Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rock. Pokaż wszystkie posty

sobota, 8 lipca 2023

BIG STAR – # 1 Record (Ardent 1972)


„Tworzenie melodyjnych piosenek zawsze było dla mnie najważniejszym miernikiem jakości zespołu, a Ci goście byli bez wątpienia mistrzami…”

Michael Mills – basista, autor tekstów i współzałożyciel zespołu R.E.M.


Tylko tyle… i aż tyle. Taki slogan ciśnie się na usta podsumowując to wydawnictwo amerykanów. Pozornie nic odkrywczego, a jednak. Ale po kolei.

Number 1 Record wpłynął na wiele alternatywnych zespołów w USA i innych krajach, zwłaszcza na zespoły takie jak R.E.M. i The Replacements z amerykańskiej sceny rocka studenckiego lat 80. I to pomimo faktu, że w momencie wydania #1 Record notował bardzo słabą sprzedaż, chociaż był powszechnie chwalony przez krytyków. Być może zawiniła słaba promocja albo zbyt błaha stylistyka łącząca rocka z lat 70-tych z melodiami a’la Beatlesi. I chyba było coś na rzeczy, gdyż dystrybutorem płyty była firma Stax, która wówczas chyliła się ku niechybnemu upadkowi. 


Ten premierowy album nadał zespołowi rozpędu, stanowił inspirującą bazę do następnych płyt. Big Star był jednym z niedocenianych zespołów lat 70-tych, ale wydał jeden z bardziej pozytywnie recenzowanych albumów dekady. #1 Record wyróżniał się na tle reszty amerykańskiej sceny rockowej swoją wyjątkowością i zgoła wyprzedzał swoje czasy świeżym powerem, popowym brzmieniem, stylem, który stał się bardziej popularny w późnych latach 70-tych i 80-tych. Choć według mnie, klasyfikowanie stylów muzycznych wydaje się dość karkołomnym, by nie powiedzieć pseudo eksperckim zabiegiem. Bo co to oznacza soft rock, czy power pop? Wygląda na to, że Ameryka we wczesnych latach 70-tych wciąż czerpała z epoki flower power, zanurzając się w psychodelicznym klimacie, i nie była jeszcze gotowa na bardziej melodyjne, popowe brzmienie rocka. Cieszę się, że mogę zarekomendować piosenki z tego albumu i mieć satysfakcję z odbioru tej muzyki, podobnie jak kilkanaście tysięcy osób, które prawie pól wieku temu kupiły go i zapamiętale słuchały, jak Ameryka długa i szeroka.


Na pierwszej stronie winylowego krążka dominuje rock & roll, podczas gdy druga staje się coraz bardziej refleksyjna i liryczna. Na ogół brzmienie gitar jest ostre i pełne. Nawet subtelne utwory mają w sobie coś z napięcia, a jednocześnie emanują delikatną żarliwością. Z kolei tzw. rockery rozbrzmiewają z całą werwą.


Debiutancka płyta to melodyjna mieszanka muzyczna, napędzana gitarami, chwytliwa i pulsująca. Bazująca na wysoko brzmiącym głosie poszczególnych muzyków, którzy nie uciekają od wspólnych harmonii wokalnych. To powinno teoretycznie pobudzić potencjalnych słuchaczy. A jednak w praktyce album nie został należycie odebrany przez słuchaczy. Niestety, nie spotkał się z większym zainteresowaniem, pomimo pozornie tak łatwo przyswajalnej stylistyki.


Jakby tu opisać lub porównać z innymi wykonawcami ich muzykę? Spróbujmy! Letnia „kalifornijska” płyta nagrana w stanie Tennessee, a dokładnie w mieście Memphis. Kapeczka Byrdsów tu, szczypta Beach Boysów tam, odrobina ciężkości San Francisco a’la zespół Moby Grape, czy młodsza od wspomnianych formacja Cheap Trick, niebagatelna rola stylistyki The Beatles, no i troszkę maniery R.E.M. z ich wcześniejszego okresu. Zawile? Chyba nie… Number 1 Record kipi energią, tudzież melancholią wymieszaną z radością, wrażliwością i nutą młodzieńczej naiwności oraz beztroski. Dzieło kompletne? Niektórzy uważają nawet, że to najbardziej skromny, niedoceniany przez słuchaczy zespół wszechczasów. Notabene, o tak przewrotnej nazwie! Na pewno pozbawiony wymiernego, komercyjnego sukcesu.


Kolejnym, wyjątkowym aspektem była charakterystyczna okładka tego wydawnictwa. Podświetlony neon niczym reklama, czy szyld sklepowy jaśniejący w mroku nocy. Trudno ją przeoczyć i pomimo tego, że jest raczej koncepcyjnie błaha, przyciąga uwagę.


Jeśli kiedyś widzieliście film o zespole, to wiecie o co chodzi w tym tekście. Jeśli nie, to bardzo polecam; kilka lat temu dość często emitowany w kanale Sundance TV. Big Star: Nothing Can Hurt Me z 2012 r., gdzie autorzy filmu w sposób trafnie zobrazowali całe zjawisko tej, już powoli zapominanej lub jak u nas w Polsce, mało znanej formacji, która nagrał swój debiut w składzie: Alex Chilton na gitarze i wokalu, podobnie jak Chris Bell, w charakterystycznych dla całości albumu harmoniach wokalnych udzielał się także basista Andy Hummel oraz Jody Stevens na perkusji. Cały kwartet podczas nagrywania pierwszej płyty wspomagany był gościnnie przez klawiszowca i wokalistę Terry’ego Manninga.



niedziela, 15 stycznia 2023

ODDZIAŁ ZAMKNIĘTY - Oddział Zamknięty (Polskie Nagrania 1983)

„Nasza muzyka stanowi skojarzenie „nowej fali” z rockiem, zaś teksty są efektem przemyśleń nad życiem i problemami, z którymi boryka się pokolenie młodych ludzi”

Oddział Zamknięty. Debiut. Zaznaczam że w tym przypadku kieruję się przede wszystkim… intencją wspomnień. A może nawet sentymentem, próbując przywołać pamięć o tej płycie. Czas płynie szybko. To już prawie 40 lat kiedy album OZ ujrzał światło dzienne. Prosta, biała okładka z charakterystycznym logo i poniżej nazwa zespołu wymyślonym przez Jaryczewskiego i Szlagowskiego. Nie chodzi o ascetyczną stronę grafik, ale generalnie o zawartość, która kryła się pod obwolutą tej produkcji. Zresztą pamiętna okładka trafnie oddaje znaczenie nazwy zespołu. Jest związana z frontmanem grupy, który w na początku lat osiemdziesiątych upozorował próbę samobójczą, chcą uniknąć poboru do wojskowej służby zasadniczej i w następstwie trafił do… szpitala psychiatrycznego. 


Ale nie będę tu rozwijać medycznych tematów. W szerszym, nieco metaforycznym, temacie to idealne określenie na Polskę w dobie po wprowadzeniu stanu wojennego. Kraju po części izolowanego, ale też smutnego, w którym wszystko postawiono na głowie dzięki naszym ówczesnym przywódcom, którzy ufundowali dość absurdalną rzeczywistość rodakom. Sama treść muzyczna przekonuje. Trzeba pamiętać, że w dobie stanu wojennego i zaraz po nim, wyraz jakiegokolwiek buntu zawarty w muzyce rockowej był bardzo pożądany przez młodszą rzeszę słuchaczy. O ironio, rządzącym decydentom było na rękę odwrócenie uwagi sfrustrowanej młodzieży od sytuacji socjalistycznej Ojczyzny, dlatego niespecjalnie przeszkadzali w rozpowszechnianiu muzyki preferowanej przez zespół.


Oddział Zamknięty na swojej pierwszej płycie, jak na nasze rodzime warunki, przedstawił świeże spojrzenie, przy równoczesnym spójnym stylistycznie brzmieniu rockowym. Od początku „jedynka” Oddziału stała się kopalnią hitów, które przeszły do kanonu polskiej muzyki. Zadziorne gitary, fajne i trafne tematy wyśpiewane przez charakterystyczny głos wokalisty, zdecydowały o błyskawicznym sukcesie albumu.


Warto wspomnieć, że 29 lutego 1984 roku w trakcie podpisywania przez muzyków płyt w warszawskim salonie „Polskich Nagrań", a dzisiejszym „Empiku”, na rogu ul. Świętokrzyskiej i ul. Nowy Świat – rozentuzjazmowany tłum fanów wszczął awanturę, w wyniku czego interweniowali funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej!!!


W opinii większości muzyków zespołu, debiut fonograficzny stanowi ich fundamentalne, jak nie najważniejsze dzieło. Bo kto nie zna takich przebojów Andzia i ja, Obudź się, Party (popularna „Prywatka” zainspirowana przebojem Rolling Stonsów Beast of Burden), czy Ten wasz świat. Bardzo dobrze wpisujące się w obraz codzienności widzianej oczami dorastających Polaków. Ich stosunku do siermiężnych, nienapawających optymizmem czasów, a także buntu i ucieczkom w hedonistyczną krainę domowych balang, napędzanych rozmaitymi stymulatorami.

Materiał na płytę powstał na przestrzeni wielu miesięcy 82-83 r. podczas zaledwie trzech sesji nagraniowych. Udział w nich brało, w różnych konstelacjach, 7 muzyków: wokalista Krzysztof Jaryczewski, Wojciech Łuczaj-Pogorzelski grający na gitarze drugi wokalista, basista Paweł Mścisławski, udzielający się wokalnie Włodzimierz Kania, Jarosław Szlagowski na perkusji oraz sekcja rytmiczna w osobach Marcina Ciempiela – gitara basowa, Michała Coganianu – perkusista udzielający się w dwóch kawałkach: Jestem zły, a także hitowym Andzia i ja

Warto zaznaczyć, że jak przystało na modelową kapelę rockową, sami muzycy nie jawili się tak niewinnie, jak przysłowiowe aniołki. Nie unikali hotelowych zadym, balang „jakich nie przeżył nikt”. Ale przede wszystkim kreowali niezapomnianą muzykę, surową i bezkompromisową jak oni sami. W tamtym czasie prawie żadna kapela nie przemawiała do młodzieży tak bezpośrednio, prowokując do myślenia i zachęcając do spontanicznej hulanki bez zwracania uwagi na toporną rzeczywistość schyłkowego PRL-u.


Ps. I tylko szkoda, że zwaśnieni liderzy z pierwotnego składu (Krzysztof Jaryczewski, Wojciech Łuczaj-Pogorzelski) jakoś nie mogą zgodnie tworzyć wspólnie kolejnych płyt. A prowadzą aktualnie dwa osobne projekty: Jary Oddział Zamknięty i… Oddział Zamknięty.



poniedziałek, 24 stycznia 2022

FRANK ZAPPA - Hot Rats (Reprise 1969)

„Każdy ma prawo być szczęśliwym na swoich własnych warunkach”
Frank Zappa

Frank Vincent Zappa. Człowiek zagadka!? Bezkompromisowy, pozbawiony hipokryzji artysta totalny. Jedyny w swoim rodzaju. Całkowicie nie do zastąpienia! Piszę tak, bo swoją twórczą postawą na taką opinię niezbicie zapracował. Co tu dużo gadać, Frank był, jest i będzie wielki! Muzyk, gitarzysta, a właściwie multiinstrumentalista, dla którego żadnych granic, czy jakiejkolwiek astenii nie było. Potwierdzeniem na to jest album nazwany jak jego ówczesny zespół – Hot Rats.

„Kompozytor to człowiek, który wmusza swą wolę w nic nie podejrzewające molekuły powietrza, często z pomocą też nic nie podejrzewających muzyków.”
F.Z.


Frank Zappa potomek włoskich emigrantów. Przez niektórych postrzegany jako odmieniec i ekscentryk, a przez innych uważany za fenomen i geniusz. Pozostawił po sobie wielki dorobek fonograficzny. Prawie 30 albumów wydanych za życia, w tym wiele z nich to płyty podwójne w wersji winylowej. Po śmierci światło dzienne ujrzało drugie tyle! Jego dyskografia jest wprost proporcjonalna do opinii krążących na temat jego dorobku. Tyle różnej muzyki, co odrębnych zdań w kwestii określającej tę niepowtarzalną dźwiękową spuściznę. Bo przecież łatwo zauważyć, wcale nierzadkie, zupełnie rozbieżne komentarze w odbiorze muzyki, która w wielu przypadkach tworzyła dźwiękowy konglomerat i pozorny mętlik stylistyczny. Tak wyraźnie nawiązujący do jazzu, fusion, rocka, a nawet muzyki współczesnej, tudzież eksperymentalnej. Czyli totalny awangardzista? Po części też, ale nie tylko!

„Umysł jest jak spadochron. Nie działa, jeśli nie jest otwarty”.
F.Z.


Napisać że ten album jest bardzo dobry to właściwe… nic nie powiedzieć! Jeśli pozwolicie, z resztą zgodnie z credo Zappy: „Pisanie na temat muzyki jest jak tańczenie na temat architektury”, nie będę się zbytnio rozwodzić na wyżej wspomniany temat, szczególnie jeśli próbujemy jednoznacznie opisać lub zdefiniować muzykę Zappy.

Niemniej jednak kilka zdań trzeba tutaj przekazać. Po pierwsze pragnę uświadomić wszystkich, że nie jest to album przeznaczony do słuchania w czasie wykonywania jakiejś czynności z gatunku „muzyka w tle umili Państwu czas”. To zdecydowanie płyta do odbioru w pełnym skupieniu, najlepiej w dobrej jakości dźwięku. Hot Rats pomimo tego, że został zarejestrowany ponad pół wieku temu wcale nie trąci myszka. Wręcz przeciwnie jest jak najbardziej ponadczasowym dziełem, a nawet przy dobrym nagłośnieniu może przeistoczyć się w audialne misterium. Nieprzypadkowo to wszystko brzmi jakby było nagrane współcześnie, ponieważ podczas rejestracji zastosowano m. in. eksperymentalny i nowatorski 16 ścieżkowy rejestrator dźwięku (np. poszczególne elementy zestawu perkusyjnego nagrano na osobnych ścieżkach – werbel na jednej, bęben basowy na innej, talerze na kolejnej), a także wykorzystano technikę overdubbing z dograniami partii saksofonu i klawiszy. Niejednokrotnie rejestracji dokonano na różnych prędkościach i tempie dźwięków instrumentów perkusyjnych. Zmiksowane przez samego Zappę, który dzięki swojemu talentowi przyczynił się do tak rewelacyjnego, soczystego i przestrzennego brzmienia całości. Dodam, że w 1987 roku Zappa dokonał jeszcze jednego, tym razem cyfrowego remasteringu, który uwydatnił dynamikę, wyeksponował wiele dźwiękowych niuansów i dodał kolorytu partiom poszczególnych instrumentów.

„Piszę taką muzykę jaką lubię. Jeśli podoba się innym ludziom, to w porządku, mogą iść do sklepu i kupić sobie płyty. A jeśli im się nie podoba, to zawsze mają Michaela Jacksona do posłuchania.”
F.Z.

Album składa się z sześciu… mówiąc delikatnie, urozmaiconych utworów, z czego prawie wszystkie są w pełni instrumentalne, a tylko jeden – Willie the Pimp, zawiera jak dla mnie „zabójczo stylowy” wokal Captaina Beefhearta (wł. Dona Van Vlieta).


Cała płyta to głównie świeżość, zaskakująca często sowizdrzalska energia i lekkość, szczególnie dla awangardowo-progresywnych rejonów, ale diametralnie różnych od patetycznych dokonań innych grup z nurtu progresywnego, takich jak np. King Crimson. Rockowe schematy, jazzowa inklinacja do improwizacji i pochodząca z muzyki poważnej struktura. Co tu dużo mówić… trzeba posłuchać!

„Większość ludzi nie poznałaby dobrej muzyki nawet gdyby podeszła ona do nich i ugryzła ich w dupę.”
F.Z.


Na koniec słowo o charakterystycznej okładce. Jej projekt graficzny opracował Cal Schenkel. Wykonana w podczerwieni fotografia na frontowej stronie okładki przedstawia wychylającą się z pustego basenu groupie (czyli zapaloną fanka wykonawcy) w mocnym makijażu. Ta dziewczyna, to Christine Frka, znana jako Miss Christine, aktywistka grupy GTOs (The Girls Together Outrageously).


„Najważniejszą rzeczą do zrobienia w twoim życiu jest nie przeszkadzać innym w ich życiu”
F.Z.

ps. Gdzieś, kiedyś znalazłem takie sformułowanie na temat tego rodzaju muzyki, które może zastąpić wszelkie rekomendacje: „Pozostaje nam już jedynie pozbierać szczękę z podłogi, wrócić do siebie, zejść na ziemię i nieco zwolnić…”. :)




niedziela, 27 września 2020

DAVE MASON - Alone Together (Blue Thumb 1970)



Zacznę od tego, że wcale nieobligatoryjnie ten wykonawca z owym albumem powinien być kategoryzowany do umownej rubryki bloga – „Mało Grane Mało Znane”. Ale jakoś mi tam najzwyczajniej pasuje. Powiem dlaczego. Podobnie jak ja, wielu powie, że niby mało znany. Niekoniecznie, gdyż wytrawni miłośnicy klasyki rocka na pewno polemizowaliby z postawioną tezą. Przecież to muzyk grupy Traffic z Stevem Winwoodem na czele. Mało Tego! W przeciwieństwie do starego Kontynentu, w Ameryce Północnej dość znany i szanowany. Od niedawna został wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame jako członek-założyciel tejże grupy. Udzielający się też w projektach innych słynnych przedstawicieli światowego rocka. Niedoszły pilot wojskowy współpracował z takimi tuzami rocka jak: Paul McCartney, George Harrison, The Rolling Stones, Jimi Hendrix, Eric Clapton, Steve Wonder, David Crosby, Graham Nash, Fleetwood Mac. Dla znawców tematu wykonawca doskonale znany mający swoje przysłowiowe „5 minut” w momencie wydania płyty, wspinając się tym samym do zestawień wielu cenionych fonograficznych wydawnictw (Only You Know and I Know). Natomiast dla mniej wtajemniczonych – sądzę, że niekoniecznie. Szkoda, że nieco ignorowany, a przecież posiadający duży artystyczny potencjał. Po drugie, album Alone Together nie był za bardzo eksponowany we wszelkich rankingach, bądź zestawieniach. Przylgnęła do niego etykieta „zaginionego klasyka” lub „zapomnianego arcydzieła”. 


Chociaż towarzyszyły mu pochlebne recenzje opiniotwórczych muzycznych magazynów (np. Billboard), raczej trudno znaleźć ten tytuł na listach popularnych płyt, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę takie sprzed pół wieku. Traffic, Winwood, Clapton i wiele innych nazw kojarzonych z Masonem oczywiście, a i owszem, co rusz napotykamy. Natomiast solowego Dave’a Masona nie zawsze. Zdaje sobie sprawę, że wykładnia moja na ten temat może trochę irytować fanów i znawców starego grania, ale myślę, że summa summarum zaszeregowanie pod rubryką „MGMZ” jest słuszne. 


Czas zatem odrobić zaległości, jeśli ktoś nie zna zawartości albumu. Zawsze gdy próbujemy coś zaszufladkować to szukamy uzasadnienia. Podobnie jest w tym przypadku. Koronnym argumentem na pewno jest historia tej płyty wydanej w epoce obfitującej w podobną nutę. Chyba nadmiar podobnie wartościowej muzyki przyczynił się w pewnym stopniu do zniknięcia tego wydawnictwa w zalewie podobnych stylistycznie. Być może zbyt słaba promocja albumu. Możliwe, że brak dostatecznej aktywności managera, czy innego impresario. Trudno gdybać. Niewątpliwie zaskakująco dobra płyta niestety przeszła bez większego echa. A jest naprawdę świetna! 


Stylistycznie osadzona w klimacie zespołu Traffic z domieszką Erica Claptona i Joe Cockera. I wcale nie przypadkowo. Jeśli ktoś lubi wspomnianych wykonawców, to zapewne przypadnie do gustu to wydawnictwo. Dave Mason wokalista, multiinstrumentalista, z akcentem na gitarę, mający znaczny wpływ na styl formacji Traffic, dokładnie pięć dekad temu postanowił sam zapracować na swoje konto. Stąd ten udany debiutancki solowy projekt. Pełny odniesień do stylu wspomnianych wykonawców. Ale to nie tylko ten wspólny mianownik. Podobnie rzecz się ma co do obsady instrumentalistów biorących udział w sesji nagraniowej albumu. Bonnie Bramlett, Leon Russell, Jim Capaldi – skądinąd kolega z zespołu Traffic, Rita Coolidge, Jim Keltner, Carl Radle i Jim Gordon itd. Przytoczenie wymienionych osób wyjaśnia trafnie brzmieniowe konotacje tego artystycznego spotkania. Przecież duet rytmiczny C. Radle i J. Gordon stanowił trzon legendarnego Derek and the Dominos, to samo dotyczy Bonnie Bramlett. To oni wówczas zacieśniali współpracę z Claptonem. Z kolei Leon Russell był głównym muzycznym kompanem Joe Cockera wraz ze wspomnianym już basista Carlem Radle udzielającym się w kapeli Mad Dogs & Englishmen. 

Takie to były czasy, że muzycy uważani za legendy światowej muzyki niejednokrotnie wymieniali pomysły i doświadczenia oraz wspomagali się w różnych konfiguracjach. Często stanowiąc swoistą wspólnotę artystyczną inspirującą się wzajemnie. Muzyka z tej płyty nie jest za bardzo odkrywcza, co w tym wypadku wcale nie działa na niekorzyść. Wręcz przeciwnie. Mason porusza się w doskonale znanych sobie obszarach, klimatem zbliżonych do swojej formacji Traffic. Podąża tą drogą, rozwijając swoje pomysły na utartych ścieżkach stylu, który tak owocnie zapoczątkowany został wspólnie ze Stevem Winwooodem. Udowadnia swoje mistrzostwo w pojmowaniu muzyki, to lirycznymi frazami dźwięku i słowa, a w innych fragmentach żywiołową energią starego rocka, soulu i rhythm and bluesa. Smakowicie łącząc zrównoważone wątki akustyczne i elektryczne. Zawartość każdej piosenki łapie zmysły słuchacza i tworzy pozytywne emocje. Wymierny wkład w ostateczną formę kompozycji włożyli wspomniani twórcy, odciskając swoje piętno na każdym fragmencie albumu. Jeśli ktoś zna dorobek zaznaczonych muzyków, to doskonale orientuje się w brzmieniach, w które obfituje to wydawnictwo. Dla mniej wdrożonych słuchaczy wspomnę jedynie, że jeżeli lubicie wykonania Layli Claptona, czy Feelin' Alright, to jest to muzyka stworzona dla Was! Zresztą ten drugi utwór jest autorstwa D. Masona, a grywany m.in. przez wspomnianego Cockera, Grand Funk Railroad, Electric Light Orchestra, etc. 
 
Album w 1970 roku wydano również w limitowanej wersji. Kilka słów o niej, bo jest całkiem interesująca. Około 1/3 nakładu płyty zostało wytłoczone z tak zwanego „metalizującego marmurowego winylu”. Mieszanki różu, brązu i beżu, a nie tradycyjnego czarnego tworzywa. Obwoluta płyty składana jest na trzy części z wewnętrzną kieszenią do przechowywania płyty. Górna część ma wyciętą fotografię Masona w cylindrze i kolaż ze skalistym urwiskiem. Dodatkowo na wierzchołku koperty znajduje się mały otwór, który pozwala na powieszenie całej okładki na ścianie jako plakat. 
W tym roku w ramach uczczenia 50 rocznicy wydania albumu, Mason pokusi się o ponowne nagranie tego samego materiału nazywając ten projekt Alone Together… Again. Jest to w istocie kopia pierwotnego pomysłu nagranego ponownie z innymi muzykami i nawet z graficzną parafrazą pierwotnej okładki. Autor ponownie zabierając się do pracy nad starym materiałem, miał na celu korektę młodzieńczych pomysłów, z których nie był do końca zadowolony. Chciał nadać całości bogatsze i bardziej dojrzałe aranżacje oraz brzmienie. Nie będę tego oceniać, bo płyta  ma się ukazać w listopadzie 2020 ? Miłego słuchania!







czwartek, 27 czerwca 2019

POINT BLANK - Second Season (Arista 1977)

"Yippee-I-Yay
Yippee-I-Yo
Ghost Riders in the Sky”


Śmiałkowie wędrujący ku nieznanemu, poszukiwacze napędzani gorączką złota, notoryczni hazardziści, kowboje w kapeluszach z szerokim rondem, dumni Indianie toczący walki z przybyszami zza „wielkiej wody”, nieustraszeni szeryfowie, z błyszczącą gwiazdą, stojący po stronie Temidy. Z przeciwnej strony, wyjęci spod tego prawa rewolwerowcy i outsiderzy. Skoki na banki i napady na transporty kolejowe. Pojedynki w samo południe na ulicach, gdzie obowiązkowo stoi przybytek zwany saloonem, w którym panie lekkich obyczajów zarabiają na codzienny chleb – takie oto wizje snują się nam w głowie, gdy słyszymy termin „Dziki Zachód”. 

Mityczna konfrontacja na linii cywilizacji z naturą. Tę pierwszą uosabiał nowy ład – stróże prawa, senne prowincjonalne miasteczka i ich pełni nadziei mieszkańcy, urodzajna ziemia i kolej parowa. Tę drugą – bezkres spieczonej od słońca prerii, przemierzające ją stada bizonów. Wyjęci spod prawa rzezimieszki, brawurowi rewolwerowcy na swoich poskromionych mustangach w osobach Jesse Jamesa, Billy The Kida, Boba Daltona, Dzikiego Billy Hickoka, czy Buffallo Billa oraz nieuchwytni i zwykle niebezpieczni Indianie. 
I co to właściwie ma wspólnego twórcami niżej opisanymi? Właśnie wydaje mi się, że jak najbardziej ma. Osobiście kojarzy mi się z tym, co zaraz przedstawię. Ich cały styl i idea grania nawiązuje wprost do klimatów… kowbojskich. Wystarczy spojrzeć na muzyków - jak wyglądają, co grają i o czym śpiewają, a mamy echo dawnych anegdot, legend i mitów wprost ze świata „Dzikiego Zachodu”. Co więcej, za credo zespołu niech posłuży wizerunek okładki debiutu, opatrzony potężną dwulufową strzelbą, jakby żywcem wyjętą z westernu, skierowaną „wprost” (point blank) w każdego słuchacza! 

Jak wiemy na „Dzikim Zachodzie” sięgnięcie po broń było najprostszym sposobem załatwiania spraw, niezależnie od tego, czy źródłem konfliktu – zarówno długoletniego zatargu, jak i najzwyklejszej sprzeczki – były pieniądze, kobieta, czy urażona duma. Jak broń stanowiła nieodłączny element dzikiego zachodu, tak zwykle w środowisku buntowników - patrz rockmanów - często gitara jawi się jako atrybut wolności, niezależności i buntu. 

Majaczące sylwetki teksańskich rangersów w rozgrzanym falującym powietrzu, olbrzymie kaktusowe karnegie, jęk kojota preriowego, zawadiacki południowy blues, doprawiony jurnymi gitarowymi zagrywkami. 


Co tu dużo gadać, po prostu pyszne, surowe rockowe południe (southern) jak u „krewniaków” z Lynyrd Skynyrd, podlane szczyptą hard rockowej dynamiki. Świetne, często zadziorne numery. Zawiesiste brzmienie. Ekscytująca, zazwyczaj intensywna muzyka. Dobry wokal. Fajowe gitarowe riffy i sola. 


Nie trudno zgadnąć, że to wszystko nie przyszło od tak sobie, od razu. Jak to zazwyczaj bywa, przychylność fanów przepłacili wielką pracą, zarówno na próbach, jak też podczas forsownych występów na żywo. 

Grali do upadłego wszędzie, gdzie chciano ich słuchać. Przy tym jakże świetnie się bawili nie zwracając za bardzo uwagi na forsę. Dochodziło to takich paradoksów, że za zarobione gaże za występ w klubie, nie mogli uregulować rachunków, bo zbyt dużo skonsumowali płynów wyskokowych podczas tego właśnie koncertu 😁 

Sam zespół Point Blank zapoczątkował swój żywot dokładnie 19 lipca 1974 roku w aglomeracji Dallas, na bazie zespołu Odessa przez gitarzystów Rusty'ego Burnsa i Kima Davisa, wokalistę Johna O'Daniela, perkusistę Petera „Buzzy” Gruena i basistę Phillipa Petty. 

Druga płyta formacji, bo o niej jest mowa, powstała dosyć spontanicznie, z rozpędu pod egidą producenta Billy’ego Hama, znanego skądinąd ze współpracy z ZZ Top i inżyniera dźwięku Terry'ego Manninga. 


Second   Season   stanowi naturalną kontynuację stylu zapoczątkowanego na pierwszym krążku. Point Blank wszedł do studia wyczerpany po zagraniu ponad 300 koncertów w 1976 roku. Podczas promowania debiutanckiej płyty, notabene bardzo udanej, wcześniej wspomnianej, z okładkowym wizerunkiem strzelby dubeltówki. Wiele kawałków zawartych na drugim albumie zostało nagranych już podczas pierwszych sesji debiutanckiego albumu. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ po raz pierwszy, poważnie skoncentrowali się na tekstach, tak samo jak na bardziej urozmaiconej muzycznej ścieżce. Zwyczajnie dojrzewali, rośli jako rasowy zespół z amerykańskiego południa, czy też jak sami o sobie mówili „Texas Blues Rock Band”. 

Na koniec, parafrazując Wojciecha Młynarskiego, taki oto krótki krotochwil: 


I z gitarą, jak Point Blank, w Teksas rusz, 
z pojedynki wilkom strzelać w paszczę, 
po przygodę, po urodę życia pośród leśnych głusz, 
tam, gdzie życie nikogo nie hłaszcze. 


Howgh!!! 😁



niedziela, 2 grudnia 2018

PERFECT – Perfect (1981 Polskie Nagrania Muza)


„Ze sta­nu dos­ko­nałości nie wie­dzie żad­na dro­ga w przyszłość. Osiągnąwszy dos­ko­nałość można się tyl­ko cofnąć.”
Carl Gustav Jung

Cytat ten pasuje jak ulał do historii grupy Perfect ze Zbigniewem Hołdysem.

Jest rok 1983. Olbrzymia popularność Perfectu i nagle lider formacji w osobie Hołdysa decyduje się na drastyczny krok o zawieszeniu działalności na prawie pięć długich lat. Analogie do myśli klasycznego szwajcarskiego psychologa cisną się same!

Od niebytu w byt i powrót w pierwotny stan. W międzyczasie „co nieco zdziałali” ;-) I to nie byle jak. Po prostu perfekcyjnie! Ale żeby dojść do doskonałości (lub zbliżyć się do niej) niestety trzeba się natrudzić. Podobnie rzecz się miała z procesem powstawania zarówno zespołu, jak i kultowej debiutanckiej płyty. Jak wspominają muzycy praca nad debiutem była też uciążliwa organizacyjnie.

Tworząca się konstelacja muzyków co rusz napotykała niedogodności. Sprzęt do studia Polskich Nagrań Muza mieszczącego się przy ulicy Okaryny 1 (inne źródła podają ul. Myśliwiecką i Program 3 ) w Warszawie tachała sama. O technicznych mogła wtedy tylko pomarzyć. Ustawianie wzmacniaczy, strojenie instrumentów, czy sterowanie mikserem należało w całości do poszczególnych muzyków Perfectu. Nie rzadko sesja rozpoczynała się o 10 wieczorem… Właściwie 3 sesje: w lutym, maju i czerwcu 1981 roku. Sami muzycy wspominają, że wszystko rodziło się w bólach i może dlatego przyniosło tak wiele satysfakcji i niekłamanej radości.

Ale wcześniej cały materiał był przećwiczony do… perfekcji. Tak mozolnie, dzień w dzień, przez prawie 6 godzin. Najzwyczajniej ogrywali, w jesienne dni 1980 r., do bólu nowy materiał przygotowywany z myślą o pierwszej płycie i czekali rozemocjonowani i nieco niepewni na swoje pierwsze wejście do warszawskiego studia nagraniowego. Wszystkiemu towarzyszyła wszechobecna konstruktywna motywacja i pełna mobilizacja.



Te i wszystkie przeszłe dni poprzedziło powstanie grupy w czerwcu tego samego roku zaraz po powrocie Zbigniewa Hołdysa ze Stanów Zjednoczonych. Jak wieść niesie od razu na gorąco po przyjeździe zza oceanu postanawia założyć rockowy zespół. Taki co da „takiego czadu, że powali wszystkich na kolana”.

Ten doskonały artystycznie zespół wyłonił się na gruzach poprzedniej formacji o podobnej, dłuższej nazwie. Nie wgłębiając się w szczegóły powiem tylko, że u zarania działalności, na przełomie 1977 i 78 r., zespół zajmował się wykonywaniem ówczesnych coverów muzyki popularnej towarzysząc piosenkarkom w rodzaju Ireny Santor, czy Haliny Frąckowiak. Nie śmiem oceniać i nawet nie próbuję jak to wszystko brzmiało, czy informować, gdzie było wykonywane, ale warto wspomnieć, że pierwszy skład tworzyli bardzo wartościowi instrumentaliści pochodzący z grupy Breakout: perkusista Wojciech Morawski i basista Zdzisław Zawadzki. Wokalistek z formacji Alibabki: Ewy Konarzewskiej i słynnej na całym świecie w późniejszym czasie Barbary „Basi” Trzetrzelewskiej. Ważną rolę wówczas pełnił Paweł Tabaka. Twórca pierwszej nazwy Perfect Super Show and Disco Band. Podobno taka nazwa pochodziła od części nazwiska obsługującej instrumenty klawiszowe wokalistki Fleetwood Mac: Christine Perfect-McVie.

Pierwszy słynny skład tej grupy to oczywiście Zbigniew Hołdys (gitara), Piotr Szkudelski (perkusja), Zdzisław Zawadzki (bas) i Ryszard Sygitowicz (gitara). Grzegorz Markowski dołączył później – on z kolei rozpoczynał już kilkanaście miesięcy wcześniej w zespole Victoria Singers, przeistoczonego wkrótce w formację VOX ( …tej od Ryszarda Rynkowskiego). Pierwszym otarciem się o wielką scenę frontmana Perfectu był epizod związany z użyczeniem wokalu do pierwszoplanowego utworu ścieżki dźwiękowej niezapomnianego serialu „07 złoś się”.


Pierwszy koncert składzie Hołdys / Markowski / Sygitowicz / Zawadzki / Szkudelski, zespół zagrał 1980 roku, w klubie akademickim w Poznaniu. W tym miejscu trzeba oddać głos wokaliście Grzegorzowi Markowskiemu:
„Pojechaliśmy do Poznania. Tam w domu studenckim, w takim bardzo małym klubie przyjechał Perfect oraz dwóch technicznych: kierowca i akustyk. Było nas dziewięciu, a publiczności całe siedem osób – czyli siedmiu studentów. Za zdobyte honorarium siedmiu biletów, zakupiliśmy dziesięć win po 3, 50 i upiliśmy się wraz z widownią. Wykonaliśmy pierwszy koncert na lekkim „rauszu”.

Wkrótce wszystko nabrało niebywałego rozpędu. W ciągu pół roku nastąpiła eskalacja popularności wymieszana z iście totalnym uwielbieniem. Parę miesięcy potem, tłumy fanów wybiły wszystkie szyby, aby dostać się do środka kilkutysięcznej poznańskiej hali Areny. Kolejnym świadectwem miłości słuchaczy był incydent w Toruniu, gdzie ciężaru oddanych fanów nie wytrzymały gałęzie drzew okalających amfiteatr. Na ucieczkach muzyków do kieleckich piwnic przed fanami kończąc.



Tymczasem zapotrzebowanie na koncerty wzrastało proporcjonalnie do gigantycznego wzrostu popularności. Ale niestety nie przekładało się to na sukces finansowy grupy. Zespół w tamtym czasie otrzymywał głodowe tantiemy za swoje występy. Bez względu na frekwencję na koncertach stawki oscylowały między 400 a 700 zł, więc muzycy niejednokrotnie grali dwa i więcej razy w ciągu jednego dnia!



Tę fenomenalną pod względem popularności, ale też niezwykle forsowną koncertową przygodę, przerwał brutalnie 13 grudnia i grupa zmuszona została do zawieszenia działalności do końca 1981 roku. Jednak generał Jaruzelski nie obrzydził im muzycznego życia, bo grupa funkcjonowała i tak jeszcze dwa lata. W tym czasie zespół znalazł się na cenzurowanym przez aparat bezpieczeństwa ludowej władzy. To wpłynęło negatywnie na relacje wewnątrz grupy i spowodowało powolny rozpad integracji zespołu w latach 1982- 83 .

Pierwsza płyta zespołu Perfect ukazała się na rynku w pamiętnym roku stanu wojennego – miesięcy niepokojów społecznych i rosnącej świadomości społecznych zmian. Generalnie płyta „Perfect” była protestem przeciwko ówczesnej rzeczywistości i stanowiła głos pokolenia. Była też niejako odbiciem obserwacji ówczesnej Polski. Również tej materialnej, związanej z radzeniem sobie z otaczającym ubóstwem, jak chociażby w tekście Lokomotywy z ogłoszenia. Słowa zawarte w utworach niejednokrotnie obnażały absurdy ówczesnego, sztucznie podtrzymywanego systemu społeczno-politycznego. A utwór Chcemy być sobą, śpiewany (a właściwie skandowany) był przez publiczność na koncertach słowami „Chcemy bić ZOMO” stając się tym samym formą manifestacji przeciwko ówczesnej sytuacji w Polsce. Autorem tak inteligentnych i ciętych tekstów był Bogdan Olewicz, który z roli tekściarza wywiązał się doskonale.

Słuchając wciąż na nowo tej muzyki, nie trudno o opinię, że ówczesny skład Perfektu pod wodzą Hołdysa, stworzył balans między swobodnymi popisami wokalnymi, a selektywną i dominującą od pierwszych do ostatnich chwil słuchania, dynamiczną warstwą dźwiękową.

Wśród moich faworytów trzeba wymienić otwierającą zawadiacką Lokomotywę z ogłoszenia, dynamiczne Ale w koło jest wesoło, czy liryczne Niewiele ci mogę dać i Nie płacz Ewka. Niemniej jednak, wszystkie pozostałe utwory wryły się naturalnie w pamięć za sprawą niepowtarzalnego stylu zespołu, który mógł, a raczej powinien konkurować z ówczesnymi zachodnimi kapelami.

Album ten zaopatrzony został w skromną pod względem graficznym okładkę, autorstwa znanego grafika-karykaturzysty Edwarda Lutczyna, który w centralnym punkcie białej obwoluty umieścił napis - logo grupy. Stąd umowna nazwa płyty „biały album”. Perfekt w składzie znanym z debiutu nagrał jeszcze dwie, całkiem udane płyty, i zawiesił działalność. Po kilku latach dokonał reaktywacji, ale już bez swojego pierwszego lidera w osobie Zbigniewa Hołdysa.




sobota, 20 stycznia 2018

BUDKA SUFLERA – Za Ostatni Grosz (Tonpress 1982)

Pierwszy w pełni świadomy kontakt z żywym rockiem zanotowałem w 1981 lub 1982 roku. Dokładnie nie przypominam sobie jak to była pora roku. Natomiast pamiętam, że było dość chłodno. W klubie, w mojej miejscowości, grały dwa zespoły stawiające pierwsze kroki na rodzimym rynku muzycznym. Pierwszy z nich to grupa Korpus, grająca typowego rocka na solidnych wzorcach amerykańskich i brytyjskich. Co najbardziej zaskakujące, to debiutująca płytą Respekt dopiero... w 2017 roku!!! Drugim wykonawcą był zespół (chyba polski?), którego dokładnie nazwy nie pamiętam (coś mi majaczy „pod kopułą”, że to XXCZ, czy też XXTZ lub coś podobnie brzmiące), a którego na próżno szukać w Internecie. Grali również rocka, ale wyłącznie instrumentalnego i w dodatku zaawansowanego technicznie. Może ktoś kojarzy o co mi chodzi? Wspominając te koncerty jak przez mgłę pamięci, trzeba przyznać, że musiały wywrzeć na młodym człowieku duże wrażenie, skoro sięgam do tych chwil, pomimo upływu tylu lat.

Konkludując powiem kolokwialnie: obie kapele dały niezłego czadu! Mogę śmiało stwierdzić, że ów koncert stanowi cezurę dla mojego postrzegania całego zjawiska jakim stała się muzyka, szczególnie ta rockowa. Ta muza po prostu mnie kupiła! Minęło kilka miesięcy i ponownie w to samo miejsce zawitała już wtedy słynna Budka Suflera. Oczywiście była to dla mnie jazda obowiązkowa! Nie mogło mnie tam zabraknąć! Wówczas, co ciekawe, ta lubelska formacja była pozbawiona najsłynniejszego wokalisty - Krzysztofa Cugowskiego, który w tym czasie żył własnym projektem pod nazwą Cross. I można się zdziwić, ale faktycznie sprawdziło się przekonanie, że nie ma ludzi niezastąpionych. Mówię to z całkowitą odpowiedzialnością i choć bardzo cenię oraz lubię wokal Cugowskiego seniora, to w tym wypadku górę bierze moja słabość do tego wydawnictwa, któremu chciałbym poświecić te słowa.


Album Za Ostatni Grosz jest spójną, jednorodną produkcją, pozbawioną charakterystycznych, obrazowych i nasyconych partii klawiszów, tak bardzo obecnych we wcześniejszej twórczości Romualda Lipki i spółki. Co w gruncie rzeczy było niewymuszonym nawiązaniem do tego, co było wtedy na czasie, na szerokim, rockowym firmamencie. Nie żeby od razu całkiem zanikły dominujące, gęste brzmienia syntezatorowe, lecz tym razem zeszły one na plan dalszy, jakby zrównując się w swojej ekspozycji z pozostałymi instrumentami. W zamian z rezygnacji ze złożonych struktur rozbudowanych kompozycji, zespół proponuje zgrabne i zwięzłe, ale nie tandetne, przystępne w odbiorze utwory (Wszystko To Widział Świat, Roku Dwóch Żywiołów, Kto Zrobił Mi Ten Żart). Co wyraźnie świadczy o elastyczności stylistycznej jak i niezależności artystycznej zespołu.
 
Zaś niebanalnym ozdobnikiem okazało się niezwykle stylowe, czyste brzmienie gitary Fendera Jana Borysewicza, znamionujące jego nieprzeciętny już wtedy i nabierający rozpędu talent, a uwidoczniony w pełnej krasie w następnej koncepcji gitarzysty pod nazwą Lady Pank. Natomiast teksty, notabene całkiem dobrze zaśpiewane przez drugiego wokalistę Budki, które opatrzyły kompozycje z tego longa, to nic innego, jak bardzo trafne odbicie polskiej, niejednoznacznej codzienności. Ery niepokojów, niedostatków i nadziei początków lat osiemdziesiątych XX wieku. Taki specyficzny znak czasu, zastygły na czarnym winylu (album nagrywany od lutego do maja 1981, a wydany dopiero w kolejnym 1982 roku). 

"Był postacią charyzmatyczną, niezwykłą, najprawdziwszym artystą estradowym. Był tak wiarygodny w tym, co robił, że nie sposób było go nie lubić. Miał dar nawiązywania kontaktu z publicznością. Po trzech pierwszych minutach, niezależnie czy było to kilkadziesiąt, czy kilkaset osób, stawał się ich przyjacielem."
(Tomasz Zeliszewski (perkusista Budki) o Romualdzie Czystawie, śpiewającym na tym albumie.) 


Brodaty wokalista, idealnie pasujący do stylu grupy. Z wyglądu wzbudzający zaufanie i głębokie przeświadczenie u odbiorcy, że śpiewa ze szczerych pobudek i miłości do rocka, a nie jak to niestety dzisiaj często bywa, wyłącznie z komercyjnego asumptu. Świetnie czujący charakter i klimat utworów Budki. Przy dobrych zdolnościach muzycznych i ciekawej, niewymuszonej manierze głosowej, prezentował niepowtarzalny i charakterystyczny styl interpretacji wokalnej. Niestety, niebawem po nagraniu tej płyty, z przyczyn zdrowotnych (kłopoty z nadwerężonym głosem) opuścił formację i porzucił wokalną aktywność, choć jeszcze kilkakrotnie na własne życzenie pojawił się incydentalnie w niezapomnianych szlagierach Budki Suflera.

Muzycznie Za Ostatni Grosz, nawiązuje z lekka do twórczości Dire Straits, może trochę Floydów. Gdzieniegdzie pobrzmiewa mocniejsze rokowe granie, tak modne w tamtych czasach dzięki Whitesnake, czy też Foreigner. Tudzież wybrzmiewają nuty wczesnego Lady Pank dzięki Janowi B. w Nie wierz nigdy Kobiecie (o dziwo dołączony jedynie jako bonus do wydanej w 1996 r, wersji kompaktowej) i Nie Taki Znowu Wolny. Tytułowiec, wyposażony w świetny tekst Marka Dutkiewicza, do dziś może wywoływać szybszy puls, dzięki energii wyzwolonej przez ten znakomity riff i nośną gitarową solówkę. Pozbawiona archaiczności hard rockowa jazda w Mojemu miastu na do widzenia, doprawdy napędza wyrazistość kompozycji i do dziś ani na chwilę nie zdaje się być „przeterminowana”.

Dla niedowiarków, to wbrew pozorom, kawał naprawdę świetnej roboty, zarówno pod względem muzycznym, jak i literackim, dzięki doborowym, trzymającym znakomity poziom słowom kultowego tekściarza Janusza Mogielnickiego. 

Rock and roll na dobry początek

Wielkie lody ruszyły, disco wreszcie trafił szlag
Zima prawie się zmyła, rock'n'rollem pachnie kraj.
Wszędzie jakby był znów nowy duch, nowy luz,
Dobra stara muzyka między nami żyje znów.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.
Głupio byłoby czekać póki dobra passa trwa,
Życie szybko ucieka, nie ma sensu z boku stać.
Jeśli serio chcesz dalej w tym rytmie żyć,
Samo to się nie zrobi, jeśli ty nie zrobisz nic.

Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla,
Zrób coś też i ty dla rock'n'rolla.

Wielkie lody ruszyły, ale to nie koniec z tym,
Chociaż licho się skryło, gdzieś po kątach jeszcze śpi.
Otwórz okna i drzwi, cały swój przewietrz dom,
Niech z przeciągiem wyleci stare, zasiedziałe zło.
Disco wreszcie trafił szlag,
Rock'n'rollem pachnie kraj.
Póki dobra passa trwa,
Nie ma sensu z boku stać. 

W uzupełnieniu, krótkie spostrzeżenie o dość osobliwej, pierwotnej okładce analogowego wersji „Grosza”. Głęboko osadzonej w historii polskiej fonografii. Gdyż wyglądem (lichej jakości tektura) budziła skojarzenia, z tak powszechnym w minionej epoce sprzed 35 lat, kryzysowym „opakowaniem zastępczym”, tym samym stwarzając pozory, jakby była wytworzona za przysłowiowy „ostatni grosz”. W konsekwencji spowodowało to kilkumiesięczny poślizg ukazania się albumu. Zwyczajnie cenzorom nie podobało się umieszczenie na ubogiej obwolucie albumu wizerunku monety o nominale jednego grosza, który jak nie trudno zgadnąć, symbolizował niewesołą w sferze społecznej jak i materialnej, kondycję naszej rodzimej polskiej rzeczywistości. No bo i jak… można było podważać słuszną linię „nieomylnej” ówczesnej ludowej władzy. 





poniedziałek, 29 maja 2017

PORTER BAND – Helicopters (Pronit 1980)



Istnieją różne teorie na życiowe losy każdego z nas. Jedne głoszą, że nasz byt jest zdeterminowany całkowitym przypadkiem, zupełnie ślepym trafem losu. Druga natomiast głosi, że nad ciągiem życiowych zdarzeń w istocie rządzi przeznaczenie. Istnieje też bardziej racjonalna dewiza, że wszystko jest związane z całym zbiegiem logicznych czynników i następstw. Tak czy inaczej, los Jana z Walii jest co najmniej ciekawy. Mianowicie John Porter, bo o Nim będzie mowa, znalazł się w kraju z godłem białego orła na czerwonym tle… No właśnie, czy przypadkiem?

Szukając swojego miejsca w świecie, poprzez zachodnią Europę (Berlin Zachodni), przeszło 40 lat temu dotarł do nadwiślańskiego kraju. Nasz Bohater mimo własnych chęci do wolności znalazł się za tą „nieszczęsną” żelazną kurtyną praktycznie mimowolnie. Demokracja Ludowa nie dopuszczała do eksponowania zbyt swobodnych artystycznych przejawów aktywności. Pomimo tego sami ludzie, którym trudno było odnaleźć się w tej siermiężnej codzienności, potrafili spontanicznie i wzajemnie się wspierać we wspólnych przejawach działalności, także tej artystycznej. Być może ta właśnie serdeczna atmosfera kontestatorów, także komunizmu, przypadła do gustu przybyszowi z Wysp Brytyjskich, gdzie mniemam nie za bardzo mógł sobie znaleźć miejsce ze względu na silne poczucie rywalizacji i konkurencji w zachodniej części świata. Pozornie obca i absurdalna sytuacja w Polsce przyciągnęła Johna do spędzenia reszty życia w naszym kraju. Jak to często bywa dodatkowym motywem pozostania w PRL-u stała się swojska dziewczyna znad Wisły. Podobno „potopowa” Oleńka Bilewiczówna w osobie Małgorzaty Braunek, która jak nie trudno zgadnąć po prostu zawróciła w głowie Walijczykowi (inne źródła podają, że była to inna, anonimowa Aleksandra).



Po tym, wszystko nabrało rozpędu i poprzez przygodę z tworzeniem legendarnego Maanamu (jeszcze pod nazwą Maanam Elektryczny Prysznic), zakończyło się wybornym, przykuwającym uwagę, debiutem pełnym dynamiki oraz zadziorności. O oczywistych i zdaje się wyświechtanych sprawach nie będę pisał, jakie to przełomowe, czy wiekopomne dzieło stworzył Porter ze swoimi kolegami. Raczej skupię się na debiucie Johna Portera, do którego doszło niejako ad hoc, kiedy to na zaplanowany koncert Maanamu, w maju 1979 we Wrocławiu, nie stawili się państwo Olga „Kora” i Marek Jackowscy. Zniecierpliwiony i zniesmaczony takim obrotem sprawy, John Porter zaangażował dolnośląskich muzyków do swojego przedsięwzięcia, tj. gitarzystę Aleksandra Mrożka, basistę Kazimierza Cwynara i perkusistę Leszka Chalimoniuka, z którymi dokonał tego nagrania. Całokształt ich pracy wygląda trochę jakby obco. Nagrania nie przystające do rodzimych artystów. Co ciekawe, nie tyle w zakresie produkcji, która niestety według wielu pozostawia wiele do życzenia, co poprzez cały zakres świeżych środków artystycznego wyrazu jak brzmienie, barwa i ten nieuchwytny element zwany unikalnym feelingiem.

Zawadiacki, jeszcze młodzieńczy i niedojrzały, miejscami niestabilny wokal Portera pomimo oczywistych mankamentów może zjednać sobie wielbicieli. Może to dziwne, ale mi to nie przeszkadza. Powiem wprost. Te okoliczności również związane z niedoborem sprzętowym ówczesnych studiów nagraniowych, przy równoczesnym nagrywaniu prawie za jednym podejściem i całkiem live w studiu, wyłącznie potęgują surowiznę i ujmują szorstkością dźwiękowego manifestu zespołu Portera. Wbrew pozorom mimo wszystko to dość stonowany i dobrze spasowany kawał muzyki (w dziedzinie struktury, aranżacji, jak i tempa). Wciąż miło po lat się tego słucha. Efekt końcowy bez mała porusza, pomimo użycia tak skromnego wachlarza dostępnych środków technicznych. Odzwierciedleniem tego jest miedzy innymi dolatujący rumor związany z imitacją katastrofy tytułowego helikoptera. Imitowano ten efekt za pomocą rzucanych metalowych rekwizytów na schodach opolskiej rozgłośni radiowej. 



Co do kawałków zgromadzonych na krążku: już na dzień dobry mamy frywolny Ain't Got My Music, który obrazuje doskonale, co będzie grane w dalszej kolejności. Radosne i energetyczne zamiatanie aż miło. W następnych utworach dolatują do słuchacza bluesowo-rockowe nuty rockowe, nie odstające swą stylistyką od naprawdę dobrych wzorców ówczesnych zachodnich twórców rockowych (np. Thin Lizzy). Z kolei opierający się skutecznie upływowi czasu rasowy, kipiący witalnością, a napisany pierwotnie dla grupy Manaam, I'm Just A Singer, zdaje się żyć wciąż podtrzymywany przez Portera w teraźniejszych popisach estradowych. Idealnie w całość wkomponowuje się odmienny, bujająco-balladowy Life z delikatnymi partiami gitary basowej i akustycznej, który z kolei tworzy kontrast dla chociażby lekko funkowego Garage. Wymieniam tylko te, które najbardziej utkwiły w pamięci, aczkolwiek wszystkie utwory tworzą znakomitą całość. W odróżnieniu od zjawisk efemerydalnych, jakim była pierwsza formacja – kreacja Portera pod szyldem Porter Band, zupełnie nieprzypadkowa (czytaj niebłaha) muzyka pozostała ku uciesze, mam nadzieję, następnych pokoleń słuchaczy.