czwartek, 16 lipca 2015

ERIC BURDON and WAR – The Black’s – Man Burdon (MGM 1970)

Opowiem wam pewną historię. Historię jak poznałem tę muzykę.

Miało to miejsce w  zamierzchłych czasach na początku lat 90-tych. Wakacje. Czas studenckiego lenistwa. Beztroskiego „nic nie robienia”. Mówiąc krótko - totalny luzik. Razem z dawnymi kompanami zanurzałem się w klimatycznej muzyce. Spośród  wielu wykonawców znanych nam  mniej lub więcej, natknęliśmy się na intrygującą kompozycję, którą nazwaliśmy umownie „moon” ze względu na powtarzające się wyżej wymienione słowo wyśpiewywane przez wokalistę. Nieziemski, odlotowy „klimacior”. Niebywale zaintrygowany, z dużym zapałem rozpocząłem poszukiwania w celu identyfikacji. Trzeba pamiętać, że prawie 25 lat temu szeroki i łatwy dostęp do każdej muzyki był znacznie utrudniony. Nie było chociażby Internetu, gdzie wszystko możemy znaleźć. Ale coś mnie tknęło. Zaraz, zaraz. Przecież na ulicy Lipowej w Lublinie był wówczas sklep z płytami. Prowadził go znawca tematu Jerzy Janiszewski, miłośnik i koneser muzyki. Dziennikarz Radia Lublin. Miał tam takiego wesolutkiego sprzedawcę. Takiego świra „przy kości”, wielbiciela muzyki, trochę ściemniacza, „śmiesznego”, gadatliwego. Co by każdemu nawet gniota sprzedał. Ale wróćmy do sedna sprawy. Któregoś razu zaszedłem tam w celu wiadomym. Zaciągnąć języka na temat tego tajemniczego „moona”. Typek nie jarzył muzy. Ale miałem to szczęście, że akurat na miejscu był pan Jerzy. Wysłuchał w skupieniu tego kawałka z mojego „kaseciaka” walkmana. Pokiwał głową, zastygł aby wystrzelić: „Nie wiem?!” A to zonk!!! Klina niezłego zadałem fachowcowi. Nawet byłem troszkę dumny, że sprawiłem kłopot takiemu ekspertowi. A to ci heca! Pomyślałem. 

Po chwili jak gdyby nigdy nic mój rozmówca wyciągnął z półki sklepowej płytę. Na jej okładce widniał ciemny mężczyzna oświetlony z tyłu przez zachodzące słońce i ten napis w luźnym tłumaczeniu „Czarny facet- Bardon”. „Ta muzyka brzmi podobnie” - odparł. Następnie załadował CD do odtwarzacza. To co usłyszałem było nieco zbliżone do poszukiwanego nagrania zagadkowego wykonawcy, ale jednak inne. Z minuty na minutę rozwijało się i powoli, ale zdecydowanie pochłonęło mnie bez reszty. To było jak czarodziejskie dotkniecie. I co? Zdawał się pytać pan J.J., uśmiechając się przy tym lekko. Odjęło mi mowę. Przecież to doskonałe – przemknęło mi przez głowę. Takiego klimatu poszukiwałem wówczas w muzyce. Nie czekając i nie zastanawiając się pospiesznie wyciągnąłem jakieś zaskórniaki. Pewnie pieniądze przeznaczone na zupełnie inny cel. Odparłem: „Kupuję!” Pomimo tego, że owa płyta wcale nie była tania, jak na studencką kieszeń. Rozemocjonowany, z wypiekami na twarzy, jak w amoku wyleciałem ze sklepu, aby czym prędzej w domowym zaciszu rozkoszować się tą muzyczną ucztą. A było czym!!!

Pozornie recepta na taką dźwiękową miksturę jest banalna. Wziąć obce, dobre kompozycje (np. utwory The Rolling Stones i The Moody Blues). Zmienić aranżacje. Dodać coś od siebie. Uzupełnić swoimi równie wyśmienitymi utworami. Ale to coś w tym wypadku po prostu zwala z nóg! Mieszanina bluesa, jazzu, funky, soulu, latino najwyższej próby! Jednak muzycy nie ograniczają się tylko do tego. Można powiedzieć, że każdy wszelki zakamarek tego muzycznego produktu nasycony jest selektywnym i hipnotycznym brzmieniem zaaplikowanym przez genialnie zgrany zespół. Poszczególni muzycy grają z wyjątkowym smakiem. Będącym domeną tylko ponadprzeciętnych muzycznych architektów. Tworzą swego rodzaju misterium.
Niczym z  tajemniczych, pradawnych obrzędów voodoo.
Im więcej i częściej słucham tej płyty, tym bardziej produkt finalny przemawia do mnie. Ta materia dźwiękowa jest jak choroba zakaźna. Infekuje bez reszty. Bez antidotum. I nikt, i nic nie jest w stanie tego zmienić. Ani odebrać, jak wyśpiewuje w finale Burdon wraz z akompaniującym zespołem WAR:


Później, wśród moich kumpli krążyła anegdota (podobno wymyślona przez wspomnianego sprzedawcę ze sklepu Janiszewskiego) na temat zakupu przeze mnie tej kultowej płyty. Chodziło o to, że podobno będąc w euforii po „upolowaniu” tego krążka, usiłowałem  opuścić sklep „bez otwierania drzwi wejściowych”. Ale jaja, jest co wspominać!
Od tamtej pory zgromadziłem prawie całą dyskografię WAR na oryginalnych płytach CD - pierwszych wydaniach kompaktowych ściąganych specjalnie ze Stanów.  Pięknie wydanych, w ozdobnym  tekturowym etui.

A „moona” i tak do dzisiaj nie poznałem. Pozostaje to wciąż nierozwiązaną tajemnicą. Może kiedyś…