czwartek, 29 października 2015

B. B. KING - B.B. King in London (ABC/Probe 1971)


1971.To było bardzo dobry dla muzyki rok. Wielki król bluesa B.B. King nagrywał z muzykami będącymi jego wielbicielami. Fanami bluesowej nuty. Trudno zliczyć tych już wtedy gwiazd rocka, dla których obcowanie z niedościgłym wzorem, było jak spełnienie najskrytszych marzeń. Jeden z ojców elektrycznego bluesa. Czapki z głów dla tego ze wszech miar wielkiego artysty. Blues! Boy! King ! Dla nas po prostu B.B.King. Bez wątpienia On utorował drogę na szerokie wody popularności takim gigantom gitary jak Eric Clapton czy  Peter Green. Bez jego instrumentu trudno byłoby dzisiaj znaleźć tę niepowtarzalną magię bluesowych zagrywek w panteonie podobnych wirtuozów gitary. Jego znakiem rozpoznawczym było charakterystyczne vibrato. Rezultatem tego patentu był gładki dźwięk, w którym każda nuta była zawieszona lub podciągnięta. Ta sprawność wraz z manierą wyłamywania się z rytmu wpłynęła na podobieństwo jego solówek do ludzkiej mowy. Dosłownie Jego ulubiony Gibson 335 grał w taki sposób, jakby uzbrojono go w elokwencję ludzkiego głosu. A nazywanie jego czarnej, błyszczącej, ozdobionej pozłoconą i perłową inkrustacją  „Gibsonki”- Lucille, było jak najbardziej uzasadnione. Szczerość jego soulowego śpiewu i ten nie do podrobienia styl gry na gitarze, wywarł wielki wpływ na rozwój muzyki XX wieku, a to z kolei w sposób naturalny przelało się na pojawienie wielu naśladowców, wśród których trzeba obowiązkowo wyróżnić Buddy’ego Guya, czy Alberta i Frieddiego Kingów.  

Ale wróćmy do sesji, na której zrodził się ta ujmująca muzyka. Swoiste spotkanie czarnego nauczyciela i białych uczniów. Jak wspominał sam Mistrz wszystko wyłaniało się całkowicie spontanicznie. Nic z góry nie było zaplanowane, a zakończyło się owocnie w ciągu zaledwie kilku dni. Pomimo, że dwa lata wcześniej w 1969 roku koncertował w Londynie, pojawienie się B.B. Kinga w stolicy Wielkiej Brytanii już samo w sobie było wydarzeniem, w którym chciał uczestniczyć prawie każdy z ówczesnej rockowej śmietanki towarzyskiej. Skład zespołu zmieniał się z każdym  następnym zarejestrowanym utworem.  Stąd nieprzypadkowa obecność w trakcie sesji takich tuzów, dających gwarancje wysokiego poziomu, jak: Petera Greena na gitarze, Steve’a Marriotta na harmonijce, Alexisa Kornera na gitarze akustycznej, Gary Wright z zespołu Spooky Tooth na elektrycznym fortepianie, Stevie Winwooda na Hammondzie czy Ringo Starra na perkusji. 


Całość w większym lub w mniejszym stopniu uzupełniali nie mniej znamienici goście: Ian Stewart – instrument klawiszowe (bliski współpracownik The Rolling Stones), Klaus Voorman – gitara basowa (w różnych składach sideman ex-Beatlesów), Jim Price (współpracował m.in. z The Rolling Stones i Joe Cockerem), Jim Gordon (perkusista zespołu E. Claptona), Bobby Keys – saksofon (m.in. grał z Stonesami), Jim Keltner – perkusja (nagrywał z Bobem Dylanem), Duster Bennett - harmonijka (grał z Johnem Mayallem), Greg Ridley (basista Humble Pie), Jerry Shirley (perkusista Humble Pie), Pete Wingfield – fortepian i wielu mniej renomowanych, acz wartościowych sesyjnych instrumentalistów. Podobno nawet John Lennon z Georgem Harrisonem przymierzali się do uczestniczenia w tym święcie muzyki i wtedy byśmy mieli prawie w komplecie „całą czwórkę z Liverpoolu”! Finał dźwiękowego mitingu z góry musiał być przesądzony. 

Mariaż aury bluesowego Giganta i młodzieńczej, nieskrępowanej inwencji twórczej reszty muzyków, dał znakomity rezultat. Pod „batutą” Mistrza, który cieszył się  szacunkiem i budził powszechny respekt pozostałych instrumentalistów zgromadzonych w studiu nagraniowym, zostały spreparowane wyborne dźwięki. Dostojności i subtelności gry Blues Boya uzupełniła „muzyczna młoda krew”, która dodała bezpretensjonalnej spontaniczności i  szczypty zadziorności. Zgromadzone na płycie utwory same w sobie są kwintesencją bluesowej konwencji. Na plan pierwszy wysuwa się nieśmiertelna Caldonia, rasowy Alexis’ Boogie oraz tęskny Ain’t Nobody Home. Ciekawostką i gratką dla miłośników talentu „Bibiego” jest obecność dodatkowego utworu May I Have A Talk  With You na reedycji kompaktowej z 1993 roku. Co warte podkreślenia, tenże muzyczny konwentykiel stał się kolejnym krokiem ewolucji wiodącej do czasów, kiedy to kolor skóry przestał być koronną argumentacją i wykładnią dla bluesowego artysty. 





sobota, 24 października 2015

MARTYNA JAKUBOWICZ – Maquillage (Pronit 1983)

„Nigdy nie wiem, jaka będzie kolejna płyta. Nie skończyłam żadnej szkoły muzycznej – jestem samoukiem. Najpierw powstaje piosenka grana na gitarze i śpiewana. Muzycy sobie ją opracowują, potem podczas nagrań ulega ona kolejnym przemianom. To, co ja robię, nigdy nie jest pakowane w błyszczący papierek i wystawiane na sprzedaż”.

Tak oto rzecze na temat swojej twórczości ta niepowtarzalna i szczera artystka. Postrzegana jako wysoce refleksyjna „pieśniarka”, obdarzona pokaźną siłą wyrazu. Niezależna, nie poddająca się chwilowym  modom, konsekwentna w tym co robi. Zdecydowanie przekonująca swoją, niezwykle osobistą  wypowiedzią, z którą wielu z Nas w ciągu życia może się utożsamiać.

Martyna Jakubowicz jest jedyną w swoim rodzaju wykonawczynią ballad, będących mieszaniną amerykańskiego folku i bluesa, a także najlepszego rocka bazującego na wspomnianych gatunkach. Jej liryczne kompozycje są przepełnione aurą ciepła i intymności, a także delikatne i refleksyjne. Jej poezja oparta jest na kobiecych emocjach, uczuciach i tęsknotach. Opowiada o takich ludzkich, elementarnych uczuciach jak miłość, samotność, nadzieja, o potrzebie szukania prawdziwej więzi międzyludzkiej. Wyraża nasze ukryte myśli w niezwykły bluesowy sposób.


Pierwszy solowy album „Maquillage“ Martyna zrealizowała ponad 30 lat temu. Od tamtej pory udanie zadomowiła się na polskiej scenie muzycznej jako stylowa wokalistka, gitarzystka i kompozytorka.
Jej debiut brzmi wyśmienicie. Solidna linia basu gitarzysty, skądinąd znanego z TSA – Janusza Niekrasza. Wyborna perkusja Andrzeja Ryszki, bębniarza blues rockowej grupy Krzak. Mięsiste organki słynnego Ryszarda „Skiby” Skibińskiego. Gitarowe zagrania Andrzeja Nowaka biczują z całą swoją mocą nawet największych ignorantów muzycznych. Całość dopełniają klawisze Marka Stefankiewicza oraz precyzyjne dźwięki gitary Cezarego Bierzniewskiego. Warto podkreślić, że nawet sama produkcja płyty jest niebywale solidna, jak na pierwszą połowę polskich lat 80-tych. Brzmi niezwykle świeżo i energetycznie mimo nieubłaganego upływu lat.
Kawałki zgromadzone na tym krążku są niewątpliwie smakowite jeśli można użyć tego kulinarnego terminu. Ale najbardziej w pamięci zapada, obecnie już kultowy, szczególny znak rozpoznawczy w całym zbiorze „martynowych pieśni” – „W domach z betonu nie ma wolnej miłości”.
W dobie PRL-u niedościgłym marzeniem prawie każdej młodej rodziny było posiadanie własnego mieszkania usytuowanego w nowo budowanych osiedlach. Wieżowce z betonowych płyt wyrastały jeden po drugim. Martynie i jej pierwszemu mężowi Andrzejowi Jakubowiczom z pewnością trudno było dostrzec piękno w panoramie rozciągającej się z okna ich nowego lokum.  Ten właśnie posępny, a zarazem nostalgiczny widok, zainspirował Andrzeja Jakubowicza do stworzenia słów do ponadczasowego szlagieru polskiej muzyki. Interesujące, że bohaterką utworu wcale nie była jego ówczesna towarzyszka życia – Martyna, lecz półnaga, anonimowa dziewczyna, nieświadomie okazująca swoje wdzięki w mieszkaniu naprzeciw bloku państwa Jakubowiczów. Martynie z pewnością bardzo podpasował ten wątek literacki spreparowany przez ówczesnego męża, bo właściwie stał się niejako tożsamy z jej artystyczną duszą. 
Ale tak naprawdę ten utwór jawi się jako metafora wspomnienia całego pokolenia artystów dorastających w erze stanu wojennego. Konfrontujących się z przygnębiającym, narzuconym porządkiem socjalistycznej ojczyzny. Kontestujący tym samym ponurą egzystencjalną rzeczywistość poprzez niezwykle barwne dźwięki swojej  muzyki.
Warto nadmienić, że pierwsza dama polskiego blues-rocka, zakochała się w tamtym czasie w filarze grupy TSA - Andrzeju Nowaku. Wspólnie tworząc  rock'n'rollową parę i doskonale współpracujący zespół, który wydał na świat ten już klasyczny, fantastyczny album.
Nawiasem mówiąc, szybko okazało się, że ten związek również nie przetrwał próby czasu, podobnie jak i pierwsze małżeństwo Martyny. W końcu miłość, która miała wystarczyć na całe  życie, zmarła śmiercią naturalną we wspomnianym betonowym blokowisku.
Obok omawianej dotychczas kompozycji, również utwór „Kiedy będę starą kobietą”,  zasługuje na wieczną pamięć. Niektórzy cenią go najwyżej w dorobku artystki. Dla mnie obydwa są jednakowo rewelacyjne. Zresztą pozostałe kompozycje wybornie uzupełniają całość albumu. Niczym nie ustępują wspomnianym hitom.

Kiedy będę starą kobietą
i nie zostanie mi nic oprócz wspomnień
wszystkie chwile życia stracone
powrócą raz jeszcze do mnie

Kiedy będę starą kobietą
czasem będę słowika słuchała
o straconej wolności pomyślę
o mężczyznach, których kiedyś kochałam

Mam jeszcze wina łyk
i chowam go już dziś
dla tych, którzy muszą żyć
jak strumienie pod lodem
jak słońce za mgłą

Jedni ludzie gromadzą fortuny
inni co dzień się bronią przed głodem
strzeż ich Boże i miej ich w opiece
i daj umrzeć póki serce mam młode

Mam jeszcze wina łyk
i chowam go już dziś
dla tych, którzy muszą żyć
jak strumienie pod lodem
jak słońce za mgłą

Mam jeszcze wina łyk
i chowam go już dziś
dla tych, którzy muszą żyć
jak strumienie pod lodem
jak słońce za mgłą

Zakończę cytatem z wypowiedzi Martyny, który jest bliski dla mnie jako odbiorcy i fana dobrej, niekomercyjnej muzyki:  „Sztuka polega na odkształcaniu rzeczywistości w zupełnie odmienną, niezwyczajną formę.  Człowiek słucha muzyki sercem, a nie głową. Nie można cały czas wartościować sztuki.”





sobota, 10 października 2015

THE WHO - Who’s Next (Track/Decca 1971)

Do The Who mam dość ambiwalentny stosunek. Z jednej strony grupa podziwiana przez różnej  maści znawców, wychwalana i hołubiona, a z drugiej (i do tych chyba się zaliczam), nie sposób bezkrytycznie chłonąć wszystkich dokonań tego kultowego kwartetu.

Trzeba jednak przyznać, że w zbiorze wydawnictw Brytyjczyków ta płyta rozkłada na łopatki. Jest dla mnie wyjątkiem w bardzo pozytywnym znaczeniu tego słowa. Może dlatego, że właściwie nie ma tu żadnej nietrafionej kompozycji. Cały materiał jest niezmiernie spójny, a zarazem najbardziej wartościowy wśród wszystkich płyt zespołu. Czuć od samego początku wspaniałą energię emanującą blaskiem muzyki przez duże M. Brzmienie równocześnie bogate, a jednakowo ekspresyjne oraz potężne w całym zakresie omawianego materiału. Co ciekawe, zespół ten nie cieszy się w Polsce taką estymą, jak zbliżeni mu stylistycznie i podobni czasem powstawania muzyki Stonesi, Zeppelini czy nawet Deep Purple. Tak naprawdę trudno wytłumaczyć takie podejście rodaków do tej muzyki. Zresztą o gustach trudno dyskutować, więc ograniczę się tylko do własnego jej odbioru, a właściwie do mojej ulubionej płyty w dorobku The Who - Who’s Next. Recepta na to dzieło wydaje się o dziwo prosta. Perkusja, gitara basowa, gitara i wokal. Zestaw standardowy i niezbyt odkrywczy stanowiący trzon muzyki. A jaki efekt!!! Unikalne w tamtym czasie zagrywki na „wiośle” Pete’a  Townshenda, ekstra „wygary” głosowe Rogera Daltrey’a  i kanonada na bębnach szalonego Keitha Moona. Całość uzupełniona nieziemskimi podchodami basowymi John Entlewistle. To wszystko okraszone smyczkami i eksperymentami  klawiszowymi. Do tego kontrowersyjna okładka. Czterech muzyków zapinających rozporki i odchodzących od monolitu naznaczonego śladami moczu… Manifest olewania całego show-businessu, czy wyrafinowana prowokacja, a może swoiste poczucie humoru inspirowane filmem Stanleya Kubricka 2001: Odyseja kosmiczna?
Prezentowany album zrodził się podstawie projektu Pete’a Townshenda  Lifehouse. Miało być to przedsięwzięcie ambitnie łączące w sobie trzy formy przekazu: film, koncerty i muzykę. Projekt ów Townshend wymyślił po słynnym Tommy.  W zamiarze autora miał stać się następnym  milowym konceptualnym krokiem, ale nie udało mu się spełnić tego zamiaru, ze względu na jego złożoność i brak zrozumienia w środowisku autora.  Na szczęście zespół miał wtedy bardzo dużo nagranego materiału z niedoszłego wyżej wymienionego projektu, z którego odsączył naprawdę doskonałą esencję w postaci finalnego Who’s Next.
Wszystkie kompozycje utrzymane są w typowej dla The Who stylistyce, wzbogaconej o odzywające się niekiedy instrumenty klawiszowe. Album otwiera piękne Baba O'Riley, gdzie wspomnianych syntezatorów użyto niczym sekcji rytmicznej. Z pewnością może zdumieć wielorakie zastosowanie przeróżnych instrumentów klawiszowych, czasami jako element wypełniający tło, nierzadko, jako ważna część brzmienia danej kompozycji. Co doskonale obrazuje obecność syntezatora VCS-3.  Smaczku dodaje także nietypowa koncepcja wprowadzenia partii skrzypiec na finiszu. Mimo tych nowinek, muzyka zawarta na albumie wciąż brzmi jak... typowe The Who. Ostra gitara Townshenda, oparta na osobliwych rytmach wygrywanych przez sekcję Entwistle-Moon, Daltrey różnorodnie wykorzystujący swój głos, plus świetne melodie utworów – styl The Who ma się dobrze! Dość spora rozpiętość klimatyczna utworów nie rozbija spójności albumu. Jest tu niemal hardrockowy Bargain, kontrastujący The Song Is Over, melodyjny Getting In Tune,  częściowo balladowy Behind Blue Eyes, czy pogodny Going Mobile i zabawny My Wife. Na osobną uwagę zasługuje wielowątkowy, ponad ośmiominutowy, swego rodzaju protest song Won't Get Fooled Again. Zdaje się być poważną przestrogą, iż twórcy rewolucji mogą stać się w konsekwencji kalką obalonej siły.


Muzyka zawarta na krążku posiada wiele odcieni, oparta jest generalnie na mocy elementarnych akordów oraz mozaice gitarowych zagrywek, co stanowi dewizę stylu zespołu. Do tego melodyjne klawiszowe balladowe zagrywki, zrównoważone grą na przemian akustycznej i elektrycznej gitary. Subtelne i oniryczne frazy skontrastowane z przenikliwym, totalnym cięciem riffowego majestatu gitar.  Z pewnością The Who niezwykle trafnie uderzył w jakże pożądaną strunę muzycznej namiętności oddanych słuchaczy. Muzyka rezonuje do dziś, blisko czterdzieści pięć lat później. Najbardziej sugestywnym wyrazem tego niech będzie przykład występu grupy w nowojorskiej Madison Square Garden, ku pamięci tragicznego 11 września, gdzie sedno repertuaru stanowiły numery z Who’s Next. Wykonanie The Who było najlepiej odebranym występem tego koncertu co ukazuje wyraźnie, że pomimo upływu kilku dekad muzyka stworzona przez brytyjskich rockmanów w dalszym ciągu olśniewa głębią przekazu i  muzycznej wirtuozerii.