czwartek, 29 kwietnia 2021
GRAVY TRAIN - (A Ballad of) A Peaceful Man (Vertigo 1971)
niedziela, 28 marca 2021
THE ALLMAN BROTHERS BAND – At Fillmore East (Capricorn 1971)
Czy wyłącznie
czarnoskórzy Amerykanie mogą grać dobrze bluesa? Takie oto pytanie często pada
z ust różnych osób. Czy aby na pewno?! Słyszałem też, że bluesa nie jest trudno
zagrać, za to „czuć go”, to już „wyższa szkoła jazdy”. Pomimo takich przekonań
sądzę, że to nie zależy całkowicie od koloru skóry, a jest pochodną
całokształtu doświadczeń i upodobań ludzi-muzyków. Bo przecież odbieranie
świata, jak i uczucia temu towarzyszące są dla każdej jednostki zbieżne.
Podobnie rzecz się dotyczy Allmanów. Gdzie rola koloru skóry schodzi na dalszy
plan. Notabene w składzie ówczesnych ABB obok 5 „białych” był afroamerykański
perkusista Jai „Jaimoe” Johanson.
Blues jest jak cień, każdemu przecież towarzyszy
z różnym natężeniem w niektórych fragmentach życia. Bo któż z nas nigdy nie cierpiał
i nie był przepełniony smutkiem, choć przez chwilę? Taka dygresja korespondująca
z muzyką, ale i predestynacją (w kontekście przyszłych okoliczności), którą
postaram się nieco przybliżyć w tym tekście.
„Naszym
naturalnym środowiskiem jest w rzeczywistości scena… dlatego sądzę, że nasz
następny longplay będzie zapisem konce
Duane Allman
At Fillmore East to w oryginale dwupłytowe wydawnictwo, nasycone na wskroś
klimatem amerykańskiego południa. Album wydano w lipcu 1971 r. Został nagrany na
żywo w legendarnym rockowym klubie zasłużonego promotora Billy’ego Grahama w
Nowym Jorku – Fillmore East, w piątek i sobotę 12 i 13 marca 1971 r., chociaż
muzycy byli obecni w klubie już 11 marca. Faktycznie odbyły się cztery występy,
które zespół zagrał dwa razy każdego wieczora (12/13.03). Mówiąc zdawkowo, zawartość
obu krążków przedstawia mieszaninę bluesa, południowego rocka i jazzu. Trzeba
przyznać, że od pierwszych taktów rytmicznego Statesboro Blues z wiodącym
nieziemskim gitarowym sladem Duane’a Allmana, aż po triumfalny finisz
nacierającego jak lawina Whipping Post, wszystkie bez wyjątku wybrzmiewające
utwory musiały spełniać wymagania nawet najbardziej wybrednych koneserów
bluesowego grania. I pomyśleć, że Allmani grali jako środkowy wykonawca
pomiędzy otwierającym Elvinem Bishopem i główną gwiazdą Johnnym Winterem,
których uczciwie mówiąc zwyczajnie… przyćmili!!!
Myślę,
że Fillmore East to ostatnia prawdziwie szczera płyta z duszy, jaką
kiedykolwiek nagraliśmy. Nie ma tam absolutnie nic oprócz nas, grających
muzykę.
Butch
Trucks
Zapis
płytowy magicznych wieczorów wspaniale oddaje ducha i możliwości tego znakomitego
zespołu w momencie skutecznego przebijania się do czołówki ekstraligi rockowych
wykonawców.
Chropowaty
wokal Grega Allmana i rytmiczna praca jego organów, dynamiczne, bliźniacze
gitary prowadzące Duane Allman i Dickey Betts, kanonada dwóch perkusistów
Jaimoe i Butch Trucks wspomagana basem Billy’ego Oakleya, dopełniają piorunujący
występ, który obejmuje cztery bluesowe standardy (Statesboro Blues Will’ego
McTella, Done Somebody Wrong Elmore’a Jamesa, Stormy Monday T. Bone Walkera, You
Don't Love Me Willie’ego Cobbsa, dwa wyborne utwory instrumentalne Hot 'Lanta
autorstwa całego składu zespołu, In Memory of Elizabeth Reed D. Bettsa i totalną,
szaloną wersję genialnego Whipping Post Gregga Allmana. Całość w pełni oddaje potencjał
twórczy w ich pierwszym etapie
działalności, a także stanowi kwintesencję stylu zespołu. Symbiotyczne relacje
pomiędzy wszystkimi członkami zespołu powodowały niezwykłą, jakby telepatyczną harmonię,
która funkcjonowała jak jeden organizm z jednym gigantycznym, bijącym dźwiękowym
sercem.
Fillmore
East była wprost niewiarygodną sceną, możesz mi wierzyć. Mogłeś na niej stanąć,
uderzyć w instrument, a jego dźwięki docierały dosłownie wszędzie i wracały do
ciebie echem z tyłu sali. Akustyka była tam po prostu wspaniała.
Jai
„Jaimoe” Johanson
Każdy
szanujący się fan muzyki bluesrockowej powinien znać tę płytę na wylot i trudno
z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Ale obowiązkowo trzeba przypomnieć, że ABB
reprezentowali w tym momencie tygiel stylów misternie zespolonych ze sobą, tworząc
przy tym coś niesamowicie wyrafinowanego, zachowując jednocześnie niepowtarzalny
muzyczny luz. Zapewniając tak samo ponadczasowy feeling tamtej publiczności
zgromadzonej na pamiętnych koncertowych wieczorach, jak i kolejnym pokoleniom
słuchaczy, wielbicieli southernowych klimatów. Nieodżałowany Duane Allman
(zginął w wypadki motocyklowym niebawem po wydaniu płyty, w podobnych
okolicznościach odszedł roku później Berry Oakley), wtedy lider formacji,
czerpał całymi garściami z amerykańskiej tradycji muzycznej. Kochał wszystko,
co go tak zapamiętale inspirowało, od jazzu i soulu, poprzez country, po
bluesa, podobnie jak drugi gitarzysta, niczym nie ustępujący starszemu z braci
Allmanów, Dickey Betts. Ich instrumentalne pojedynki stały się jakby znakiem
rozpoznanym całej filozofii gry zespołu. Wtórowali im w rytmicznym transie
super zgrani ze sobą perkusiści Jaimoe i Butch Trucks. Nie bez znaczenia jest
tu obowiązkowa obecność w tej rytmicznej lokomotywie, basówki Berry’ego Oakleya.
Dopełnieniem było swobodne i chrapliwe, bluesowe zawodzenie Allmana Gregga i jego
nieodzowny, w zależności od muzycznego nastroju, drapieżny lub liryczny
Hammond. Oto facet, bez którego nie mógł istnieć ABB! W swoich sugestywnych
interpretacjach wokalnych upchnął cały bluesowo-soulowy żar i ból w ramy czegoś
wyjątkowego i niepowtarzalnego. A przy tym śpiewał tak wymownie, wywołując
przysłowiowe ciarki na plecach, z manierą w głosie jakby… od niechcenia.
Album Fillmore East jest absolutnie na żywo.
Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarz… nic do
tego nie dodaliśmy.
Dickey
Betts
Allmani,
grając krótkie i banalne hiciory, zazwyczaj nie szli na łatwiznę, ale z werwą brnęli
do przodu, budując misternie strukturę poszczególnych kompozycji i zawsze tworząc
w konsekwencji niezwykle stylowy muzyczny produkt. Tak się wtedy grało. Początek
lat siedemdziesiątych to wspaniały okres dla kapel umiejących grać.
Zaawansowanych w dziedzinie muzycznego rzemiosła. Improwizacje, długie suity,
długie solowe popisy na koncertach to był ówczesny żywioł. I ten koncertowy album
przepełniony jest bez reszty klimatem i nostalgią tamtych czasów. Z tych
powodów absolutnie świadomie nie będę omawiał, krok po kroku, poszczególnych
kompozycji. Niech muzyka wybrzmiewająca sama wyrazi to wszystko co żadnymi słowami
nie sprosta oddać.
Mój
brat Duane był liderem zespołu na scenie. Odliczał rozpoczęcie utworu, a my
kończyliśmy, gdy podnosił rękę, ale w międzyczasie zespół po prostu pozwalał
sobie iść tam, gdzie zaprowadzi nas muzyka.
Gregg
Allman
Publiczność
pokochała tak wartościowe połączenie wielu muzycznych konwencji reprezentowanych
przez zespół oraz ich gotowość do grania do upadłego, dosłownie dopóki ktoś nie
odłączy im prądu. W końcu zespół i ich management zrozumiał, że album na żywo
był jedynym sposobem na uchwycenie prawdziwej istoty zespołu. Nie ważne przy
tym są dźwiękowe dysonanse i epizodyczne fałsze, które w perspektywie tej
dźwiękowej opowieści stają się błahe, ale całkowicie szczere, naturalne i
autentyczne.
Album
Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie
ani jednej solówki na gitarze. Nic do tego nie dodaliśmy.
Gregg
Allman
Ten podwójny
longplay jest namacalnym elementem autentycznego brzmienia i wysokiego poziomu zespołu,
dając im zarówno artystyczny, jak i komercyjny przełom. Jest rodzajem płyty,
którą można słuchać prawie codziennie i wciąż odkrywać w niej coś nowego, co
powoduje szybsze bicie serca i przypływ pozytywnych emocji. I to bez wymuszonej
egzaltacji. Rezerwuar instrumentalnych popisów progresywnie rozwija się i
przeplata. Znakomicie budowana dramaturgia utworu tworzy niepowtarzalny klimat opowieści,
która zdaje się nie mieć końca. Jak w jakimś narkotycznym transie zespół
zabiera słuchacza w odległe rejony doznań, niekoniecznie wywołanych wyłącznie
muzyką. He he…, ale takie to były czasy i nie zamierzam tego głębiej analizować,
czy tym bardziej oceniać.
Album Fillmore uchwycił zespół w całej
okazałości. Allmanowie zawsze mieli uczucie nieustannego swingowania, które
jest wyjątkowe w rocku. Huśtają się tak, jakby grali jazz, kiedy grają rzeczy
styczne do bluesa, a nawet kiedy grają ciężki rock. Nigdy nie są pionowe, ale
zawsze idą do przodu i zawsze jest to groove. Fusion to termin, który pojawił
się później, ale gdybyś chciał spojrzeć na album fusion, byłby to Fillmore
East. Oto zespół rock'n'rollowy grający bluesa w stylu jazzowym.
Tom
Dowd – producent płyty
Na
deser kilka zdań na temat okładki. O dziwo fotografie zdobiące obwolutę albumu
nie były zrobione w miejscu pamiętnych koncertów. Pomimo, że planowano
wykorzystać do tego celu fotograficzne ujęcia muzyków zza kulis sali
koncertowej, zdjęć dokonano w rodzinnym dla muzyków Macon w stanie Georgia. Na
front okładki przeznaczono tę najbardziej frywolną, a spowodowaną zabawną i
nieoczekiwaną sytuacją, poprzedzającą uchwyconą chwilę tj. spontaniczny skok
Duane’a w kierunku furgonetki wożącej ich na koncerty. Jak relacjonował Butch
Trucks: „W pewnym momencie mężczyzna
podszedł do naszego Forda Econoline, a Duane wstał i podbiegł do niego po
„towar”, czym wywołał irytację fotografa. Następnie Duane wrócił do pozowania,
a my wszyscy wybuchliśmy śmiechem… i to jest zdjęcie.” Warto wspomnieć, ze
na odwrocie albumu widniej fotografia obsługi technicznej zespołu na tym samym
tle ceglanej ściany studia nagraniowego firmy Capricorn i sterty futerałów od
instrumentów i innego sprzętu nagłośnieniowego. Dobitnie to świadczy, że Allmani
to nie tylko dosłownie rodzeni bracia, to też pozostali muzycy oraz osoby, które
pracowały wówczas na ich sukces, a stanowili jedną zgraną grupę, prawie
rodzinę, gdzie panowało pełne i realne braterstwo!!!!
Duane
naprawdę doceniał wszystkich i rozumiał, że każdy jest elementem układanki.
Wszyscy gramy razem i każda rola jest równie ważna i dotyczy to również
kierowcy autobusu. Co zrobisz? Grać całą noc, a potem jechać autobusem? Duane
zawsze powtarzał: Wszyscy jesteśmy równi w tym zespole i dotyczyło to również
załogi .
Jaimoe
Jeśli
ktoś odczuwa deficyt obcowania z tą muzyką, to nic nie stoi na przeszkodzie,
żeby poszerzył swoją znajomość z najbardziej pełną rejestracją tych pamiętnych
koncertów. Wydane aż na 6 CD pod tytułem „The 1971 Fillmore East Recordings” z całkowitym
zapisem czterech marcowych występów i z materiałem zarejestrowanym na tej samej
scenie 27 czerwca 1971 r. Zespół w tych legendarnych koncertach wspomagali:
saksofonista Rudolph „Juicy” Carter i harmonijkarz Thomas Doucette (obecny w
pierwotnym wydaniu płyty), a także dobrze znany, śpiewający gitarzysta Steve
Miller.
ps. Cytaty
pochodzą z artykułu Corbina Reiffa zamieszczonego w piśmie Rolling Stone w
marcu 2016 r.pt.: Allman Brothers Band’s
Legendary 1971 Fillmore East Run: An Oral History.
niedziela, 28 lutego 2021
JANIS JOPLIN – Pearl ( CBS 1971)
Janis Lyn Joplin. Symbol swojej epoki. Wielka szkoda, że wchodząc w fazę wielkiej popularności w tak bezsensowny sposób kończy doczesną wędrówkę. Zmarła z powodu przedawkowania heroiny w Landmark Motor Hotel w Los Angeles, a Jej ciało skremowano i prochy rozsypano nad Oceanem Spokojnym. Zbyt słaba by żyć, zbyt dobra by tworzyć utwory, które pomnażają konta żarłocznych tłuściochów muzycznego biznesu. Perła muzycznego świata. Piękny, wielobarwny kwiat muzyki solowo-bluesowej. Orędowniczka epoki hippisowskiej. To nie wyłącznie muzyka była produktem jej kreacji, lecz Ona cała sobą przenikała we wszystkich wymiarach te szczerze wyśpiewane pieśni, brzmiące echami głębokiego południa Stanów Zjednoczonych. Postać tragiczna bez wątpliwości. Cały czas hołdująca zasadzie „sex, drugs and rock’n’roll” pieśniarka przynależna do tzw. klubu „27”. Tego samego, gdzie „członkami” stali się J.Hendrix, J.Morrison, czy C. Cobain. Jakby jakiś magiczny, graniczny i nieprzekraczalny wiek przejścia z pełnego ideałów czasu dorastania do wstąpienia na dojrzałą drogę, pozbawioną pięknych, lecz ulotnych idei i infantylnych złudzeń młodości…
ZAWARTOŚĆ

Tyle na wstępie jeśli chodzi o ogólniki odnośnie zawartości albumu. A szczegóły? No to jedziemy...
OKŁADKA
wtorek, 17 listopada 2020
HOWLIN' WOLF – The London Howlin' Wolf Sessions (Chess 1971)
sobota, 22 sierpnia 2020
THE ROLLING STONES – Sticky Fingers (Rolling Stones Records 1971)
Brown Sugar
„Brązowy cukiereczku
Jak to jest że smakujesz tak dobrze
Brązowy cukiereczku
Właśnie tak jak powinna smakować młoda dziewczyna…”

Sway
„Mam swoją wolność, lecz czasu mi brak.
Wiara stracona, popłyną łzy.
Może po śmierci przyjdzie nam żyć…”
Tłumaczenie: Tomasz Beksiński
You Gotta Move
Nawet teraz, gdy otwieram futerał ze starą drewnianą gitarą, mam ochotę do niego wskoczyć i zamknąć wieko.
K. Richards
Bitch
Łzy wylane przez kobiety Micka zrujnowały sporo moich koszul.
K. Richards
"Yeah when you call my name
I salivate like a Pavlov dog
Yeah when you lay me out
My heart is beating louder than a big bass drum, alright…"
Wszystko ma swoje źródło w bluesie. Nawet jazz. Blues to muzyka szczera i prawdziwa, pełna głębokiego smutku i cierpienia.
K. Richards
"Gdy stoję przy Twoim płomieniu
Znowu się palę
Czuję się przybity i zdołowany, tak
Kiedy siedzę przy ognisku
twojego ciepłego pragnienia
mam dla ciebie bluesa.."

Sister morphine
Nigdy nie miałem problemów z narkotykami. Miałem problemy z policją.
K. Richards
Dead Flower
„Możesz przesłać mi zwiędłe kwiaty na mój ślub.
A ja nie zapomnę złożyć róż na twoim grobie.”

Moonlight Mile
Cytaty Keitha Richardsa pochodzą z jego autobiografii „Life”.
czwartek, 31 października 2019
CAL TJADER – Agua Dulce (Fantasy 1971)
Jazz jest niby ptakiem , który odlatuje i powraca, przylatuje i przyfruwa, przeskakując bariery…
Julio Cortázar

Na dobre zaczęła się jesień i to wcale nie ta piękna, mieniąca się kolorami, czy spowita babim latem, ale słotna, chłodna i ponura. No ale od czego jest muzyka szczególnie ta diametralnie różna od tej smutnej aury. Przywołująca wspomnienia minionego lata. Tak przecież udanego pod względem pogody. Świetnym uzupełnieniem byłyby wspomnienia, czy wizualizacja, echa tamtych dni w postaci dźwięku, który te wakacyjne, magiczne i leniwe chwile odświeżyły. Muzyka, która teleportuje człowieka w hedonistyczny klimat lata, by te dźwięki i ten czas pozostały z nim na dłużej za sprawą błogich brzmień i magicznych, żarliwych rytmów.
Rozkołysany latino jazz pozytywnie nastraja, przydaje też pozytywnej energii, działając lepiej niż niejeden antydepresant. Te „pyszne” dźwięki mógł stworzyć jedynie muzyk nieprzeciętny. Takim był niewątpliwie urodzony w St. Louis, w stanie Missouri, Amerykanin szwedzkiego pochodzenia Callen Radcliffe „Cal” Tjader, Jr. Jeden z najlepszych, nieco niedocenionych i zapomnianych, ale z drugiej strony wielce wpływowych muzyków jazzowych (w swoim czasie bliski współpracownik bardziej znanego Dave Brubbecka). Cal Tjader nie zrobił wielkich przełomów w jazzie (harmonicznych ani rytmicznych), ale przyczynił się do fuzji krainy latynoskiej bossa novy, afro-kubańskich brzmień i legendarnego jazzowego nurtu bop. Dodatkowo jest zwykle kojarzony z rozwojem latynoskiego rocka (np.C. Santana) i acid jazzu, dając temu upust w lekkiej, rytmicznej a nader radosnej grze na swoim podstawowym instrumencie – wibrafonie. Grywał również z powodzeniem na fortepianie i różnych instrumentach perkusyjnych takich jak: kongach, bongosach timbalesach itp.
Płyta Agua Dulce zawiera różnorodne style i to wcale nie stricte jazzowe. Już na samym wstępie w kompozycji Johnny'ego Otisa Agua Dulce (Cool-Ade) nurkujemy w tropikalnej bryzie południowo - amerykańskiej rafy. Te figlarne bulgotania wspaniale dopełniają latynoskim pląsom! Zresztą Tjader serwuje prawie na całym albumie pełny zestaw podobnych klimatów, szczególnie eksponowanych w utworach Ran Kan Kan, Descarga. Świetnie prezentują się w tym zestawie kawałki Curacao i Now ze świetnymi solówkami trębacza Luisa Gasca i saksofonisty Billa Perkinsa. Co ciekawe, mamy tu rockowe pierwiastki z wyraźnie łacińskim charakterem w stylu Gimme Shelter Rolling Stonesów, gdzie brylują klawisze Mooga Rity Dowling i harmonijne wibrafonowe solówki lidera Cala Tjadera.
Natomiast w Invitation oraz szczególnie w Somewhere In The Night pokazuje autora w wersji bardziej lirycznej, a nawet zmysłowej, która dobitnie pokazuje z jakiego kalibru muzykiem mamy do czynienia.
Na koniec dodam, że jeśli ktoś lubi muzykę Carlosa Santany, leniwe, relaksacyjne i cieplutkie plumkanie bossa novy, subtelną energię salsy, a nie jest przekonany do typowo jazzowych klimatów, to ta płyta jest idealnie adresowana do takich melomanów.
Bueno escuchando mi amigo !
Jazz to nie muzyka o miłości. Jazz to miłość do muzyki.
Ps. Wibrafon – perkusyjny instrument muzycznym podobny do dzwonków, ksylofonu czy marimby. Zbudowany jest z metalowych płytek (czym odróżnia się od ksylofonu, w którym płytki są drewniane) połączonych z zestawem rur pełniących rolę rezonatorów i tworzących wibrujące dźwięki przy uderzaniu płytek pałeczkami. Pałeczki mają drewniane lub ratanowe trzonki, a główki owinięte są zwykle włóczką, czasem filcem lub gumą.
niedziela, 30 kwietnia 2017
EMERSON, LAKE & PALMER – Tarcus (Island 1971)
Drugi album grupy to pomysłowy i inteligentny efekt kompromisu indywidualnych inwencji oraz ambicji artystycznych poszczególnych członków grupy. Dla mnie bez słabych punktów. Nieprzerwany przepływ świeżych i ekscytujących pomysłów. Z drugiej strony, tak właściwie twórczość EL & P jest uosobieniem tego wszystkiego, czym gardzi pierwowzór prostego rock and rolla. Bez większego nadstawiania ucha wydaje się napuszona, wydumana, arogancka, a nawet pompatyczna. Równocześnie pozbawiona spontaniczności i młodzieńczej frywolności, czyli atrybutów buntowniczego rock&rollowego pierwiastka.
Lecz w wypadku tego brytyjskiego tria to raczej komplement niż zarzut. To barwna kraina cudownych dźwięków zahaczających o artyzm. Z dominantą nieprzerwanie pojawiających się, ekspansywnych, ekscytujących i nieograniczonych pomysłów, osadzonych w unikalnie telepatycznym porozumieniu między trzema znakomitymi muzykami. Przy tym bogata w techniczne rozwiązania kompozytorskie odzwierciedlone w biegłości i wirtuozerii wykonawczej. Bo chyba jedynym odpowiednikiem geniuszu gitary Jimiego Hendrixa pozostanie już na zawsze grający na instrumentach klawiszowych nieodżałowany, a zarazem niesamowity Keith Emerson, rozwijający swoje muzyczne fascynacje w formacji The Nice, a kontynuowane w EL&P. Muzyk obdarzony zabójczą zdolnością perfekcyjnej gry niezależnie prawej i lewej ręki. Nie jestem znawcą teorii muzyki, więc nie będę wgłębiać się w analizę podziałów parzystych czy nieparzystych, czy też badaniem odgrywania kwint lub kwart. Raczej słucham muzyki poprzez emocje, które towarzyszą nieodłącznie dźwiękom Emersona. Serce na dłoni. To wyraźnie słychać!

Natomiast widowiskowe występy Keitha i kolegów z zespołu stanowiły niesamowite misterium. Te jego popisy wraz z tańcem furiata przy, czasem demolowanych, organach Hammonda, na stałe przeszły do historii koncertów muzyki rockowej. Wszystko to objawia się we wspomnianym bezmiarze organowych dźwięków, fal syntezatorów Mooga i sążnistych pochodów basowych Grega Lake’a. Nagle wszystko wybucha i ustępuje partii salw rozproszonych bębnów Carla Palmera (ex - Atomic Rooster) i ponownie tętniących życiem pasażów organowych Emersona. Do tego niezwykle zmiany tempa i towarzyszące temu znakomite partie wokalne G. Lake’a, tak na marginesie pamiętnego wokalisty pierwszego wcielenia King Crimson.
Sam tytułowy wielowątkowy Tarkus został opatrzony dosadnym słownym komunikatem, który staje się poruszającym, antywojennym manifestem, przeciw przemocy, a czasami niepokojącą opowieścią o konflikcie i utracie człowieczeństwa w świecie zmierzającym do pogardy ludzi i nieskończoności okrutnych zbrodni niezmiennie towarzyszących światu. W sposób nowatorski opowiada o ewolucji wstecznej rozpoczętej zagładą nuklearną. Dla przeciwwagi dla tak poważnego tematu, muzycy w pozostałych kompozycjach zawarli nieco inny nastrój zahaczający o humor (Jeremy Bender), a nawet rześki, typowy rock and roll (Are You Ready Eddy?).

Żeby skutecznie sprostać zadaniu poznania, a następnie zrozumienia zawartości takiej dawki muzyki należy bezwzględnie porzucić wszelkie uprzedzenie. Jeśli jesteśmy zdolni otworzyć swój umysł wystarczająco szybko, zapewne zrozumiemy jak wartościowy jest ten album.
No i ta charakterystyczna, zapadająca w pamięci okładka, z wizerunkiem fantazyjnego, zwierzęcia zwanego pancernikiem, pospołu z czołgiem, jakby z pól bitewnych I wojny światowej.
Kończąc ten wątek dodam, że pierwotnym założeniem zespołu było wydanie suity Tarcus wspólnie z własną wersją Obrazków z Wystawy rosyjskiego kompozytora Modesta Musorgskiego w formie jednego wydawnictwa. Jednak ten odważny pomysł pod wpływem wydawcy został podzielony na dwie oddzielne płyty wydane jedna po drugiej.
Może to się wydać dziwne, a nawet niedorzeczne, ale… muzyka ukazana na albumie jest zarazem fascynująca i potężną, pomysłowa i odważną, a przede wszystkim stanowi artystyczną wykładnię talentu zespołu, który podobno nie był nigdy ostoją zbyt zażyłej przyjaźni i zrozumienia, a stanowił jedynie spotkanie nietuzinkowych muzyków, połączonych artystyczną wizją. Niezmiernie żal, że już nigdy ich nie usłyszymy, oczywiście poza już utrwaloną muzyką - dwóch z pośród trójki EL&P, gdyż najpierw Emerson (zmarł 11 marca 2016 r.) a następnie Lake ( zm. 7 grudnia 2016 r.), udali się na wieczny koncert do samego Stwórcy.