Na start - płyta, która trochę zainspirowała mnie do stworzenia takiego zakątka na blogu - dla muzyki niezbyt znanej szerokiej publiczności, a zdecydowanie wartej poznania. Jest taka fajna, że nie wypada przejść obok niej obojętnie.
MOXY – Moxy (Polydor 1975)
Trochę wczesny Rush, troszkę Budgie. Kto lubi twórczość wspomnianych, na pewno z entuzjazmem przyjmie dźwięki zawarte na debiucie kanadyjskiej fomacji Moxy. Czarna okładka, a na niej napis - logo zespołu. Nic więcej, bez zbędnych ozdobników. Oszczędnie i wyraziście. Bez współczesnej sterylności. Naturalnie i z wyczuciem, jak to bywało w złotych latach 70-tych. Rasowy hard rock. Dla mnie rewelacja!

Oprócz muzyki Buzz Shearman miał jeszcze inną miłość, którą były motocykle. Niestety uczucie to doprowadziło do sytuacji nieodwracalnej. Wypadku drogowego (16 czerwca 1983 r.) w wyniku czego Shearman zakończył doczesną wędrówkę.
„Czarny Album” aka „Moxy I” stał się błyskawicznie hitem w Kanadzie i USA, między innymi dzięki gościnnej grze gitarowej Tommy'ego Bolina i sile pierwszego singla, promującego album Can Not You See I'm A Star. Moxy z dnia na dzień stał się, jednym z najbardziej obiecujących formacji hard rockowych pochodzących z kraju klonowego liścia. Został nawet okrzyknięty „Canada's Led Zeppelin”.
Koncertował z powodzeniem po całej Ameryce północnej, dzieląc sceną z AC/DC, Black Sabbath, Styx, Rainbow i Boston. Mimo to nie zdobył takiego rozgłosu, na który zwyczajnie zasługiwał.
Sądzę, że na dobry początek to wystarczy. Po prostu niech przemówi muzyka.