zmienia, interpretacja instrumentalna staje się bardziej nasycona, a przy tym radykalnie zróżnicowana, pełna niekłamanej ekspresji. Cały album jest pełniejszy w ozdobniki instrumentalne, bogatszy w świetne efekty dźwiękowe, bez mała głębszy, niż zwykłe, tradycyjne rockowe granie niejednokrotnie wypełnione muzycznym kontrastem. Formacja tą płyta przesunęła granice rockowego grania (muzyka folkowa, muzyka barokowa, a nawet muzyka średniowieczna) w obszary nie w pełni spenetrowane przez innych rockmenów. Wszystko jest przemyślane oraz doskonale wykonane, a przy tym bardzo klarowne i sensownie zaaranżowane, nadające całości nieco nostalgicznego charakteru. 

Płyta jest naprawdę świetna, jest tu trochę hard rocka, który przeplata się z delikatną i bardzo sugestywną atmosferą reszty utworów. Zawsze zawieszona pomiędzy ciężarem i melodią, ale dobrze wyważona i zagrana. W wypadku tego albumu lider grupy, wokalista i gitarzysta Norman Barrett wraz z producentem Jonathanem Peelem i Nickiem Harrisonem odpowiedzialnym za aranżacje smyczkowe, dokonali podziału kompozycji na dwie części, z których pierwsza zawiera ballady o wolniejszym tempie, a druga to cięższe i bardziej rockowe utwory. Nawiasem mówiąc, świetnie to pasuje do charakteru dwustronnej płyty winylowej.
Nawet okładka daje duże pole do interpretacji, jawi się jako świetnie zaaranżowana, intrygująca skontrastowaną graficznie kompozycją.


Trzeba obowiązkowo przedstawić muzyków odpowiedzialnych za wytworzenie tej dźwiękowej opowieści. Śpiewający gitarzysta Niorman Barrett, Lester Williams jako basista i wokalista wspierający, J.D. Hugues udzielający się na flecie i saksofonie plus gra na kilku instrumentach klawiszowych, a także wspomagający swoim głosem niektóre utwory, natomiast całość domyka Barry Davenport na perkusji.

Reasumując, bez wątpienia jest to płyta, na punkcie której można się nieźle zakręcić. Taki mały progresywny skarb. Ale oczywiście to kwestia gustu. Bo przecież nie do wszystkich trafiła. Miłego Słuchania!



niedziela, 28 marca 2021

THE ALLMAN BROTHERS BAND – At Fillmore East (Capricorn 1971)

Czy wyłącznie czarnoskórzy Amerykanie mogą grać dobrze bluesa? Takie oto pytanie często pada z ust różnych osób. Czy aby na pewno?! Słyszałem też, że bluesa nie jest trudno zagrać, za to „czuć go”, to już „wyższa szkoła jazdy”. Pomimo takich przekonań sądzę, że to nie zależy całkowicie od koloru skóry, a jest pochodną całokształtu doświadczeń i upodobań ludzi-muzyków. Bo przecież odbieranie świata, jak i uczucia temu towarzyszące są dla każdej jednostki zbieżne. Podobnie rzecz się dotyczy Allmanów. Gdzie rola koloru skóry schodzi na dalszy plan. Notabene w składzie ówczesnych ABB obok 5 „białych” był afroamerykański perkusista Jai „Jaimoe” Johanson.

Blues jest jak cień, każdemu przecież towarzyszy z różnym natężeniem w niektórych fragmentach życia. Bo któż z nas nigdy nie cierpiał i nie był przepełniony smutkiem, choć przez chwilę? Taka dygresja korespondująca z muzyką, ale i predestynacją (w kontekście przyszłych okoliczności), którą postaram się nieco przybliżyć w tym tekście.


„Naszym naturalnym środowiskiem jest w rzeczywistości scena… dlatego sądzę, że nasz następny longplay będzie zapisem konce
rtu.”
Duane Allman


At Fillmore East to w oryginale dwupłytowe wydawnictwo, nasycone na wskroś klimatem amerykańskiego południa. Album wydano w lipcu 1971 r. Został nagrany na żywo w legendarnym rockowym klubie zasłużonego promotora Billy’ego Grahama w Nowym Jorku – Fillmore East, w piątek i sobotę 12 i 13 marca 1971 r., chociaż muzycy byli obecni w klubie już 11 marca. Faktycznie odbyły się cztery występy, które zespół zagrał dwa razy każdego wieczora (12/13.03). Mówiąc zdawkowo, zawartość obu krążków przedstawia mieszaninę bluesa, południowego rocka i jazzu. Trzeba przyznać, że od pierwszych taktów rytmicznego Statesboro Blues z wiodącym nieziemskim gitarowym sladem Duane’a Allmana, aż po triumfalny finisz nacierającego jak lawina Whipping Post, wszystkie bez wyjątku wybrzmiewające utwory musiały spełniać wymagania nawet najbardziej wybrednych koneserów bluesowego grania. I pomyśleć, że Allmani grali jako środkowy wykonawca pomiędzy otwierającym Elvinem Bishopem i główną gwiazdą Johnnym Winterem, których uczciwie mówiąc zwyczajnie… przyćmili!!!

Myślę, że Fillmore East to ostatnia prawdziwie szczera płyta z duszy, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Nie ma tam absolutnie nic oprócz nas, grających muzykę.
Butch Trucks

Zapis płytowy magicznych wieczorów wspaniale oddaje ducha i możliwości tego znakomitego zespołu w momencie skutecznego przebijania się do czołówki ekstraligi rockowych wykonawców.


Chropowaty wokal Grega Allmana i rytmiczna praca jego organów, dynamiczne, bliźniacze gitary prowadzące Duane Allman i Dickey Betts, kanonada dwóch perkusistów Jaimoe i Butch Trucks wspomagana basem Billy’ego Oakleya, dopełniają piorunujący występ, który obejmuje cztery bluesowe standardy (Statesboro Blues Will’ego McTella, Done Somebody Wrong Elmore’a Jamesa, Stormy Monday T. Bone Walkera, You Don't Love Me Willie’ego Cobbsa, dwa wyborne utwory instrumentalne Hot 'Lanta autorstwa całego składu zespołu, In Memory of Elizabeth Reed D. Bettsa i totalną, szaloną wersję genialnego Whipping Post Gregga Allmana. Całość w pełni oddaje potencjał twórczy w ich  pierwszym etapie działalności, a także stanowi kwintesencję stylu zespołu. Symbiotyczne relacje pomiędzy wszystkimi członkami zespołu powodowały niezwykłą, jakby telepatyczną harmonię, która funkcjonowała jak jeden organizm z jednym gigantycznym, bijącym dźwiękowym sercem.


Fillmore East była wprost niewiarygodną sceną, możesz mi wierzyć. Mogłeś na niej stanąć, uderzyć w instrument, a jego dźwięki docierały dosłownie wszędzie i wracały do ciebie echem z tyłu sali. Akustyka była tam po prostu wspaniała.
Jai „Jaimoe” Johanson

Każdy szanujący się fan muzyki bluesrockowej powinien znać tę płytę na wylot i trudno z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Ale obowiązkowo trzeba przypomnieć, że ABB reprezentowali w tym momencie tygiel stylów misternie zespolonych ze sobą, tworząc przy tym coś niesamowicie wyrafinowanego, zachowując jednocześnie niepowtarzalny muzyczny luz. Zapewniając tak samo ponadczasowy feeling tamtej publiczności zgromadzonej na pamiętnych koncertowych wieczorach, jak i kolejnym pokoleniom słuchaczy, wielbicieli southernowych klimatów. Nieodżałowany Duane Allman (zginął w wypadki motocyklowym niebawem po wydaniu płyty, w podobnych okolicznościach odszedł roku później Berry Oakley), wtedy lider formacji, czerpał całymi garściami z amerykańskiej tradycji muzycznej. Kochał wszystko, co go tak zapamiętale inspirowało, od jazzu i soulu, poprzez country, po bluesa, podobnie jak drugi gitarzysta, niczym nie ustępujący starszemu z braci Allmanów, Dickey Betts. Ich instrumentalne pojedynki stały się jakby znakiem rozpoznanym całej filozofii gry zespołu. Wtórowali im w rytmicznym transie super zgrani ze sobą perkusiści Jaimoe i Butch Trucks. Nie bez znaczenia jest tu obowiązkowa obecność w tej rytmicznej lokomotywie, basówki Berry’ego Oakleya. Dopełnieniem było swobodne i chrapliwe, bluesowe zawodzenie Allmana Gregga i jego nieodzowny, w zależności od muzycznego nastroju, drapieżny lub liryczny Hammond. Oto facet, bez którego nie mógł istnieć ABB! W swoich sugestywnych interpretacjach wokalnych upchnął cały bluesowo-soulowy żar i ból w ramy czegoś wyjątkowego i niepowtarzalnego. A przy tym śpiewał tak wymownie, wywołując przysłowiowe ciarki na plecach, z manierą w głosie jakby… od niechcenia.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarz… nic do tego nie dodaliśmy.
Dickey Betts

Allmani, grając krótkie i banalne hiciory, zazwyczaj nie szli na łatwiznę, ale z werwą brnęli do przodu, budując misternie strukturę poszczególnych kompozycji i zawsze tworząc w konsekwencji niezwykle stylowy muzyczny produkt. Tak się wtedy grało. Początek lat siedemdziesiątych to wspaniały okres dla kapel umiejących grać. Zaawansowanych w dziedzinie muzycznego rzemiosła. Improwizacje, długie suity, długie solowe popisy na koncertach to był ówczesny żywioł. I ten koncertowy album przepełniony jest bez reszty klimatem i nostalgią tamtych czasów. Z tych powodów absolutnie świadomie nie będę omawiał, krok po kroku, poszczególnych kompozycji. Niech muzyka wybrzmiewająca sama wyrazi to wszystko co żadnymi słowami nie sprosta oddać.


Mój brat Duane był liderem zespołu na scenie. Odliczał rozpoczęcie utworu, a my kończyliśmy, gdy podnosił rękę, ale w międzyczasie zespół po prostu pozwalał sobie iść tam, gdzie zaprowadzi nas muzyka.
Gregg Allman

Publiczność pokochała tak wartościowe połączenie wielu muzycznych konwencji reprezentowanych przez zespół oraz ich gotowość do grania do upadłego, dosłownie dopóki ktoś nie odłączy im prądu. W końcu zespół i ich management zrozumiał, że album na żywo był jedynym sposobem na uchwycenie prawdziwej istoty zespołu. Nie ważne przy tym są dźwiękowe dysonanse i epizodyczne fałsze, które w perspektywie tej dźwiękowej opowieści stają się błahe, ale całkowicie szczere, naturalne i autentyczne.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarze. Nic do tego nie dodaliśmy.
Gregg Allman

Ten podwójny longplay jest namacalnym elementem autentycznego brzmienia i wysokiego poziomu zespołu, dając im zarówno artystyczny, jak i komercyjny przełom. Jest rodzajem płyty, którą można słuchać prawie codziennie i wciąż odkrywać w niej coś nowego, co powoduje szybsze bicie serca i przypływ pozytywnych emocji. I to bez wymuszonej egzaltacji. Rezerwuar instrumentalnych popisów progresywnie rozwija się i przeplata. Znakomicie budowana dramaturgia utworu tworzy niepowtarzalny klimat opowieści, która zdaje się nie mieć końca. Jak w jakimś narkotycznym transie zespół zabiera słuchacza w odległe rejony doznań, niekoniecznie wywołanych wyłącznie muzyką. He he…, ale takie to były czasy i nie zamierzam tego głębiej analizować, czy tym bardziej oceniać.


Album Fillmore uchwycił zespół w całej okazałości. Allmanowie zawsze mieli uczucie nieustannego swingowania, które jest wyjątkowe w rocku. Huśtają się tak, jakby grali jazz, kiedy grają rzeczy styczne do bluesa, a nawet kiedy grają ciężki rock. Nigdy nie są pionowe, ale zawsze idą do przodu i zawsze jest to groove. Fusion to termin, który pojawił się później, ale gdybyś chciał spojrzeć na album fusion, byłby to Fillmore East. Oto zespół rock'n'rollowy grający bluesa w stylu jazzowym.

Tom Dowd – producent płyty

Na deser kilka zdań na temat okładki. O dziwo fotografie zdobiące obwolutę albumu nie były zrobione w miejscu pamiętnych koncertów. Pomimo, że planowano wykorzystać do tego celu fotograficzne ujęcia muzyków zza kulis sali koncertowej, zdjęć dokonano w rodzinnym dla muzyków Macon w stanie Georgia. Na front okładki przeznaczono tę najbardziej frywolną, a spowodowaną zabawną i nieoczekiwaną sytuacją, poprzedzającą uchwyconą chwilę tj. spontaniczny skok Duane’a w kierunku furgonetki wożącej ich na koncerty. Jak relacjonował Butch Trucks: „W pewnym momencie mężczyzna podszedł do naszego Forda Econoline, a Duane wstał i podbiegł do niego po „towar”, czym wywołał irytację fotografa. Następnie Duane wrócił do pozowania, a my wszyscy wybuchliśmy śmiechem… i to jest zdjęcie.” Warto wspomnieć, ze na odwrocie albumu widniej fotografia obsługi technicznej zespołu na tym samym tle ceglanej ściany studia nagraniowego firmy Capricorn i sterty futerałów od instrumentów i innego sprzętu nagłośnieniowego. Dobitnie to świadczy, że Allmani to nie tylko dosłownie rodzeni bracia, to też pozostali muzycy oraz osoby, które pracowały wówczas na ich sukces, a stanowili jedną zgraną grupę, prawie rodzinę, gdzie panowało pełne i realne braterstwo!!!!

Duane naprawdę doceniał wszystkich i rozumiał, że każdy jest elementem układanki. Wszyscy gramy razem i każda rola jest równie ważna i dotyczy to również kierowcy autobusu. Co zrobisz? Grać całą noc, a potem jechać autobusem? Duane zawsze powtarzał: Wszyscy jesteśmy równi w tym zespole i dotyczyło to również załogi .
Jaimoe

Jeśli ktoś odczuwa deficyt obcowania z tą muzyką, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poszerzył swoją znajomość z najbardziej pełną rejestracją tych pamiętnych koncertów. Wydane aż na 6 CD pod tytułem „The 1971 Fillmore East Recordings” z całkowitym zapisem czterech marcowych występów i z materiałem zarejestrowanym na tej samej scenie 27 czerwca 1971 r. Zespół w tych legendarnych koncertach wspomagali: saksofonista Rudolph „Juicy” Carter i harmonijkarz Thomas Doucette (obecny w pierwotnym wydaniu płyty), a także dobrze znany, śpiewający gitarzysta Steve Miller.

ps. Cytaty pochodzą z artykułu Corbina Reiffa zamieszczonego w piśmie Rolling Stone w marcu 2016 r.pt.: Allman Brothers Band’s Legendary 1971 Fillmore East Run: An Oral History.

 


 

niedziela, 28 lutego 2021

JANIS JOPLIN – Pearl ( CBS 1971)

"Żyj chwilą, jakby to była ostatnia chwila twojego życia." J.J.

POSTAĆ
Janis Lyn Joplin. Symbol swojej epoki. Wielka szkoda, że wchodząc w fazę wielkiej popularności w tak bezsensowny sposób kończy doczesną wędrówkę. Zmarła z powodu przedawkowania heroiny w Landmark Motor Hotel w Los Angeles, a Jej ciało skremowano i prochy rozsypano nad Oceanem Spokojnym. Zbyt słaba by żyć, zbyt dobra by tworzyć utwory, które pomnażają konta żarłocznych tłuściochów muzycznego biznesu. Perła muzycznego świata. Piękny, wielobarwny kwiat muzyki solowo-bluesowej. Orędowniczka epoki hippisowskiej. To nie wyłącznie muzyka była produktem jej kreacji, lecz Ona cała sobą przenikała we wszystkich wymiarach te szczerze wyśpiewane pieśni, brzmiące echami głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Postać tragiczna bez wątpliwości. Cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka przynależna do tzw. klubu „27”. Tego samego, gdzie „członkami” stali się J.Hendrix, J.Morrison, czy C. Cobain. Jakby jakiś magiczny, graniczny i nieprzekraczalny wiek przejścia z pełnego ideałów czasu dorastania do wstąpienia na dojrzałą drogę, pozbawioną pięknych, lecz ulotnych idei i infantylnych złudzeń młodości…

Postać tragiczna bez wątpliwości. Cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka przynależna do tzw. klubu „27”. Tego samego, gdzie „członkami” stali się J.Hendrix, J.Morrison, czy C. Cobain. Jakby jakiś magiczny, graniczny i nieprzekraczalny wiek przejścia z pełnego ideałów czasu dorastania do wstąpienia na dojrzałą drogę, pozbawioną pięknych, lecz ulotnych idei i infantylnych złudzeń młodości…

Sama Janis to osoba pełna przeciwieństw. Czasami pełna wigoru i wulgarności, a innym razem wrażliwości i inteligencji. Ale ponad to, była rozpoznawana ze swojego wyjątkowego głosu i kultowych występów, gdzie wyrażała się bez krzty skrępowania, oddając całą siebie publiczności. 

W swojej zbyt krótkiej karierze, Janis Joplin wydawała się nieustannie balansować na krawędzi samozniszczenia. Zmysłowa i urzekająca, pomimo przeciętnej urody, solistka, poza sceną nękana przytłaczającą samotnością, pogłębianą nałogami, które niestety przyczyniły się do jej przedwczesnej śmierci. 

Podobnie jak w przypadku swojej idolki Billie Holiday, to nieustanna walka z własnymi demonami tj. uzależnieniem od narkotyków i alkoholu, nieszczęściami w związkach sprawiła, że jej blues brzmiał tak przekonująco. 

Pearl – drugi w pełni solowy album Janis Joplin i czwarty w karierze, wydany 1 lutego 1971 cztery miesiące po jej śmierci. Jest to jedyny album nagrany z zespołem Full Tilt Boogie Band. Dojrzały, gładszy, bardziej dopracowany album niż poprzednie płyty artystki. Zbiór pozornie różnych pod względem stylu utworów. Od kawałków countrowych, psychodelików lat 60-tych, poprzez wędrówki po innych północnoamerykańskich muzycznych źródłach. Zebranych i stanowiących muzyczne epitafium dla niezapomnianej i niezastąpionej Janis. Tak bardzo niejednoznacznej i stale artystycznie niespokojnej. 

Tak się składa, że wszystko tu uzupełnia się wzajemnie i idealnie oddaje ducha stylu wokalistki. Choć istnieją opinie, że zawartość albumu jest zbyt mało jednorodny, z powodu nagłej śmierci wokalistki i w następstwie niedokończonej sesji nagraniowej. Kto wie, ile jeszcze by wydała na świat wspaniałych dźwiękowych opowieści ? Tego niestety już nigdy się nie dowiemy. Ale dzięki temu, co pozostawiła, możemy powiedzieć, że była i będzie na zawsze symbolem swojego czasu. Wokalistka inspirująca kolejne pokolenia śpiewających kobiet. Symbol wydłużonego, mieniącego się wszystkimi kolorami „lata miłości”. 

ZAWARTOŚĆ

Styl zaprezentowany na albumie to mieszanka blues rocka oraz psychodelii, typowej dla artystki oraz dla muzycznego stylu lat 60. XX wieku. Zawiera zarówno typowe bluesowe ballady, jak i stricte rockowe, gitarowe utwory. Ostateczny kształt albumu jest dziełem Paula Rothschilda odpowiedzialnego za produkcje grupy The Doors. 

Tyle na wstępie jeśli chodzi o ogólniki odnośnie zawartości albumu. A szczegóły? No to jedziemy...

„Perłę” zaczyna przeszywające i dynamiczne Move Over. Bębny, idąca za głosem gitara i drapieżny, schrypnięty głos. Otwieracz extra! Świetnie jest także w kolejnej odsłonie, czyli w przepełnionym soulowym śpiewem Cry Baby. Ekspresja przytłacza! Następny temat - A Woman Left Lonely, jest przenikliwym utworem z uroczą partią instrumentów klawiszowych. Kolejny Half Moon dobrze uzupełnia dźwiękowa opowieść z Perły. 


Potem instrumentalny Baried Alive In The Blues, zdaje się być niedokończony, pozbawiony już nieobecnej wśród żywych Janis. Następna kompozycja to bujająca i energetyczna, sugestywnie odśpiewana My Baby. Dalej, w konwencji country, ballada Krisa Kristoffersona Me And Bobby McGee, a za nim, wykonany a cappella i po prostu kultowy Mercedes Benz. Całości zgrabnie dopełniają zamykające kompozycje Trust Me i Get It While You Can




OKŁADKA 

Efektem artystycznej współpracy z Barrym Feinsteinem, uznanym fotografem-celebrytą, jest zdjęcie, które znalazło się na kultowej okładce albumu Pearl. Przedstawiała Joplin z jej stałymi towarzyszami - drinkiem i papierosem. Wokalista usadowiona na stylowej sofie, zdaje się swoim zastygłym na fotografii szczerym obliczem mówić całemu światu: „Zapamiętajcie mnie właśnie taką! Wszystko jest naprawdę very good…” 

…i nie wiem jak Wy, ale to do mnie naprawdę przemawia.






wtorek, 17 listopada 2020

HOWLIN' WOLF ‎– The London Howlin' Wolf Sessions (Chess 1971)


Istnieją muzycy różni. Sztucznie kreowani na gwiazdy. Obok nich funkcjonują prawdziwi, z krwi i kości, których twórczość przepełniona jest takim ładunkiem emocji, że aż za gardło ściska. Tacy, co właściwie nic nie muszą udowadniać, a i samym wizerunkiem wzbudzają podziw i prawdziwy respekt, a nawet… trwogę. Uosobienie antyidola małoletnich fanów. Co więcej, nawet tembr głosu idealnie współgrał z emploi. Niski i szorstki jak papier ścierny o najniższej z możliwych liczbie gradacji :-) Niezwykle współgrający z preferowanym śpiewem pana Howlin’a. Szczęśliwym trafem, istniał taki muzyk. Bluesowy olbrzym ze Stanów Zjednoczonych. Czarny jak węgiel kamienny. Faktycznie Chester Arthur Burnett znany bardziej jako Holwin’ Wolf. Taki, którego lepiej nie spotykać w ustronnym miejscu. Nic mylnego, pomimo takiego wyglądu muzyk był bardzo łagodny i przyjacielski. Zaś muzykę bluesową wielbił i szanował ponad wszystko! 


Przenieśmy się do Londynu sprzed 50 lat do czasów szczególnie sprzyjających muzyce bluesrockowej. 2–7 maja 1970 Olympic Sound Studios w Londynie. Tak zwana super sesja. Pozornie radykalna idea połączenia dwóch wtedy odrębnych światów muzyki białych Brytyjczyków i muzyki czarnych Afroamerykanów. Mistrz bluesa, jeden z ojców gatunku i jego spadkobiercy muzyczni w osobach samych znakomitości. Czarnoskóry guru bluesa i jeszcze wówczas młode „blade twarze”, czyli znakomici muzycy w osobach Erica Claptona, Steve’a Winwooda i sekcji rytmicznej The Rolling Stones – Bill’ego Wymana i Charlie’go Wattsa. Obok wymienionych epizod podczas sesji zaliczyli związany z Beatlesami basista Klaus Voormann i jeden z czwórki liverpoolczyków Ringo Starr, ukryty w tym przypadku pod pseudonimem Richie. Całości towarzyszył jak zwykle niezastąpiony w tego typu inicjatywach pianista Stonesów Ian Stewart. 

To połączenie sił dało ze wszech miar owocny efekt. Wszystko brzmi wybornie. Efekt idealny. Nawet pianista mistrza Howlina Wolfa Lafayette Leake oraz bliżej nie znany wówczas 19 letni harmonijkarz Jeff Carp zaprezentowali się wyśmienicie! Właśnie wtedy osobiście brytyjscy rockmeni z niezwykłym wyczuciem spełniają swoje młodzieńcze marzenia, tak ochoczo wtórując Mistrzowi. Nawet Kieth Richards i Mick Jagger pojawili się w studiu spragnieni obcowania ze swoim mentorem, a wokalista Stonesów nawet pogrywał na różnych tzw. przeszkadzajkach (tamburyn, marakasy itp.). Melomani mogli skosztować tego bluesowego smakołyku rok po nagraniach, w sierpniu 1971 r. Kto wie, czy nie jednego z najlepszych obok kilku jeszcze podobnych, a już po części wspomnianych na blogu (J. L. Hooker z Canned). 


Trzeba nadmienić, iż do powstania tej płyty mogło w ogóle nie dojść. Ale po kolei. Zaczątek tego przedsięwzięcia zgoła był przypadkowy. Chyba, że traktujemy je jako artystyczne przeznaczenie. Wstępem okazało się spotkanie kilka miesięcy wcześniej na koncercie w San Francisco. Za kulisami koncertu gitarzysta Mike Bloomfield przedstawił Erica Claptona producentowi bodaj najsłynniejszej, bluesowej wytwórni fonograficznej Chess Records, Normanowi Dayronowi. 

 

W trakcie dyskusji na różne tematy Dayron wpadł na pomysł, że mógłby zaaranżować sesję nagraniową, na której, już wtedy słynny, Eric Clapton zagrałby z legendarnym Howlin 'em Wolfem. Jak nie trudno zgadnąć „Slowhand” nabrał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale była jeszcze jedna, wcale nie błaha przeszkoda. Sceptyczny Holwin’ nawet wówczas nie wiedział o tym zamiarze, co więcej, nawet nie bardzo orientował się co do wartości tych angielskich muzyków, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć podczas planowanej sesji. 
Żeby było jeszcze bardziej ciekawie w pierwotnym zamyśle właścicieli wytwórni Chess, odpowiadającej za wydanie albumu z tej sesji, samodzielnie na gitarze miał grać wieloletni muzyk zespołu Howlin’a niejaki Hubert Sumlin i to kosztem samego… Claptona?! Koniec końców, na szczęście nie zabrakło obu dżentelmenów. Na dokładkę jeszcze stan zdrowia Howlina Wolfa mówiąc delikatnie, pozostawiało wiele do życzenia i to też przełożyło się niekorzystnie na jego formę psychofizyczną, która dawała się we znaki podczas nagrywania albumu. Gdyż miało to miejsce, jak podają różne źródła, po niedawnym wypadku samochodowym, w którym uczestniczył i ponadto znajdował po przebytym, poważnym zawale serca!!! Ale czego to blues nie robi z ludźmi, działając jako antidotum na wszelakie bóle i troski! 


Podekscytowanie graczy obecnością mistrza jest wyczuwalne w niemal każdym momencie albumu, w wyniku czego dają z siebie wszystko i grają z niebywałym zaangażowaniem. Doprawdy, „zasuwają” tak, jakby czekali na to całe swoje życie. A nad tym wszystkim unosi się udzielny chropowaty głos Mistrza i to nie tylko w śpiewie, ale też w komentarzach oraz wskazówkach (co do intonacji utworu) w jaki sposób zagrać dany fragment utworu. 
Na drugim planie dominuje nieprzeciętna gra Erica Claptona. Jego stylowe gitarowe partie w takich utworach jak Highway 49, Do the Do, Red Rooster i Rockin 'Daddy w sposób bezsporny podtrzymują zasadność hasła wypisanego kilka lat wcześniej na londyńskich murach: „Clapton Is God”. 
Swoje piętno odcisnęli również klawiszowcy Ian Stewart, Lafayette Leake i Winwood dzielnie dając popis swoich nietuzinkowych umiejętności w poszczególnych utworach. Saksofoniści Dennis Lansing i Joe Miller oraz trębacz Jordan Sandke dali pozytywny ładunek kompozycjom I Ain't Superstitious i Built for Comfort. A niespełna 19-letni niezwykle utalentowany harmonijkarz Jeffrey Carp dmie w organki jak przysłowiowy stary doświadczony życiem bluesman siedzący na werandzie swojej hacjendy, gdzieś w okolicach delty Mississippi. W mojej pamięci swoje szczególne miejsce zajmuje kawałek Do the Do z niesamowicie transowym rytmem zagranym przez sekcję rytmiczną The Rolling Stones. Prawdziwe „mistrzostwo świata”! 


Wspomniana płyta to jedno z najbardziej udanych, pierwszych świadectw zaślubin stylu europejskiej fali rockmenów z brzmieniami ich własnego mentora zza Atlantyku. Wrażliwego olbrzyma obdarowanego przez naturę głosem jak dzwon! Zachwyt nad tym charyzmatycznym wokalem w przypadku tego artysty nie powinien dziwić. Dźwięk wydobywający się z jego gardła jest doprawdy potężny, a zarazem ciemny i niski, wręcz dudniący! W dodatku właściciel tego szlachetnego głosu jest zdolny operować nim w sposób doskonały, oddając nawet najbardziej subtelne szczegóły techniki wokalnej. To też szczere świadectwo tamtych czasów, które tak bardzo zbliżyły odrębne światy zarówno w warstwie kulturowej, jak i socjologicznej, tworząc w rezultacie frapującą czarno-białą mozaikę bluesowych dźwięków. Stale ujmuje swoją siłą wyrazu. Reasumując powyższe powiem krótko, że obcowanie z muzyką zgromadzoną na tym albumie jest wspaniałą ucztą dla ucha, jak i dla ducha. 




ps. W 2003 r. został wydany rozszerzony dwupłytowy, w wersji kompaktowej, Deluxe Edition of the London Sessions. Jako dodatkowe utwory na pierwszej płycie znalazły się kawałki wydane pierwotnie w lutym 1974 roku jako London Revisited. Drugi krążek zawierała odrzuty z tej sesji i inne miksy utworów z pierwotnej wersji płyty.

sobota, 22 sierpnia 2020

THE ROLLING STONES – Sticky Fingers (Rolling Stones Records 1971)

Esencja rock and rolla. The Rolling Stones. Na pięciolecie bloga coś, co stanowi niejako dewizę całego tego przedsięwzięcia. Przyszła pora pokłonić się epokowemu dziełu „Toczących się Kamieni” albumowi Sticky Fingers. Genialne połączenie rocka i bluesa, ze szczyptą folku, a nawet muzyki popularnej z tamtych odległych lat. Nieprzypadkowo więc album, który jest fundamentalnym dziełem Brytyjczyków. Co nie często się zdarza, odniósł sukces zarówno artystyczny jaki i komercyjny. Zanurzony w klimacie pierwotnego rock nad rolla, brzmi wybornie, pulsuje energią i surową zadziornością. Wizerunkowo buntowniczy nonkonformizm trącący z lekką dekadencką manierą. 
Oczywiste wcielenie hasła: Sex, drugs and rock&roll. To takie nowe otwarcie na różnych płaszczyznach: emigracja zespołu do południowej Francji jako antidotum na opresyjny system podatkowy Wielkiej Brytanii. Pierwsza płyta wydana pod egidą własnej firmy fonograficznej Rolling Stones Records działającej pod patronatem innego giganta fonograficznego Atlantic Records. Nowe logo zaprojektowane przez Johna Pasche. Znamiennie wyraziste. Słynny wielki czerwony jęzor wywalony z wydatnych ust tego samego koloru! Trafny, obrazoburczy symbol, krzykliwego, odważnego, bezwstydnego, a może trochę wulgarnego oblicza grupy. Podobnie jak obwoluta albumu autorstwa jednego z liderów amerykańskiego Pop-artu Andy’ego Warhola. Fragment męskiej sylwetki (od pasa do połowy ud) odziana w jeansy ze skórzanym pasem. W starych wydaniach analogowych także wyposażona w rozporku w suwak błyskawiczny, po którego otwarciu można zobaczyć intensywną, perwersyjną czerwień wspomnianego wyżej stonesowskiego języka. Inspirowanego z pewnością atrybutem Micka Jaggera. 

No i tytuł płyty. Lepkie palce! To wszystko musiało pobudzać wyobraźnię. I stanowiło niejako kredo zespołu. Bezkompromisowe, zawadiackie, nieco frywolne. Ciekawe, że jedynie w Hiszpanii ukazała się inna wersja okładki. Niby mniej wyzywająca???!!! Przedstawiająca otwartą puszkę cukrowego syropu (melasy), a z niej wystające, ociekające lepką miksturą damskie palce. Doprawdy, osobliwe poczucie cenzury dyktatury generała Franco?! Nieco inną wersją okrojonego wydania „popisali się” Rosjanie około 30 lat temu. Zamiast męskich spodni… dali damskie, bez wiadomych oznak odróżniających płeć męską... A przysłowiowym kwiatkiem do kożucha stała się klamra paska radzieckiego sołdata z gwiazdą oraz sierpem i młotem???!!! 


Muzyka. W tym względzie Stonesi w składzie: Mick Jagger, Keith Richards, Mick Taylor, Bill Wyman, Charlie Watts wchodzą na wysokie obroty. Narzucają sobie wysoki poziom wykonawczy. Ze swadą wprowadzają dodatkowe, z pozoru mało rockowe instrumentarium: np. smyczkowe orkiestry Paula Buckmastera, ale też nawiązujące do innych zapożyczeń brzmieniowych, takich jak różne instrumenty perkusyjne Jimmiego Millera, czy konga Rocky’ego Dijona. Dalej jest całkiem tradycyjny saksofon Bobby’ego Keysa i instrumenty klawiszowe Nicky’ego Hopkinsa, Iana Stewarta i Billego Prestona, Jima Dickinsona oraz Jacka Nitzsche. Niebagatelne znaczenie w mariażu instrumentalnym zajmuje Jim Price na trąbce i waltorni, a także gitarzysta Ry Cooder. 

Chyba nie będę odosobniony w opiniach, ale na płycie swoje wyraźne piętno odcisnął ówczesny gitarzysta zespołu Mick Taylor. Powiem więcej. Konstelacja zespołu z tym gitarzystą to dla mnie najlepsza wersja Stonesów! Feeling i warsztat gitarzysty niepowtarzalny. Ciekawe, że rozstał się z zespołem kilka lat później z własnej inicjatywy, z pewnością ze względu na zbyt hulaszcze i forsowne rock&rollowe życie reszty kompanów z zespołu, ale też chyba za brak właściwego docenienia ze strony The Glimmer Twins (duetu liderów Jagger-Richards). 

Brown Sugar
Jestem mistrzem riffu. Jedyny, który mi umknął i jest zasługą Micka Jaggera, to ten z Brown Sugar. Chylę czoła. 
Nigdy w życiu nie bałem się bardziej o swoje życie niż w otoczeniu nastolatek, które – jeśli wpadłem w ich tłum – dusiły mnie i rozrywały na kawałki. Już raczej wolałbym być w okopach i walczyć z wrogiem niż znowu stawić czoło tej morderczej fali pożądania. 
K. Richards


„Brązowy cukiereczku
Jak to jest że smakujesz tak dobrze
Brązowy cukiereczku
Właśnie tak jak powinna smakować młoda dziewczyna…”


I co…? Lepkie skojarzenia… musiały wzbudzić oburzenie wśród niektórych. Zarzucono antyfeminizm, rasizm, a nawet seksizm. Tekst kompozycji podejmuje wiele lubieżnych tematów i jest nacechowany liryczną dwuznacznością. Impulsem do narodzin utworu była znajoma wokalisty Marsha Hunt. Ale co tam! Właśnie o to chodziło. W myśl zasady: „Nie ważne jak mówią, czy dobrze, czy źle. Ważne, że w ogóle jest głośno!!!” Poskutkowało natychmiast. Abstrahując od całego zamieszania, które wywołał, sam w sobie jest genialny! Utwór stał się klasykiem. Ten wyrazisty riff i skoczny rytm. Bezbłędne dialogi gitar. „Powalające” saksofonowe solo. Bluesrockowy majstersztyk! 



Sway
To właśnie jedna ze wspaniałych rzeczy w pisaniu piosenek – nie jest to doświadczenie intelektualne. Czasem trzeba użyć mózgu, ale ogólnie chodzi o uchwycenie chwili. 
K. Richards 

Napisany przez Jaggera i Richardsa „kołysak” to utrzymany w leniwym tempie bluesrockowy kawałek z wysmakowanym solem gitarowym Taylora. Nagrany w ówczesnym miejscu zamieszkania Jaggera w Stargroves (znany również jako Stargrove House). Szesnastowiecznym dworku położonym w posiadłość w East Woodhay w angielskim hrabstwie Hampshire. Choć jak twierdzi Mick Taylor, jemu było obiecane zaopatrzyć w słowa ten utwór. Podobno ten fakt był jednym z czynników odejścia kilka lat później tego gitarzysty z szeregów Stonesów. 

Wild Horses 
Czasem myślę, że pisanie piosenek jest jak chwytanie za serce tak mocno, jak tylko się da, bez spowodowania zawału. 
„Dzikie Konie” same się napisały... Miało to sporo wspólnego ze strojeniem gitary. Trafiłem na akordy, zwłaszcza że grałem na instrumencie 12-strunowym, które dały piosence styl i brzmienie. 
K. Richards 

Adresatką tego utworu przepełnionego mentalnymi rozterkami, stała się ówczesna partnerka wokalisty Anita Pallenberg. Mick Jagger w sugestywny sposób nawiązał do relacji ze wspomnianą dziewczyną oraz niepokoju i dramatu rozstania. 

„Mam swoją wolność, lecz czasu mi brak. 
Wiara stracona, popłyną łzy. 

Może po śmierci przyjdzie nam żyć…”
Tłumaczenie: Tomasz Beksiński 


Can’t You Hear Me Knocking
Jest jednym z moich ulubionych. Jam na końcu wydarzył się przez przypadek. To nigdy nie było planowane. Pod koniec utworu po prostu miałem ochotę grać dalej. Wszyscy odkładali instrumenty, ale taśma wciąż się toczyła i brzmiało to dobrze, więc wszyscy szybko podnieśli instrumenty i graliśmy dalej. To się po prostu stało i było unikalne… 
M. Taylor 

Zdecydowanie rozszerza dotychczasową stylistkę Rolling Stonesów. Chociaż już podobne „wycieczki” słychać we wcześniejszym, kultowym Sympathy for the Devil. Ten energetyczny transowiec wprost przenosi w inne, niezbadane muzyczne obszary, coś na styl latynoskiej santanowskiej samby w warstwie instrumentalnej i rytmicznej. Pełny odlot. Co ma swoje odzwierciedlenie w tekście utworu. Dość oczywiste odniesienia do używek, do których ówczesna bohema muzyczna miała słabość… i to nie było piwo bezalkoholowe, bądź papierosy mentolowe 😉 

You Gotta Move

Nawet teraz, gdy otwieram futerał ze starą drewnianą gitarą, mam ochotę do niego wskoczyć i zamknąć wieko.
K. Richards


You Gotta Move to świetny klasyk Freda McDowella, który Stonesi z powodzeniem wzięli na warsztat podczas tej sesji. W ich przekonującej wersji brzmi bardzo korzennie, jak autentyczny czarny blues z delty Missisipi. Fender Telecaster z 1954 roku idealnie posłużył technice slide zaprezentowanej w tym bluesie obok legendarnych dźwięków wygenerowanych z dobro, czyli rezofonicznej gitary National.


Bitch
Łzy wylane przez kobiety Micka zrujnowały sporo moich koszul.
K. Richards


Dziwka wyróżnia się także mocnym akcentem sekcji dętej, przerywającej gitarowy riff nieocenionego Ketha Richardsa, który uporządkował dźwiękowy koncept kolegów z zespołu. Wychodząc z kuchni studia nagraniowego zaintonował na gitarę Dana Armstronga z pleksiglasu, wiodący riff, podkręcił piosenkę w odpowiednim tempie i po prostu nadał jej wyczuwalny klimat. Natychmiast muzyczny chaos zmienił się w autentycznie spójny bujający kawałek. Bojkotowany w przeszłości przez większość stacji radiowych. Podobnie jak pierwszy utwór bezceremonialnie manifestuje zmysłowo-cielesne doznania… ;-) Był także uzupełnieniem na stronie B singla Brown Sugar, który idealnie promował album. 

"Yeah when you call my name
I salivate like a Pavlov dog
Yeah when you lay me out
My heart is beating louder than a big bass drum, alright…"



I Got The Blues
Wszystko ma swoje źródło w bluesie. Nawet jazz. Blues to muzyka szczera i prawdziwa, pełna głębokiego smutku i cierpienia.
K. Richards


"Gdy stoję przy Twoim płomieniu
Znowu się palę
Czuję się przybity i zdołowany, tak
Kiedy siedzę przy ognisku
twojego ciepłego pragnienia
mam dla ciebie bluesa.." 


Ten utwór jest uczciwym powrotem do źródeł bluesa, z którego Stonesi powstali. Powiem więcej. Słychać tutaj wyraźne wpływy soulowe, idealnie korespondujące z przywołanym wyżej gatunkiem amerykańskiej muzyki. Utwór swobodnie eksponuje nader swobodne gitarowe brzmienia. 



Sister morphine
Nigdy nie miałem problemów z narkotykami. Miałem problemy z policją.
K. Richards


No i mamy też próbę zmierzenia się z trudnym tematem uzależnienia. Mroczne widmo narkotykowego nałogu jest nie tyle co przestrogą, ale dość ambiwalentnym rozliczeniem się z ciemną stroną egzystencji gwiazdy rocka. Podobno inspiracją, a może też współautorem, była przyjaciółka zespołu. Skądinąd dobrze znana Marianne Faithfull. Zresztą w wielu utworach z tej płyty mnoży się od aluzji do tego rodzaju używek. 

Dead Flower
„Możesz przesłać mi zwiędłe kwiaty na mój ślub.
A ja nie zapomnę złożyć róż na twoim grobie.”


Przewrotnie ironiczne i ponure Zwiędłe Kwiaty są z kolei ukłonem w kierunku jednej z inspiracji muzycznych, jakim mimochodem stał się styl country. O dziwo w ich wersji brzmiący bardzo naturalnie i świetnie wzbogacający wachlarz muzycznych zainteresowań formacji z akcentem jak zwykle na prostolinijnego Keitha Richardsa. 

Dragi pomogły mi uporać się z syndromem oblężonej twierdzy. Stały się murem, który oddzielał mnie od codzienności, ponieważ zamiast sobie z nią radzić, odcinałem się od niej i koncentrowałem na tym, co chciałem robić. Czułem się całkowicie odizolowany od zwykłych spraw. Bez hery w pewnych przypadkach nie wszedłbyś do pokoju w danym momencie, aby uporać się z jakąś sprawą. Po niej mogłeś wejść do środka, olać wszystko i być zadowolonym. A potem jeszcze wrócić, złapać gitarę i skończyć to, co zacząłeś. 
K. Richards



Moonlight Mile
Jak już się ma pomysł, to reszta przyjdzie sama. To jakby umieścić w ziemi nasiono, które potem podlewasz. Nagle coś zaczyna wyrastać i zdaje ci się, że mówi: spójrz na mnie! 
K. Richards

Tu z kolei mamy do czynienia z flirtem z klimatami dalekowschodnimi – nuty orientalne zdradzają fascynację tego rodzaju dźwiękami. Co wypada dosyć ciekawie w kontekście całego wachlarza dźwiękowego albumu. Ponownie za tak intrygującym pomysłem stał niezwykle wtedy twórczy były gitarzysta zespołu Johna Mayalla, Mick Taylor. 


Ps. Wśród płyt które odziedziczyłem po ojcu jest składanka Latest Greatest z dwoma kawałkami z omawianego krążka wydanego przez polski Tonpress. To właśnie z niej uczyłem się tej zacnej muzyki! 

Cytaty Keitha Richardsa pochodzą z jego autobiografii „Life”.




czwartek, 31 października 2019

CAL TJADER – Agua Dulce (Fantasy 1971)


Jazz jest niby ptakiem , który odlatuje i powraca, przylatuje i przyfruwa, przeskakując bariery… 
                                        Julio Cortázar 

Na dobre zaczęła się jesień i to wcale nie ta piękna, mieniąca się kolorami, czy spowita babim latem, ale słotna, chłodna i ponura. No ale od czego jest muzyka szczególnie ta diametralnie różna od tej smutnej aury. Przywołująca wspomnienia minionego lata. Tak przecież udanego pod względem pogody. Świetnym uzupełnieniem byłyby wspomnienia, czy wizualizacja, echa tamtych dni w postaci dźwięku, który te wakacyjne, magiczne i leniwe chwile odświeżyły. Muzyka, która teleportuje człowieka w hedonistyczny klimat lata, by te dźwięki i ten czas pozostały z nim na dłużej za sprawą błogich brzmień i magicznych, żarliwych rytmów.

Rozkołysany latino jazz pozytywnie nastraja, przydaje też pozytywnej energii, działając lepiej niż niejeden antydepresant. Te „pyszne” dźwięki mógł stworzyć jedynie muzyk nieprzeciętny. Takim był niewątpliwie urodzony w St. Louis, w stanie Missouri, Amerykanin szwedzkiego pochodzenia Callen Radcliffe „Cal” Tjader, Jr. Jeden z najlepszych, nieco niedocenionych i zapomnianych, ale z drugiej strony wielce wpływowych muzyków jazzowych (w swoim czasie bliski współpracownik bardziej znanego Dave Brubbecka). Cal Tjader nie zrobił wielkich przełomów w jazzie (harmonicznych ani rytmicznych), ale przyczynił się do fuzji krainy latynoskiej bossa novy, afro-kubańskich brzmień i legendarnego jazzowego nurtu bop. Dodatkowo jest zwykle kojarzony z rozwojem latynoskiego rocka (np.C. Santana) i acid jazzu, dając temu upust w lekkiej, rytmicznej a nader radosnej grze na swoim podstawowym instrumencie – wibrafonie. Grywał również z powodzeniem na fortepianie i różnych instrumentach perkusyjnych takich jak: kongach, bongosach timbalesach itp.

Płyta Agua Dulce zawiera różnorodne style i to wcale nie stricte jazzowe. Już na samym wstępie w kompozycji Johnny'ego Otisa Agua Dulce (Cool-Ade) nurkujemy w tropikalnej bryzie południowo - amerykańskiej rafy. Te figlarne bulgotania wspaniale dopełniają latynoskim pląsom! Zresztą Tjader serwuje prawie na całym albumie pełny zestaw podobnych klimatów, szczególnie eksponowanych w utworach Ran Kan Kan, Descarga. Świetnie prezentują się w tym zestawie kawałki Curacao i Now ze świetnymi solówkami trębacza Luisa Gasca i saksofonisty Billa Perkinsa. Co ciekawe, mamy tu rockowe pierwiastki z wyraźnie łacińskim charakterem w stylu Gimme Shelter Rolling Stonesów, gdzie brylują klawisze Mooga Rity Dowling i harmonijne wibrafonowe solówki lidera Cala Tjadera.



Natomiast w Invitation oraz szczególnie w Somewhere In The Night pokazuje autora w wersji bardziej lirycznej, a nawet zmysłowej, która dobitnie pokazuje z jakiego kalibru muzykiem mamy do czynienia.

Na koniec dodam, że jeśli ktoś lubi muzykę Carlosa Santany, leniwe, relaksacyjne i cieplutkie plumkanie bossa novy, subtelną energię salsy, a nie jest przekonany do typowo jazzowych klimatów, to ta płyta jest idealnie adresowana do takich melomanów.

Bueno escuchando mi amigo !

Jazz to nie muzyka o miłości. Jazz to miłość do muzyki.





Ps. Wibrafon – perkusyjny instrument muzycznym podobny do dzwonków, ksylofonu czy marimby. Zbudowany jest z metalowych płytek (czym odróżnia się od ksylofonu, w którym płytki są drewniane) połączonych z zestawem rur pełniących rolę rezonatorów i tworzących wibrujące dźwięki przy uderzaniu płytek pałeczkami. Pałeczki mają drewniane lub ratanowe trzonki, a główki owinięte są zwykle włóczką, czasem filcem lub gumą.





niedziela, 30 kwietnia 2017

EMERSON, LAKE & PALMER – Tarcus (Island 1971)

Pamiętam jak wpadła mi ta płyta w ręce. Właściwie jej kompaktowa wersja. Początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy chłonąłem jak gąbka nowo poznane dźwięki. Jednak z początku miałem ambiwalentny stosunek do tej, jakby nie było, ciekawej muzyki. Przyzwyczajony do tradycyjnego instrumentarium, brakowało mi dominacji wiodącego instrumentu rocka jakim jest gitara. Choć w epizodycznej formie usłyszymy tutaj jej dźwięki. Bez niej, z pozoru ta muzyka brzmiała jakby samochód pozbawiony kół, czy samolot bez skrzydeł. Jednak deficyt gitary nie zgasił mojego zapału wgłębiania się  w dźwiękową progresję trzech brytyjskich muzyków. Powoli, sukcesywnie przegryzałem się przez świat dźwięków tria. I po latach muszę stwierdzić, że album ten jest niezwykle intrygujący. A niedobór gitary tylko umacnia, pewnie nie tylko moje przekonanie, o odosobnionym, a tym samym zajmującym dziele Emerson Lake & Palmer.
Drugi album grupy to pomysłowy i inteligentny efekt kompromisu indywidualnych inwencji oraz ambicji artystycznych poszczególnych członków grupy. Dla mnie bez słabych punktów. Nieprzerwany przepływ świeżych i ekscytujących pomysłów. Z drugiej strony, tak właściwie twórczość EL & P jest uosobieniem tego wszystkiego, czym gardzi pierwowzór prostego rock and rolla. Bez większego nadstawiania ucha wydaje się napuszona, wydumana, arogancka, a nawet pompatyczna. Równocześnie pozbawiona spontaniczności i młodzieńczej frywolności, czyli atrybutów buntowniczego rock&rollowego pierwiastka.



Lecz w wypadku tego brytyjskiego tria to raczej komplement niż zarzut. To barwna kraina cudownych dźwięków zahaczających o artyzm. Z dominantą nieprzerwanie pojawiających się, ekspansywnych, ekscytujących i nieograniczonych pomysłów, osadzonych w unikalnie telepatycznym porozumieniu między trzema znakomitymi muzykami. Przy tym bogata w techniczne rozwiązania kompozytorskie odzwierciedlone w biegłości i wirtuozerii wykonawczej. Bo chyba jedynym odpowiednikiem geniuszu gitary Jimiego Hendrixa pozostanie już na zawsze grający na instrumentach klawiszowych nieodżałowany, a zarazem niesamowity Keith Emerson, rozwijający swoje muzyczne fascynacje w formacji The Nice, a kontynuowane w EL&P. Muzyk obdarzony zabójczą zdolnością perfekcyjnej gry niezależnie prawej i lewej ręki. Nie jestem znawcą teorii muzyki, więc nie będę wgłębiać się w analizę podziałów parzystych czy nieparzystych, czy też badaniem odgrywania kwint lub kwart. Raczej słucham muzyki poprzez emocje, które towarzyszą nieodłącznie dźwiękom Emersona. Serce na dłoni. To wyraźnie słychać!



Natomiast widowiskowe występy Keitha i kolegów z zespołu stanowiły niesamowite misterium. Te jego popisy wraz z tańcem furiata przy, czasem demolowanych, organach Hammonda, na stałe przeszły do historii koncertów muzyki rockowej. Wszystko to objawia się we wspomnianym bezmiarze organowych dźwięków, fal syntezatorów Mooga i sążnistych pochodów basowych Grega Lake’a. Nagle wszystko wybucha i ustępuje partii salw rozproszonych bębnów Carla Palmera (ex - Atomic Rooster) i ponownie tętniących życiem pasażów organowych Emersona. Do tego niezwykle zmiany tempa i towarzyszące temu znakomite partie wokalne G. Lake’a, tak na marginesie pamiętnego wokalisty pierwszego wcielenia King Crimson.

Sam tytułowy wielowątkowy Tarkus został opatrzony dosadnym słownym komunikatem, który staje się poruszającym, antywojennym manifestem, przeciw przemocy, a czasami niepokojącą opowieścią o konflikcie i utracie człowieczeństwa w świecie zmierzającym do pogardy ludzi i nieskończoności okrutnych zbrodni niezmiennie towarzyszących światu. W sposób nowatorski opowiada o ewolucji wstecznej rozpoczętej zagładą nuklearną. Dla przeciwwagi dla tak poważnego tematu, muzycy w pozostałych kompozycjach zawarli nieco inny nastrój zahaczający o humor (Jeremy Bender), a nawet rześki, typowy rock and roll (Are You Ready Eddy?).

Jest to album, który definiuje erę, gdy wszystko wydawało się możliwe i kiedy muzyka zdawała się największą bronią przed złem tego świata. Nic dziwnego skoro byli na szczycie młodzieńczego szczytu frapującej twórczości łączącej niby nie pasujące do siebie gatunki: rock, jazz i muzyka klasyczna.
Żeby skutecznie sprostać zadaniu poznania, a następnie zrozumienia zawartości takiej dawki muzyki należy bezwzględnie porzucić wszelkie uprzedzenie. Jeśli jesteśmy zdolni otworzyć swój umysł wystarczająco szybko, zapewne zrozumiemy jak wartościowy jest ten album.
No i ta charakterystyczna, zapadająca w pamięci okładka, z wizerunkiem fantazyjnego, zwierzęcia zwanego pancernikiem, pospołu z czołgiem, jakby z pól bitewnych I wojny światowej.
Kończąc ten wątek dodam, że pierwotnym założeniem zespołu było wydanie suity Tarcus wspólnie z własną wersją Obrazków z Wystawy rosyjskiego kompozytora Modesta Musorgskiego w formie jednego wydawnictwa. Jednak ten odważny pomysł pod wpływem wydawcy został podzielony na dwie oddzielne płyty wydane jedna po drugiej.



Może to się wydać dziwne, a nawet niedorzeczne, ale… muzyka ukazana na albumie jest zarazem fascynująca i potężną, pomysłowa i odważną, a przede wszystkim stanowi artystyczną wykładnię talentu zespołu, który podobno nie był nigdy ostoją zbyt zażyłej przyjaźni i zrozumienia, a stanowił jedynie spotkanie nietuzinkowych muzyków, połączonych artystyczną wizją. Niezmiernie żal, że już nigdy ich nie usłyszymy, oczywiście poza już utrwaloną muzyką - dwóch z pośród trójki EL&P, gdyż najpierw Emerson (zmarł 11 marca 2016 r.) a następnie Lake ( zm. 7 grudnia 2016 r.), udali się na wieczny koncert do samego Stwórcy.