niedziela, 30 kwietnia 2017

EMERSON, LAKE & PALMER – Tarcus (Island 1971)

Pamiętam jak wpadła mi ta płyta w ręce. Właściwie jej kompaktowa wersja. Początek lat dziewięćdziesiątych, kiedy chłonąłem jak gąbka nowo poznane dźwięki. Jednak z początku miałem ambiwalentny stosunek do tej, jakby nie było, ciekawej muzyki. Przyzwyczajony do tradycyjnego instrumentarium, brakowało mi dominacji wiodącego instrumentu rocka jakim jest gitara. Choć w epizodycznej formie usłyszymy tutaj jej dźwięki. Bez niej, z pozoru ta muzyka brzmiała jakby samochód pozbawiony kół, czy samolot bez skrzydeł. Jednak deficyt gitary nie zgasił mojego zapału wgłębiania się  w dźwiękową progresję trzech brytyjskich muzyków. Powoli, sukcesywnie przegryzałem się przez świat dźwięków tria. I po latach muszę stwierdzić, że album ten jest niezwykle intrygujący. A niedobór gitary tylko umacnia, pewnie nie tylko moje przekonanie, o odosobnionym, a tym samym zajmującym dziele Emerson Lake & Palmer.
Drugi album grupy to pomysłowy i inteligentny efekt kompromisu indywidualnych inwencji oraz ambicji artystycznych poszczególnych członków grupy. Dla mnie bez słabych punktów. Nieprzerwany przepływ świeżych i ekscytujących pomysłów. Z drugiej strony, tak właściwie twórczość EL & P jest uosobieniem tego wszystkiego, czym gardzi pierwowzór prostego rock and rolla. Bez większego nadstawiania ucha wydaje się napuszona, wydumana, arogancka, a nawet pompatyczna. Równocześnie pozbawiona spontaniczności i młodzieńczej frywolności, czyli atrybutów buntowniczego rock&rollowego pierwiastka.



Lecz w wypadku tego brytyjskiego tria to raczej komplement niż zarzut. To barwna kraina cudownych dźwięków zahaczających o artyzm. Z dominantą nieprzerwanie pojawiających się, ekspansywnych, ekscytujących i nieograniczonych pomysłów, osadzonych w unikalnie telepatycznym porozumieniu między trzema znakomitymi muzykami. Przy tym bogata w techniczne rozwiązania kompozytorskie odzwierciedlone w biegłości i wirtuozerii wykonawczej. Bo chyba jedynym odpowiednikiem geniuszu gitary Jimiego Hendrixa pozostanie już na zawsze grający na instrumentach klawiszowych nieodżałowany, a zarazem niesamowity Keith Emerson, rozwijający swoje muzyczne fascynacje w formacji The Nice, a kontynuowane w EL&P. Muzyk obdarzony zabójczą zdolnością perfekcyjnej gry niezależnie prawej i lewej ręki. Nie jestem znawcą teorii muzyki, więc nie będę wgłębiać się w analizę podziałów parzystych czy nieparzystych, czy też badaniem odgrywania kwint lub kwart. Raczej słucham muzyki poprzez emocje, które towarzyszą nieodłącznie dźwiękom Emersona. Serce na dłoni. To wyraźnie słychać!



Natomiast widowiskowe występy Keitha i kolegów z zespołu stanowiły niesamowite misterium. Te jego popisy wraz z tańcem furiata przy, czasem demolowanych, organach Hammonda, na stałe przeszły do historii koncertów muzyki rockowej. Wszystko to objawia się we wspomnianym bezmiarze organowych dźwięków, fal syntezatorów Mooga i sążnistych pochodów basowych Grega Lake’a. Nagle wszystko wybucha i ustępuje partii salw rozproszonych bębnów Carla Palmera (ex - Atomic Rooster) i ponownie tętniących życiem pasażów organowych Emersona. Do tego niezwykle zmiany tempa i towarzyszące temu znakomite partie wokalne G. Lake’a, tak na marginesie pamiętnego wokalisty pierwszego wcielenia King Crimson.

Sam tytułowy wielowątkowy Tarkus został opatrzony dosadnym słownym komunikatem, który staje się poruszającym, antywojennym manifestem, przeciw przemocy, a czasami niepokojącą opowieścią o konflikcie i utracie człowieczeństwa w świecie zmierzającym do pogardy ludzi i nieskończoności okrutnych zbrodni niezmiennie towarzyszących światu. W sposób nowatorski opowiada o ewolucji wstecznej rozpoczętej zagładą nuklearną. Dla przeciwwagi dla tak poważnego tematu, muzycy w pozostałych kompozycjach zawarli nieco inny nastrój zahaczający o humor (Jeremy Bender), a nawet rześki, typowy rock and roll (Are You Ready Eddy?).

Jest to album, który definiuje erę, gdy wszystko wydawało się możliwe i kiedy muzyka zdawała się największą bronią przed złem tego świata. Nic dziwnego skoro byli na szczycie młodzieńczego szczytu frapującej twórczości łączącej niby nie pasujące do siebie gatunki: rock, jazz i muzyka klasyczna.
Żeby skutecznie sprostać zadaniu poznania, a następnie zrozumienia zawartości takiej dawki muzyki należy bezwzględnie porzucić wszelkie uprzedzenie. Jeśli jesteśmy zdolni otworzyć swój umysł wystarczająco szybko, zapewne zrozumiemy jak wartościowy jest ten album.
No i ta charakterystyczna, zapadająca w pamięci okładka, z wizerunkiem fantazyjnego, zwierzęcia zwanego pancernikiem, pospołu z czołgiem, jakby z pól bitewnych I wojny światowej.
Kończąc ten wątek dodam, że pierwotnym założeniem zespołu było wydanie suity Tarcus wspólnie z własną wersją Obrazków z Wystawy rosyjskiego kompozytora Modesta Musorgskiego w formie jednego wydawnictwa. Jednak ten odważny pomysł pod wpływem wydawcy został podzielony na dwie oddzielne płyty wydane jedna po drugiej.



Może to się wydać dziwne, a nawet niedorzeczne, ale… muzyka ukazana na albumie jest zarazem fascynująca i potężną, pomysłowa i odważną, a przede wszystkim stanowi artystyczną wykładnię talentu zespołu, który podobno nie był nigdy ostoją zbyt zażyłej przyjaźni i zrozumienia, a stanowił jedynie spotkanie nietuzinkowych muzyków, połączonych artystyczną wizją. Niezmiernie żal, że już nigdy ich nie usłyszymy, oczywiście poza już utrwaloną muzyką - dwóch z pośród trójki EL&P, gdyż najpierw Emerson (zmarł 11 marca 2016 r.) a następnie Lake ( zm. 7 grudnia 2016 r.), udali się na wieczny koncert do samego Stwórcy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz