Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Greg Allman. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Greg Allman. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 28 marca 2021

THE ALLMAN BROTHERS BAND – At Fillmore East (Capricorn 1971)

Czy wyłącznie czarnoskórzy Amerykanie mogą grać dobrze bluesa? Takie oto pytanie często pada z ust różnych osób. Czy aby na pewno?! Słyszałem też, że bluesa nie jest trudno zagrać, za to „czuć go”, to już „wyższa szkoła jazdy”. Pomimo takich przekonań sądzę, że to nie zależy całkowicie od koloru skóry, a jest pochodną całokształtu doświadczeń i upodobań ludzi-muzyków. Bo przecież odbieranie świata, jak i uczucia temu towarzyszące są dla każdej jednostki zbieżne. Podobnie rzecz się dotyczy Allmanów. Gdzie rola koloru skóry schodzi na dalszy plan. Notabene w składzie ówczesnych ABB obok 5 „białych” był afroamerykański perkusista Jai „Jaimoe” Johanson.

Blues jest jak cień, każdemu przecież towarzyszy z różnym natężeniem w niektórych fragmentach życia. Bo któż z nas nigdy nie cierpiał i nie był przepełniony smutkiem, choć przez chwilę? Taka dygresja korespondująca z muzyką, ale i predestynacją (w kontekście przyszłych okoliczności), którą postaram się nieco przybliżyć w tym tekście.


„Naszym naturalnym środowiskiem jest w rzeczywistości scena… dlatego sądzę, że nasz następny longplay będzie zapisem konce
rtu.”
Duane Allman


At Fillmore East to w oryginale dwupłytowe wydawnictwo, nasycone na wskroś klimatem amerykańskiego południa. Album wydano w lipcu 1971 r. Został nagrany na żywo w legendarnym rockowym klubie zasłużonego promotora Billy’ego Grahama w Nowym Jorku – Fillmore East, w piątek i sobotę 12 i 13 marca 1971 r., chociaż muzycy byli obecni w klubie już 11 marca. Faktycznie odbyły się cztery występy, które zespół zagrał dwa razy każdego wieczora (12/13.03). Mówiąc zdawkowo, zawartość obu krążków przedstawia mieszaninę bluesa, południowego rocka i jazzu. Trzeba przyznać, że od pierwszych taktów rytmicznego Statesboro Blues z wiodącym nieziemskim gitarowym sladem Duane’a Allmana, aż po triumfalny finisz nacierającego jak lawina Whipping Post, wszystkie bez wyjątku wybrzmiewające utwory musiały spełniać wymagania nawet najbardziej wybrednych koneserów bluesowego grania. I pomyśleć, że Allmani grali jako środkowy wykonawca pomiędzy otwierającym Elvinem Bishopem i główną gwiazdą Johnnym Winterem, których uczciwie mówiąc zwyczajnie… przyćmili!!!

Myślę, że Fillmore East to ostatnia prawdziwie szczera płyta z duszy, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Nie ma tam absolutnie nic oprócz nas, grających muzykę.
Butch Trucks

Zapis płytowy magicznych wieczorów wspaniale oddaje ducha i możliwości tego znakomitego zespołu w momencie skutecznego przebijania się do czołówki ekstraligi rockowych wykonawców.


Chropowaty wokal Grega Allmana i rytmiczna praca jego organów, dynamiczne, bliźniacze gitary prowadzące Duane Allman i Dickey Betts, kanonada dwóch perkusistów Jaimoe i Butch Trucks wspomagana basem Billy’ego Oakleya, dopełniają piorunujący występ, który obejmuje cztery bluesowe standardy (Statesboro Blues Will’ego McTella, Done Somebody Wrong Elmore’a Jamesa, Stormy Monday T. Bone Walkera, You Don't Love Me Willie’ego Cobbsa, dwa wyborne utwory instrumentalne Hot 'Lanta autorstwa całego składu zespołu, In Memory of Elizabeth Reed D. Bettsa i totalną, szaloną wersję genialnego Whipping Post Gregga Allmana. Całość w pełni oddaje potencjał twórczy w ich  pierwszym etapie działalności, a także stanowi kwintesencję stylu zespołu. Symbiotyczne relacje pomiędzy wszystkimi członkami zespołu powodowały niezwykłą, jakby telepatyczną harmonię, która funkcjonowała jak jeden organizm z jednym gigantycznym, bijącym dźwiękowym sercem.


Fillmore East była wprost niewiarygodną sceną, możesz mi wierzyć. Mogłeś na niej stanąć, uderzyć w instrument, a jego dźwięki docierały dosłownie wszędzie i wracały do ciebie echem z tyłu sali. Akustyka była tam po prostu wspaniała.
Jai „Jaimoe” Johanson

Każdy szanujący się fan muzyki bluesrockowej powinien znać tę płytę na wylot i trudno z tym twierdzeniem się nie zgodzić. Ale obowiązkowo trzeba przypomnieć, że ABB reprezentowali w tym momencie tygiel stylów misternie zespolonych ze sobą, tworząc przy tym coś niesamowicie wyrafinowanego, zachowując jednocześnie niepowtarzalny muzyczny luz. Zapewniając tak samo ponadczasowy feeling tamtej publiczności zgromadzonej na pamiętnych koncertowych wieczorach, jak i kolejnym pokoleniom słuchaczy, wielbicieli southernowych klimatów. Nieodżałowany Duane Allman (zginął w wypadki motocyklowym niebawem po wydaniu płyty, w podobnych okolicznościach odszedł roku później Berry Oakley), wtedy lider formacji, czerpał całymi garściami z amerykańskiej tradycji muzycznej. Kochał wszystko, co go tak zapamiętale inspirowało, od jazzu i soulu, poprzez country, po bluesa, podobnie jak drugi gitarzysta, niczym nie ustępujący starszemu z braci Allmanów, Dickey Betts. Ich instrumentalne pojedynki stały się jakby znakiem rozpoznanym całej filozofii gry zespołu. Wtórowali im w rytmicznym transie super zgrani ze sobą perkusiści Jaimoe i Butch Trucks. Nie bez znaczenia jest tu obowiązkowa obecność w tej rytmicznej lokomotywie, basówki Berry’ego Oakleya. Dopełnieniem było swobodne i chrapliwe, bluesowe zawodzenie Allmana Gregga i jego nieodzowny, w zależności od muzycznego nastroju, drapieżny lub liryczny Hammond. Oto facet, bez którego nie mógł istnieć ABB! W swoich sugestywnych interpretacjach wokalnych upchnął cały bluesowo-soulowy żar i ból w ramy czegoś wyjątkowego i niepowtarzalnego. A przy tym śpiewał tak wymownie, wywołując przysłowiowe ciarki na plecach, z manierą w głosie jakby… od niechcenia.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarz… nic do tego nie dodaliśmy.
Dickey Betts

Allmani, grając krótkie i banalne hiciory, zazwyczaj nie szli na łatwiznę, ale z werwą brnęli do przodu, budując misternie strukturę poszczególnych kompozycji i zawsze tworząc w konsekwencji niezwykle stylowy muzyczny produkt. Tak się wtedy grało. Początek lat siedemdziesiątych to wspaniały okres dla kapel umiejących grać. Zaawansowanych w dziedzinie muzycznego rzemiosła. Improwizacje, długie suity, długie solowe popisy na koncertach to był ówczesny żywioł. I ten koncertowy album przepełniony jest bez reszty klimatem i nostalgią tamtych czasów. Z tych powodów absolutnie świadomie nie będę omawiał, krok po kroku, poszczególnych kompozycji. Niech muzyka wybrzmiewająca sama wyrazi to wszystko co żadnymi słowami nie sprosta oddać.


Mój brat Duane był liderem zespołu na scenie. Odliczał rozpoczęcie utworu, a my kończyliśmy, gdy podnosił rękę, ale w międzyczasie zespół po prostu pozwalał sobie iść tam, gdzie zaprowadzi nas muzyka.
Gregg Allman

Publiczność pokochała tak wartościowe połączenie wielu muzycznych konwencji reprezentowanych przez zespół oraz ich gotowość do grania do upadłego, dosłownie dopóki ktoś nie odłączy im prądu. W końcu zespół i ich management zrozumiał, że album na żywo był jedynym sposobem na uchwycenie prawdziwej istoty zespołu. Nie ważne przy tym są dźwiękowe dysonanse i epizodyczne fałsze, które w perspektywie tej dźwiękowej opowieści stają się błahe, ale całkowicie szczere, naturalne i autentyczne.


Album Fillmore East jest absolutnie na żywo. Nie wróciliśmy i nie nagraliśmy ponownie ani jednej solówki na gitarze. Nic do tego nie dodaliśmy.
Gregg Allman

Ten podwójny longplay jest namacalnym elementem autentycznego brzmienia i wysokiego poziomu zespołu, dając im zarówno artystyczny, jak i komercyjny przełom. Jest rodzajem płyty, którą można słuchać prawie codziennie i wciąż odkrywać w niej coś nowego, co powoduje szybsze bicie serca i przypływ pozytywnych emocji. I to bez wymuszonej egzaltacji. Rezerwuar instrumentalnych popisów progresywnie rozwija się i przeplata. Znakomicie budowana dramaturgia utworu tworzy niepowtarzalny klimat opowieści, która zdaje się nie mieć końca. Jak w jakimś narkotycznym transie zespół zabiera słuchacza w odległe rejony doznań, niekoniecznie wywołanych wyłącznie muzyką. He he…, ale takie to były czasy i nie zamierzam tego głębiej analizować, czy tym bardziej oceniać.


Album Fillmore uchwycił zespół w całej okazałości. Allmanowie zawsze mieli uczucie nieustannego swingowania, które jest wyjątkowe w rocku. Huśtają się tak, jakby grali jazz, kiedy grają rzeczy styczne do bluesa, a nawet kiedy grają ciężki rock. Nigdy nie są pionowe, ale zawsze idą do przodu i zawsze jest to groove. Fusion to termin, który pojawił się później, ale gdybyś chciał spojrzeć na album fusion, byłby to Fillmore East. Oto zespół rock'n'rollowy grający bluesa w stylu jazzowym.

Tom Dowd – producent płyty

Na deser kilka zdań na temat okładki. O dziwo fotografie zdobiące obwolutę albumu nie były zrobione w miejscu pamiętnych koncertów. Pomimo, że planowano wykorzystać do tego celu fotograficzne ujęcia muzyków zza kulis sali koncertowej, zdjęć dokonano w rodzinnym dla muzyków Macon w stanie Georgia. Na front okładki przeznaczono tę najbardziej frywolną, a spowodowaną zabawną i nieoczekiwaną sytuacją, poprzedzającą uchwyconą chwilę tj. spontaniczny skok Duane’a w kierunku furgonetki wożącej ich na koncerty. Jak relacjonował Butch Trucks: „W pewnym momencie mężczyzna podszedł do naszego Forda Econoline, a Duane wstał i podbiegł do niego po „towar”, czym wywołał irytację fotografa. Następnie Duane wrócił do pozowania, a my wszyscy wybuchliśmy śmiechem… i to jest zdjęcie.” Warto wspomnieć, ze na odwrocie albumu widniej fotografia obsługi technicznej zespołu na tym samym tle ceglanej ściany studia nagraniowego firmy Capricorn i sterty futerałów od instrumentów i innego sprzętu nagłośnieniowego. Dobitnie to świadczy, że Allmani to nie tylko dosłownie rodzeni bracia, to też pozostali muzycy oraz osoby, które pracowały wówczas na ich sukces, a stanowili jedną zgraną grupę, prawie rodzinę, gdzie panowało pełne i realne braterstwo!!!!

Duane naprawdę doceniał wszystkich i rozumiał, że każdy jest elementem układanki. Wszyscy gramy razem i każda rola jest równie ważna i dotyczy to również kierowcy autobusu. Co zrobisz? Grać całą noc, a potem jechać autobusem? Duane zawsze powtarzał: Wszyscy jesteśmy równi w tym zespole i dotyczyło to również załogi .
Jaimoe

Jeśli ktoś odczuwa deficyt obcowania z tą muzyką, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby poszerzył swoją znajomość z najbardziej pełną rejestracją tych pamiętnych koncertów. Wydane aż na 6 CD pod tytułem „The 1971 Fillmore East Recordings” z całkowitym zapisem czterech marcowych występów i z materiałem zarejestrowanym na tej samej scenie 27 czerwca 1971 r. Zespół w tych legendarnych koncertach wspomagali: saksofonista Rudolph „Juicy” Carter i harmonijkarz Thomas Doucette (obecny w pierwotnym wydaniu płyty), a także dobrze znany, śpiewający gitarzysta Steve Miller.

ps. Cytaty pochodzą z artykułu Corbina Reiffa zamieszczonego w piśmie Rolling Stone w marcu 2016 r.pt.: Allman Brothers Band’s Legendary 1971 Fillmore East Run: An Oral History.

 


 

wtorek, 25 sierpnia 2015

THE ALLMAN BROTHERS BAND – Brothers and Sisters (Capricorn 1973)

„Pomóż bratu swemu przepłynąć łodzią na drugi brzeg. Spójrz, twoja już do niego przybiła” – tak brzmi epitafium na nagrobku Barry’ego Oakleya, który już na początku sesji nagraniowej Brothers and Sisters opuszcza tragicznie na wieczność swój zespół (1972r.). Pozostali „Bracia”, którzy jeszcze nie otrząsnęli się po śmiertelnym wypadku Duane’a Allmana (również na skutek kolizji drogowej – w 1971r.) otrzymali kolejny cios. Uderzenie, które na długie lata, boleśnie przetrąciło kręgosłup grupy. Stawiając pod dużym znakiem zapytania sens istnienia zespołu. Na szczęście wybór był tylko jeden – zatopienie się w MUZYCE!
Kolejny muzyk Lamar Williams przejmuje opuszczone miejsce po zmarłym Oakleyu, aby dokończyć rozpoczęte nagrywanie albumu. Warto podkreślić, że z perspektywy czasu był to słuszny wybór.


Zdaniem zagorzałych słuchaczy, wbrew totalnym kłopotom wywołanym tragiczną utratą dwóch muzycznych filarów, zespół stanął na wysokości zadania. Mało tego. Brothers and Sisters odniósł niesłychany sukces. Promujący wydawnictwo singiel „Ramblin Man” wspiął się aż do drugiej pozycji magazynu Billboard. Takoż cała płyta osiągnęła szczyt listy Billboard 200. Od tej pory The Allman Brothers Band przeistoczył się w pierwszoplanową gwiazdę amerykańskiego rocka. Przepełnioną znamiennym południowym brzmieniem. Stał się jakby punktem odniesienia dla innych wykonawców preferujących tego rodzaju twórczość. Poszczególne kompozycje zawarte na płycie, na przekór dramatycznych przejść, są beztroskie i pozytywne. Korelują w sposób naturalny z bluesowym luzem i swobodą.
Obok wspomnianego „Ramblin Man” na ucho rzuca się rozpoznawalny instrumentalny utwór „Jessica”. Któż nie zna czołówki telewizyjnego, kultowego, motoryzacyjnego magazynu „Top Gear” zaopatrzonego w cover tej kompozycji?! W wersji allmanowskiej nad wyraz tryskającego entuzjazmem i rozbrykaną radością. Wysyła od pierwszych taktów wprost w stronę życiodajnego słońca. Również kawałek „Southbound” ze zdwojoną mocą, energicznie i zdecydowanie uderza w słuchacza. Daje upust niewątpliwym zdolnościom Chucka Leavella. Nieodparcie nasuwa się mi spostrzeżenie - całość płyty sprawia, iż ​​żałuję, że nie urodziłem się dwadzieścia lat wcześniej, aby móc cieszyć się tą muzyka zaraz gdy ujrzała światło dzienne.

Paradoksalnie „Bracia i Siostry” był równocześnie szczytem kariery i pierwszym krokiem w przepaść The Allman Brothers Band. Niestety muzycy zapatrzeni w swoje projekty i uwikłani w osobiste problemy (głównie nałogi), powoli rozmieniali się na drobne. Oddzielając kupony z przeszłych dni swojej artystycznej chwały. Mit o braterstwie bandu tak bardzo eksponowany na tym krążku (patrz – grupowa fotografia na rozkładówce okładki), w kolejnych latach chylił się ku upadkowi.
W 40. rocznicę wydania albumu ukazała się niewątpliwa gratka dla wielbicieli tej muzyki. Okolicznościowa czteropłytowa wersja (CD) zawierająca zremasteryzowany materiał z albumu. Uzupełniony w alternatywne wersje znanych utworów z pierwotnego wydawnictwa oraz premierowe kawałki z dołączonym bonusem z tournée promującym wspomnianą płytę, a zarejestrowanym 23 września 1973 roku w sali koncertowej „Winterland Ballroom” w San Francisco.

Na koniec parę słów o opakowaniu longplaya. Fotografia zdobiąca przód obwoluty przedstawia jasnowłosego chłopca w jesiennej scenerii, syna perkusisty Allmanów – Butcha Trucksa – Vaylora. Natomiast zdjęcie zamieszczone na rewersie okładki wydaje się być hołdem złożonym zmarłemu Oakleyowi i prezentuje jego córkę Brittany.





wtorek, 14 lipca 2015

GREG ALLMAN – Laid Back (Capricorn 1973)

Trudno  jest pisać o czymś, z czym ma się wyjątkowo osobiste relacje. Zapytacie jak to? Relacje z muzyką?
Przemawia ona do mnie w sposób wyjątkowy. Porusza intensywnie nie nieokreślone uczucia, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Uosabia niewypowiedzianą bluesowa tęsknotę. Trafiając do samego rdzenia duszy. Aż brakuje słów… Taka jest właśnie ta płyta.
Muzyka napełniona melancholią instrumentów klawiszowych i bogata w dźwięki gitary akustycznej. Niezwykle stonowana w stosunku do dźwięków pochodzących z macierzystego zespołu Grega.
„Naprawdę  jest na tej płycie jakiś szczególny klimat… miejscami dość mroczna, ale wokół nas pełno było mroku, kiedy umierali wszyscy ci ludzie” - mówił  Johnny Sadlin, producent tego albumu nazywając go swoim ulubionym.”
(Jeźdźcy Północy. Historia The Allman Brothers Band – Scott Freeman)

Smutek wyrażony w dźwiękach, miał swoje głębokie uzasadnienie w bliskiej wówczas przeszłości zespołu. Stanowi on rodzaj żałoby połączony z hołdem złożonym bratu gitarzyście Duane’owi oraz basiście Berry’emu Oakleyowi, muzykom  The Allman Brothers Band, którzy zginęli w tragicznych w wypadkach motocyklowych. Zdawał się próbą katharsis, spowiedzią „aby znów przed siebie iść” jak śpiewał polski odpowiednik Allmana, niezapomniany Rysiek Riedel. Pełna kontemplacji i ukojenia dla skołatanej duszy oraz umęczonego ciała. Stąd nieprzypadkowo zatytułowana „Laid Back” (wyluzowany).
Płyta rozpoczyna rewelacyjna wersja „Midnight Rider”, która w tym wcieleniu jeszcze bardziej staje się wiarygodna. Jakby opisywała naszego bohatera. Wiecznego uciekiniera- tułacza. Wciąż żywego Grega, jednego z braci Allmanów.
 
Well, I've got to run to keep from hidin',
And I'm bound to keep on ridin'.
And I've got one more silver dollar,
But I'm not gonna let 'em catch me, no,
Not gonna let 'em catch the Midnight Rider.

A wieńczy standard muzyki gospel „Will The Circle Be Unbroken”. W tej postaci brzmi jakby wycięty ze świątecznego nabożeństwa kościoła czarnoskórych mieszkańców południa. Uduchowiona, prawie religijna, chwytająca w punkcie kulminacyjnym ujmująco za serce. Bez reszty porywająca.
Cały materiał zgromadzony na płycie jest pozytywnie wytłumiony. Brzmi przekonywująco. Warstwa muzyczna jest klarowna i absolutnie ciepła. Zdaje się odprężać słuchacza. Zdominowana przez klimat balladowy, poprzecinana dynamicznymi wstawkami charakterystycznymi dla dziedziny jazzowej. To wszystko sprawia, że należy zaliczyć to dzieło w poczet najbardziej znakomitych klasyków południowego rocka.

Greg z żoną Cher w repertuarze z tej płyty: