poniedziałek, 29 maja 2017

PORTER BAND – Helicopters (Pronit 1980)



Istnieją różne teorie na życiowe losy każdego z nas. Jedne głoszą, że nasz byt jest zdeterminowany całkowitym przypadkiem, zupełnie ślepym trafem losu. Druga natomiast głosi, że nad ciągiem życiowych zdarzeń w istocie rządzi przeznaczenie. Istnieje też bardziej racjonalna dewiza, że wszystko jest związane z całym zbiegiem logicznych czynników i następstw. Tak czy inaczej, los Jana z Walii jest co najmniej ciekawy. Mianowicie John Porter, bo o Nim będzie mowa, znalazł się w kraju z godłem białego orła na czerwonym tle… No właśnie, czy przypadkiem?

Szukając swojego miejsca w świecie, poprzez zachodnią Europę (Berlin Zachodni), przeszło 40 lat temu dotarł do nadwiślańskiego kraju. Nasz Bohater mimo własnych chęci do wolności znalazł się za tą „nieszczęsną” żelazną kurtyną praktycznie mimowolnie. Demokracja Ludowa nie dopuszczała do eksponowania zbyt swobodnych artystycznych przejawów aktywności. Pomimo tego sami ludzie, którym trudno było odnaleźć się w tej siermiężnej codzienności, potrafili spontanicznie i wzajemnie się wspierać we wspólnych przejawach działalności, także tej artystycznej. Być może ta właśnie serdeczna atmosfera kontestatorów, także komunizmu, przypadła do gustu przybyszowi z Wysp Brytyjskich, gdzie mniemam nie za bardzo mógł sobie znaleźć miejsce ze względu na silne poczucie rywalizacji i konkurencji w zachodniej części świata. Pozornie obca i absurdalna sytuacja w Polsce przyciągnęła Johna do spędzenia reszty życia w naszym kraju. Jak to często bywa dodatkowym motywem pozostania w PRL-u stała się swojska dziewczyna znad Wisły. Podobno „potopowa” Oleńka Bilewiczówna w osobie Małgorzaty Braunek, która jak nie trudno zgadnąć po prostu zawróciła w głowie Walijczykowi (inne źródła podają, że była to inna, anonimowa Aleksandra).



Po tym, wszystko nabrało rozpędu i poprzez przygodę z tworzeniem legendarnego Maanamu (jeszcze pod nazwą Maanam Elektryczny Prysznic), zakończyło się wybornym, przykuwającym uwagę, debiutem pełnym dynamiki oraz zadziorności. O oczywistych i zdaje się wyświechtanych sprawach nie będę pisał, jakie to przełomowe, czy wiekopomne dzieło stworzył Porter ze swoimi kolegami. Raczej skupię się na debiucie Johna Portera, do którego doszło niejako ad hoc, kiedy to na zaplanowany koncert Maanamu, w maju 1979 we Wrocławiu, nie stawili się państwo Olga „Kora” i Marek Jackowscy. Zniecierpliwiony i zniesmaczony takim obrotem sprawy, John Porter zaangażował dolnośląskich muzyków do swojego przedsięwzięcia, tj. gitarzystę Aleksandra Mrożka, basistę Kazimierza Cwynara i perkusistę Leszka Chalimoniuka, z którymi dokonał tego nagrania. Całokształt ich pracy wygląda trochę jakby obco. Nagrania nie przystające do rodzimych artystów. Co ciekawe, nie tyle w zakresie produkcji, która niestety według wielu pozostawia wiele do życzenia, co poprzez cały zakres świeżych środków artystycznego wyrazu jak brzmienie, barwa i ten nieuchwytny element zwany unikalnym feelingiem.

Zawadiacki, jeszcze młodzieńczy i niedojrzały, miejscami niestabilny wokal Portera pomimo oczywistych mankamentów może zjednać sobie wielbicieli. Może to dziwne, ale mi to nie przeszkadza. Powiem wprost. Te okoliczności również związane z niedoborem sprzętowym ówczesnych studiów nagraniowych, przy równoczesnym nagrywaniu prawie za jednym podejściem i całkiem live w studiu, wyłącznie potęgują surowiznę i ujmują szorstkością dźwiękowego manifestu zespołu Portera. Wbrew pozorom mimo wszystko to dość stonowany i dobrze spasowany kawał muzyki (w dziedzinie struktury, aranżacji, jak i tempa). Wciąż miło po lat się tego słucha. Efekt końcowy bez mała porusza, pomimo użycia tak skromnego wachlarza dostępnych środków technicznych. Odzwierciedleniem tego jest miedzy innymi dolatujący rumor związany z imitacją katastrofy tytułowego helikoptera. Imitowano ten efekt za pomocą rzucanych metalowych rekwizytów na schodach opolskiej rozgłośni radiowej. 



Co do kawałków zgromadzonych na krążku: już na dzień dobry mamy frywolny Ain't Got My Music, który obrazuje doskonale, co będzie grane w dalszej kolejności. Radosne i energetyczne zamiatanie aż miło. W następnych utworach dolatują do słuchacza bluesowo-rockowe nuty rockowe, nie odstające swą stylistyką od naprawdę dobrych wzorców ówczesnych zachodnich twórców rockowych (np. Thin Lizzy). Z kolei opierający się skutecznie upływowi czasu rasowy, kipiący witalnością, a napisany pierwotnie dla grupy Manaam, I'm Just A Singer, zdaje się żyć wciąż podtrzymywany przez Portera w teraźniejszych popisach estradowych. Idealnie w całość wkomponowuje się odmienny, bujająco-balladowy Life z delikatnymi partiami gitary basowej i akustycznej, który z kolei tworzy kontrast dla chociażby lekko funkowego Garage. Wymieniam tylko te, które najbardziej utkwiły w pamięci, aczkolwiek wszystkie utwory tworzą znakomitą całość. W odróżnieniu od zjawisk efemerydalnych, jakim była pierwsza formacja – kreacja Portera pod szyldem Porter Band, zupełnie nieprzypadkowa (czytaj niebłaha) muzyka pozostała ku uciesze, mam nadzieję, następnych pokoleń słuchaczy.