Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folk. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 29 marca 2022

Alice's Restaurant (Original Motion Picture Score) - (United Artists 1969)

Alice's Restaurant – reż. Arthur Penn (United Artists 1969)

„Próbowałem zmierzyć się z milczeniem Stanów Zjednoczonych i jak najlepiej odpowiedzieć na to milczenie…”.
                                          Arthur Penn

Witam. Kilka miesięcy temu pisałem na temat filmu wojennego Pluton. Gdy planowałem kolejny wpis na bloga z przedstawieniem filmu i ścieżki dźwiękowej Restauracji Alicji, absolutnie nie miałem w głowie inspiracji wojną tuż przy naszej granicy. Wówczas nawet nie rozpoczęła się zbrojna inwazja na Ukrainę. Życie robi różne nieoczekiwane tzw. niespodzianki, jeśli to wszystko co się dzieje u naszych sąsiadów na takie miano zasługuje. Dodam oczywiście niezbędny przymiotnik tj. koszmarnej… niespodzianki. Żadna wojna nic tak naprawdę trwale nie rozwiązuje. Nie ma tu wygranych, są wyłącznie przegrani.

Usprawiedliwienia można szukać jedynie w wojnie obronnej. Natomiast to, co wyprawia ten dyktator ze wschodu, przechodzi wszelkie wyobrażenie na temat współistnienia w świecie XXI wieku. Historia nic niektórych nie uczy. Niestety! Destrukcja, rozpacz, niewyobrażalne cierpienie w imię zachłannego, chorego ego patologicznego przywódcy.


Tematyka podejmowana w Alice's Restaurant odwołuje się do sprzeciwu wobec bezsensowności wojny. Bo w zasadzie: dlaczego ludzie mają zabijać innych i sami ginąć w agresywnej, wyrafinowanej rozgrywce polityków? Siać spustoszenie, zniszczenie, a w ostateczności śmierć? Każda wojna powoduje większe lub mniejsze protesty. Ale jak widać to wciąż za mało w obliczu chorych, napastniczych i opresyjnych ambicji polityków tego świata. W tym przypadku mamy swoisty „rezerwat putina” (celowo z małej litery!), który jak w historii bywało, chce wprowadzać swój tzw. „ruski mir”… na razie wśród swoich sąsiadów. Można by tak wiele mówić na ten temat. Ale ograniczę się do tego tematu w kontekście omawianego filmu.

„Restauracja Alicji” to dzieło poprawne, choć pozbawione artystycznych fajerwerków. Jest mieszaniną gatunków. Elementy komediowe łączą się z dawką dramatu, a razem korespondują z pierwiastkami biograficznymi. Jeśli widz jest otwarty na tego typu opowieści, to na pewno coś może odkryć dla siebie. Lejtmotywem fabuły jest wyraźne ukazanie obyczajowości i postawy środowiska „Flower Power”. Niektórzy mogą postrzegać to jako wartościową wizytówkę pokojowego ruchu kontrkulturowego, inni jako bandę długowłosych hippisów, którzy nie robią nic poza odurzeniem i unikaniem odpowiedzialności. Co ciekawe obie kwestie wydają się zarówno błędne… jak i… słuszne, w zależności od subiektywnej oceny.

Alice's Restaurant może nie jest wybitnym filmem, który na trwale wpisał się w kanon światowej kinematografii. Ale na uwagę zasługuje i, co ważne, spełnia wszystkie kryteria działu tego bloga. Po pierwsze jest wypełniony muzyką Arlo Gutriego, który był wykonawcą na legendarnym festiwalu Woodstock. Po drugie obejmuje ulubiony przeze mnie okres w historii muzyki, czyli lata 60-te i 70-te.


Kanwą filmu jest historia chłopaka unikającego służby wojskowej, która w czasach wojny wietnamskiej była w USA obowiązkowa. Podkreślam, że wojny mało zasadnej, bo przecież nie obronnej dla Stanów Zjednoczonych! No chyba, że ktoś zauważa coś „in plus” w próbie dominacji w USA w południowej Azji lub walki z ekspansją komunizmu kosztem swoich obywateli! Nic dziwnego więc, że budziła ona w społeczeństwie amerykańskim żywy protest.

Główny bohater filmu Arlo, nieprzejednany Hippis, jawi się jako wróg instytucji państwa. Łamiący prawo napiętnowany wyrzutek, który wysypuje zbędne szpargały w niedozwolonym miejscu, poborowy stający przez komisją wojskową bezskutecznie próbującą wcielić Go do armii w celu walki zbrojnej w dalekiej Azji.


Całość tej filmowej opowieści wyreżyserowanej przez Arthura Penna oscyluje wokół kontestacji hippisowskiej tak bardzo powszechnej ponad 50 lat temu. Zaś tytułowa piosenka to zabawna, ale trafna diatryba na temat widzimisia instytucji organów ścigania i urzędników sądowych, specyficznego poboru do wojska i ich związku z wojną w Wietnamie.

Jeśli chodzi o muzykę zawartą w filmie, to ewidentnie jest to folk z domieszką muzyki popularnej i rockowej końca lat 60-tych. Dominują piosenki Arlo Guthrie stylistycznie inspirowane amerykańskim folkiem spod znaku jego ojca Woody Gutriego oraz Boba Dylana i Pete Segera. Nie będą odkrywczy jeśli powiem, że… fajnie się tego słucha!

ps. Warto nadmienić o pierwotnej płycie, czyli debiucie Arlo Guthrie Alice's Restaurant, która pojawiła się w już w 1967 roku, a wypełniona została nieco odmiennymi utworami niż omawiany soundtrack.




piątek, 5 czerwca 2020

Dwa Plus Jeden – Nowy wspaniały świat (Polskie Nagrania Muza 1972)


Jest taka przypadłość, która jest namolna i nieustannie towarzyszy niektórym ludziom. Niezwykle ciężko jest się z niej otrząsnąć i podnieść z tak przewlekle dręczącego problemu. Z nim to właśnie boryka się od wielu lat osoba, która jest na stale kojarzona z tą grupą. Dwa Plus Jeden, bo o nich będzie mowa, jak sama nazwa wskazuje to dwóch muzyków, w tym przypadku mężczyzn i jedna kobieta, która na trwale wpisała się w pamięć wielu słuchaczy. Elżbieta Dmoch od przeszło ćwierć wieku zmaga się z tym tzw. „czarnym psem”, jak niektórzy zwą tę przypadłość (depresję). W przypadku tej wokalistki spowodowaną rozstaniem, a następnie niespodziewaną śmiercią najbliższej jej osoby, jakim był jeden z muzyków przywołanej formacji - Janusz Kruk. Z tego powodu artystyczna absencja pani Eli trwa już ponad dwie dekady. 

Ale dość tych ponurych dygresji, czas zająć się sednem tematu, czyli pierwszym albumem zespołu. Może kogoś co najmniej zdziwi, albo zniesmaczy mój dobór wykonawcy do tego odcinka blogowych treści. Bo niby pop, jarmarczność i zero rockowo-podobnej zadziorności. Może i tak jest po trosze, ale konia z rzędem temu, kto wskaże tak wartościową polską muzykę popularną w zalewie obecnej szmiry discopolowej i tym podobnych produktów. Brrrr…! 

Co mnie urzekło w tych piosenkach? Najzwyczajniej ich niepowtarzalny klimat lat 70-tych, tak bardzo udanych pod względem stworzonej wówczas muzyki. Nie do podrobienia styl i urok ówczesnych melodii, brzmień i aranżacji. Nawet powszechnie używanych w muzyce zgoła odmiennej niż mocniejszy rock sprzed prawie 50 lat. 

Debiut zespołu 2 plus 1, mającego pierwotnie nazwę Smak Miodu, pełny jest utworów osadzonych w popowo-folkowym stylu. Przeważają kompozycje w konwencji balladowej. Za stronę tekstową odpowiedzialny był duet twórców Ernest Bryll i Marek Dutkiewicz. Natomiast za opracowanie muzyki odpowiadała głównie naczelna postać 2+1, wspomniany partner Pani Elżbiety, wszechstronny Janusz Kruk oraz zapamiętała popularyzatorka ludowych wpływów, grająca zresztą tutaj gościnie na fortepianie Katarzyna Gärtner. 

Warto zatrzymać się przy osobie twórcy zespołu Janusza Kruka, który nadał całości szlachetny szlif przejawiający się w doskonałym wyczuciu konwencji, przy równoczesnym kunszcie kompozytorskim i idealnym wykorzystaniu nietuzinkowych zdolności wykonawczych opisywanych muzyków. Kruk z polotem tworzył zgrabne melodie, które słuchacze z miejsca z dużym powodzeniem chłonęli. Tym samym utrwalając ponadczasowe kompozycje w świadomości pokoleń słuchaczy szukających skutecznej odskoczni od szarugi PRL-owskiej rzeczywistości. 



Co znajdziemy na tej płycie zarejestrowanej w mroźne grudniowe dni 1971 roku? Prawie same „gorące” przeboje grupy, począwszy od hitu Chodź, pomaluj mój świat, poprzez Czerwone słoneczko, Wstawaj, szkoda dnia, a skończywszy na Hej, dogonię lato. Warto podkreślić, że pojawienie się albumu przyniosło formacji nagły, lawinowy wzrost autentycznej popularności, co przełożyło się z kolei na wyjątkową sprzedaż i w następstwie status pierwszej z trzech złotych płyt w historii zespołu. 

Trzeba zdawać sobie sprawę, że muzycy obok inspiracji, skądinąd bardzo wartościową rodzimą muzyką ludową, z dużym wyczuciem zapożyczali dźwięki rodem z hipisowskiego rocka. Elżbieta Dmoch (wokal, flet, piszczałka 😊), niezwykle urodziwa, żywiołowa i muzycznie uzdolniona kobieta. Przyciągająca uwagę, odziana na scenie w efektowne i modne ciuchy, projektowane przez ówczesną guru polskiej mody Grażynę Hase. Niekwestionowany lider formacji Janusz Kruk (wokal, gitara, fortepian) oraz dopełniający całości Andrzej Krzysztofik (gitara basowa, gitara, harmonijka ustna, wokal). Należy też wymienić pozostałych, obecnych na tej sesji nagraniowej muzyków: perkusista Michał Nowak, klarnecista Cezary Szlązak, skrzypek Tomasz Rostkowski. 

Piszesz mi w liście, że kiedy pada,
Kiedy nasturcje na deszczu mokną,
Siadasz przy stole, wyjmujesz farby
I kolorowe otwierasz okno.

Trawy i drzewa są takie szare,
Barwę popiołu przybrały nieba.
W ciszy tak smutno, szepce zegarek
O czasie, co mi go nie potrzeba. 

Więc chodź, pomaluj mój świat
Na żółto i na niebiesko,
Niech na niebie stanie tęcza
Malowana twoją kredką.
Więc chodź, pomaluj mi życie,
Niech świat mój się zarumieni,
Niech mi zalśni w pełnym słońcu,
Kolorami całej ziemi.

Za siódmą górą, za siódmą rzeką,
Twoje sny zamieniasz na pejzaże.
Niebem się wlecze wyblakłe słońce,
Oświetla ludzkie wyblakłe twarze. 

Więc chodź…


ps. Zespół reaktywowany w 1998 roku, aktualnie działa pomimo kilku przerw. Wciąż także prezentuje dawne przeboje nie pozwalając o nich zapomnieć. Nawet był planowany koncert 29 maja bieżącego roku w mojej rodzinnej miejscowości, ale… obecny skład jest całkowicie odmienny od tego pierwotnego. Niestety w ubiegłym roku 2 sierpnia odszedł na zawsze Cezary Szlązak. Z całym szacunkiem, ale czy to już nie budzi skojarzeń z cover bandem? 




piątek, 20 marca 2020

TADEUSZ WOŹNIAK – Tadeusz Woźniak (Polskie Nagrania 1972)

Taki mamy dziwny czas jakby żywcem wyjęty z tematyki science fiction. Nie będę polemizował czy eskalowany przez niektóre dostępne media. Niepewności, lęku przed czymś czego nie widzimy. Jakiś paskudny tajemniczy wirus! Co gorsza, na razie nie mamy w 100% skutecznego antidotum. Jak tu walczyć z nieznanym wrogiem? Nie piszę tego, żeby potęgować niepokój, czy głosić kasandryczne wizje. Co to, to nie! Jestem zdecydowanie przeciw takiemu stanu rzeczy. Sądzę, że trzeba to wszystko mądrze przeczekać. Może kilka tygodni, a może parę miesięcy. Bez wątpienia to minie.

Z przedstawieniem tej płyty nosiłem się już od jakiegoś czasu, zbieg okoliczności jest absolutnie przypadkowy. Zegarmistrz Światła utwór apologizujący finalny cel naszej życiowej wędrówki. Daleki jestem od siania apokaliptycznych wizji, ale jakoś podczas tych napięć, naturalnie odzywają się w nas lęki przed czymś ostatecznym. Tak samo jak tej pierwszoplanowej kompozycji, tak i moją intencją jest oswojenie z tym czymś nieuniknionym (rodzaj ujarzmienia), bo przecież bunt jest daremny. Warto ująć te zagadnienie w sposób pozbawiony nadmiernej trwogi, a spojrzeć na nie, jako coś naturalnego, a zarazem potężnego. Jeśli w ogóle można użyć takiego określenia wobec kresu życia. Boimy się praktycznie całe życie tej chwili i to jest jak najbardziej naturalne, ale z drugiej strony wypieramy tę świadomość na bliżej nieokreślony termin.



Staram się zrozumieć, dlaczego tak nieprzychylnie został przyjęty ten utwór przez prawie wszystkich w czasie jego powstania? No bo jak można w ogóle podejmować ten temat?! Nie wypada, nie przystoi. Temat tabu. Związany z neurotycznością ludzkiej egzystencji. Tadeusz Woźniak inaczej ujął ten problem, a właściwie zmierzył się z nim. W czytelnych słowach wyraził zgodę i ufność w przekroczenie bram żywota. Nie było zamiarem autora nikogo obrażać, ranić, czy wprowadzać w zakłopotanie. Wręcz przeciwnie. Raczej oswoić słuchaczy z wyobrażeniem końca życia. Pragnął w sposób podniosły i artystyczny przedstawić ludzką gotowość na przejście na drugi brzeg życia. Bez straszenia i pobudzania złych skojarzeń. To emocjonalna wizja, daleka od ckliwości i egzaltacji. Swoiście metaforyczny opis zgody na odejście do wieczności. Ale ówcześni krytycy nie przyjęli tej nowej kreacji wizji śmierci, dając wyłączność tej problematyce tylko literaturze klasycznej, poważnej.


Nasz bohater mimo łagodnej powierzchowności był w tamtych latach jak najbardziej typem niepokornego hipisa, bez szczególnie zewnętrznych atrybutów konstatacji w postaci długi włosów do pasa, czy kilograma koralików na szyi. Bardziej współczesnego minstrela, obdarzonego dobrym głosem i wyposażonego w jeden z elementów buntu, jakim była w czasie epoki „dzieci kwiatów” akustyczna gitara. Otwarty umysł i przenikliwe artystyczne spojrzenie na świat musiało przynieść owoc w postaci tak udanych utworów, na czele z tą najsłynniejszą  kompozycją. Budzącą u zarania kontrowersje wśród zastępów literackich krytyków i dziennikarzy. 










Zarzucano twórcy egzaltację, grafomaństwo i infantylizm. Kompozycja jakoby bełkotliwa. Ówczesnym krytykom, wychowanym na socrealizmie, słowo „zabełtać” użyte w utworze, kojarzyło się jednoznacznie z bełtem, czyli tzw. tanim winem. Natomiast kolor „purpurowy” z czerwonym nosem konsumenta wymienionego trunku?! ;-) A nie, jak było intencją autora, barwą symbolizującą atrybuty dostojeństwa i insygnia władzy. Tak w ogóle to cała ballada jest wyznaniem niezrównoważonego samobójcy – tak głosiła narracja nadętych recenzentów! Mówiąc krótko, artystyczni arbitrzy tamtej epoki chyba nie za bardzo chcieli zrozumieć przesłanie młodych twórców. Nieoczekiwanie z powodu tego zamieszania wokół tej kompozycji Zegarmistrz zyskał darmową reklamę i na stałe zaistniał w świadomości melomanów.

A kiedy przyjdzie także po mnie
Zegarmistrz światła purpurowy
By mi zabełtać błękit w głowie
To będę jasny i gotowy
Spłyną przeze mnie dni na przestrzał
Zgasną podłogi i powietrza
Na wszystko jeszcze raz popatrzę
I pójdę nie wiem gdzie - na zawsze.


Mnie osobiście, jak i zapewne wielu innym odbiorcom, cała kompozycja rysuje się jako majstersztyk wypełniony wspaniałą, czytelną metaforą autorstwa bliskiego znajomego Pana Tadeusza Woźniaka, filozofa, malarza i poety Bogdana Chorążuka. Zegarmistrz to oczywiście wszechwładny Stwórca, który przenosi w inny, nieznany wymiar. Co ciekawe, przypadkowym zbiegiem okoliczności, nasz pieśniarz jest koneserem wszelkiej maści zegarów. Ponoć zgłębianie mechanizmów tych urządzeń daje Mu niezaprzeczalną przyjemność.


Wróćmy do muzyki przebijającej się przez natłok dźwiękowej tandety dominującej w eterze komercyjnych stacji radiowym i telewizyjnych zarówno w przeszłości jak i teraz… Do Tadeusza Woźniaka, dla którego osobiste obcowanie z muzyczną krainą staje się niekłamaną przyjemnością dopiero wtedy, gdy jest świętem skupienia nad każdym odcieniem dźwięków i głębią literackiego słowa. Autora muzyki do kilkuset piosenek, inscenizacji teatralnych oraz do kilkudziesięciu przedstawień telewizyjnych, programów poetyckich i filmów. Twórcy stojącego nieprzerwanie na straży utrzymania wysokiej rangi polskiej ballady. Gdzie swoje miejsce znalazły elementy liryczne, pierwiastki dramatyczne, a jednocześnie podniosłe, przyprawione nutą muzyki, korespondującej z ekspresją rocka i folku. 

Wyrazem tego są inne ujmujące kompozycje tego debiutanckiego albumu. A bodaj to..., Zatrzymała się godzina, Na brzegu olśnienia bardzo charakterystyczne dla wczesnego stylu Tadeusza Woźniaka, a wyposażone w poezję zaprzyjaźnionego z wymienionym B. Chorążuka. Jedna kompozycja, Ballada dla potęgowej, powstała do słów Edwarda Stachury. Warto wspomnieć, że w realizacji płyty wzięli udział znakomici instrumentaliści, by wymienić najbardziej znanych muzyków jazzowych: pianistę, saksofonistę, flecistę, kompozytora i aranżera Włodzimierza Nahornego i perkusistę Kazimierza Jonkisza. Ponadto T. W. wspierał zespół Henryka Wojciechowskiego przy znacznym udziale najbardziej słynnego polskiego, żeńskiego wokalnego ansamblu Alibabki.



Żeby nie było tak poważnie i minorowo na owym krążku trzeba wskazać całkiem optymistyczne piosenki. Jedną z nich jest skomponowany w Bułgarii Smak i zapach pomarańczy, idealnie oddający nastrój letniej, beztroskiej kanikuły. Jak wspomina autor utworu, lato 1971 roku spędził razem ze swoim zespołem na wybrzeżu Morza Czarnego, gdzie co wieczór grywał w portowym barze jednego z hoteli w Złotych Piaskach. Pięknie skąpane w słońcu morze, w nabrzeżnych kawiarenkach pyszne czerwone wino, świeże granaty, dla Polaka wtedy mało znane egzotyczne owoce, no i plaże napełnione opalonymi przedstawicielkami płci pięknej.

Kto to pędzi tak przez miasto,
Komu w tych ulicach ciasno?
Biegnę gryząc pomarańczę,
Ziemia pod nogami tańczy… .




Ps. Trzymajcie się zdrowo i słuchajcie dobrej muzyki ;)



środa, 27 lutego 2019

JETHRO TULL - Thick as a Brick (Chrysalis 1972)

Błazen. Fircyk w zalotach. Z obłędem w oczach. Brodaty i długowłosy (oczywiście… kiedyś). Niejednokrotnie ubrany na swoich koncertach, oczywiście kilka dekad wstecz, w… rajtuzy! :) Niezrównany, pełen pasji, oszalały flecista, rubaszny poeta, a’la wędrowny trubadur, a w końcu zapalony hodowca krów, egzotycznych kotów i… łososia. Nie stroniący od uprawiania wielu odmian najbardziej pikantnych papryczek, które być może pozytywnie go stymulują. Dając nieustającą energię i twórczy zapał.

Dzieło Jethro Tull, znane w Polsce jako „Gruby jak cegła”, a właściwie „Głupi jak cep” bo tak należy interpretować ten idiom językowy, to w moim mniemaniu sztandarowa płyta zespołu. Thick as a Brick stanowi zamkniętą całość pod względem zarówno tekstowym jak i muzycznym. Jest flet, który trafnie określa oblicze Jethro Tull. Mamy harmonijną kombinację elektrycznych i akustycznych gitar. Są zawsze cudownie brzmiące organy Hammonda i realny nastrój pieśni wędrownych minstreli przemierzających zakątki Anglii. Prawdziwa uczta dla uszu. Ojciec duchowy formacji, (wywodzącej swą nazwę od pioniera angielskiej agronomii), Ian Anderson zgodnie z frywolnym podejściem do swojej twórczości rzekł mawiać, że ten ponad 40 minutowy tytułowy utwór – suita, był rzekomo grany w całości na koncertach jedynie dla rozgrzewki przed zasadniczą częścią występu. Ładna mi rozgrzewka! He, he! W tym samym dowcipnym tonie można interpretować zamiar, który stał za powstaniem tego albumu. Prowokacja? Zapewne, gdyż tym wydawnictwem chciał lekko zdemaskować bufonadę i sztuczną pretensjonalność rocka progresywnego początku lat siedemdziesiątych. Co ciekawe, ironiczne intencje autora minęły się z rzeczywistością i album stał się jednym z klasyków tegoż… progresywnego rocka.



Muzyka wciąga. Dosłownie wszystkie elementy tej dźwiękowej układanki przepełnione są zmianami rytmów, tudzież żonglowaniem nastrojów. O dziwo pasują do siebie jak ulał. Wyborni muzycy brylują w instrumentalnych popisach, przy czym wszystko jest zachowane w jarzmie kompozycyjnym i żaden oddzielny detal nie wydaje się odmienny od całej opowiedzianej słowno – muzycznej historii. Wykreowanej w pozytywnej atmosferze. Zespół nigdy wcześniej ani później nie miał tak równego wkładu w końcowy efekt. Prawdzie kolektywny album. Bez cienia nadmiernej dominacji ze strony któregokolwiek muzyka.



W tym duchu muzycy wiele razy dają upust nagromadzonej energii poprzez cięższy ładunek gitarowy, by przejść łagodnie do delikatnych zagrywek gitary akustycznej wspomaganej niepodrabialnym fletem samego lidera. I ten z miejsca rozpoznawalny wokal Andersona doskonale wtórujący dźwiękowej uczcie! Doprawdy nie sposób nudzić się przy tak sporządzonej muzycznej miksturze! Również towarzyszącej, niebanalnej zawartości literackiej. Słów, których sprawcą miał być fikcyjny kilkuletni geniusz Gerald Bostock. Historię tego chłopca, jednocześnie sprawcy skandalu, przedstawia osobliwa okładka albumu stylizowana na stronę tytułową brukowca. Wedle artykułu zamieszczonego w tej gazecie młokos, okrzyknięty „Małym Miltonem" na cześć siedemnastowiecznego angielskiego poety Johna Miltona, bierze udział w konkursie literackim, gdzie zbiera nad wyraz pochlebne opinie za własny poemat zatytułowany Thick As A Brick. Idylla nie trwa długo. Niebawem zostaje zdyskwalifikowany podczas prezentacji swojego dzieła na antenie stacji BBC, gdzie jury wraz z lekarzami mylnie orzekają, że jest on niezrównoważony, gdyż używa cytując swój utwór… domniemanych niecenzuralnych sformułowań. Taka koncepcja to sarkastyczno – karykaturalne spojrzenie na skostniałe społeczeństwo, na zachowawczy system edukacji i wychowania, który stopuje rozwój człowieka. Istotna kwestia, niemniej jednak eksponowana finezyjnie i z komizmem, niejako inspirowana Latającym Cyrkiem Monty Pythona, wedle przewrotnego literackiego zamysłu autora – lidera. 


Widziałem Iana wraz ze swoim zespołem w listopadzie ubiegłym roku w Centrum Spotkania Kultur w Lublinie i muszę przyznać, że jak na Jegomościa z przeszło „siedemdziesiątką na karku” wzbudza niekłamany szacunek oraz podziw za niespożytą witalność, poczucie humor i artystyczną biegłość. Podaje w ten sposób naturalną wskazówkę jak należy przyjmować doczesność mimo nieuchronnego upływu czasu.

niedziela, 25 września 2016

TRAFFIC – John Barleycorn Must Die (Island 1970)

Pole namiotowe na jednym z letnich festiwali w latach 80-tych. Wszędzie kolorowo, wesoło. Letnia aura, słońce i jezioro. Błogi wakacyjny klimat. My, to znaczy grupa znajomych, przyjaciół z dawnych lat (w przypływie kontestacji ;-)), zasłuchani w Zeppelinów, Doorsów i Hendrixa z przenośnego radiomagnetofonu marki Unitra. Czyli całkiem normalnie, bo to przecież legendy starego grania. Tę atmosferę przerywa niespodziewana wizyta pary wyrobionych, nieznajomych hippisów. Może nigdy bym tego nie przywołał z zakamarków pamięci, gdyby nie fakt związany z omawianym dziełem. Całe te wydarzenie utkwiło mi w pamięci z powodu  autentycznie pierwotnego kontaktu z Traffic.
- Słuchacie niezłej muzy. A czy słyszeliście Traffic?
- ??? (w tym miejscy trzeba było zobaczyć nasze oblicze znamionujące osłupienie połączone z zażenowaniem niewiedzy (no niby takie oczywiste, choć nie dla nas!?), a zarazem totalne zaciekawienie.
- Jak nie, to posłuchajcie!
Nasi rozmówcy, tak jak niepostrzeżenie pojawili się, tak też rozpłynęli się w zgiełku pola namiotowego. Nie był bym sobą gdybym po powrocie z wakacyjnej kanikuły nie rozpoczął  poszukiwań wspomnianego Traffic (nawet nie znałem wówczas pisowni tego muzycznego tworu!), Niestety, zapału aby odszukać zagadkowych wykonawców  starczyło mi tylko na kilka nieudanych prób eksploracji wśród znajomych sklepów płytowych czy bratnich muzycznych dusz. Tak oto zagadka pt. Traffic odeszła w mrok zapomnienia. Ponowny kontakt, na całe szczęście zakończony powodzeniem, miał miejsce kilka lat później. I to w sposób jak najbardziej typowy. Kolega po prostu „złowił” omawiany krążek na jednej z warszawskich giełd płytowych. Cóż to było za zauroczenie! Istna miłość od pierwszego usłyszenia :-)


Po latach nasuwa się taka oto myśl wobec tego albumu. Wartościowa, a tak niesłusznie niedoceniona muzyka. Są dobre i złe albumy, są bardzo dobre i  świetne. I jest ten, któremu należy się bezspornie więcej atencji. Najlepiej o jego wielkości mówi to, że po przeszło 46 latach od premiery, nadal w tym albumie da się odkryć coś co jest nieszablonowe, a zarazem błyszczące jak diament. To nie tylko perfekcyjnie wykonana robota, to coś więcej, tchnienie geniuszu podobnie jak w najsłynniejszych utworach asów rockowych klimatów, którzy są w stanie  niezmiennie swoim brzmieniem i klimatem przenieść nas gdzieś w czasie i przestrzeni. Same kompozycje zgromadzone na albumie zdają się mówić wieloma językami muzycznymi meandrującymi wśród różnorodnych stylów. Granice gatunków przenikają się i tkwią w symbiozie, zachowując przy tym  ponadczasową jakość i wyjątkową muzykalność. Są wzorcowym przykładem na to, jak z wdziękiem muzyka powinna się starzeć.

O wielkości tego krążka mówi nie tylko fakt skondensowania kilka różnych stylów muzycznych wzajemnie się uzupełniających. John Barleycorn Must Die to eklektyczna mieszanina rocka, jazzu, bluesa, soulu, a nawet folku spięta w progresywnej harmonii  przyprawionej szczyptą psychodelii. Uwielbiam kiedy przepływa z kompozycji na kompozycję. Łagodnym  strumieniem wielości dźwięków zawierających hipnotyzującą mieszankę brzmień pianina, organów, gitar, saksofonu, fletu, perkusji i czegoś tam jeszcze... Jedynym mankamentem jest tylko to, że nie trwa choćby odrobinę dłużej.

Steve Winwood, genialny młokos obdarzony niebywałym talentem muzycznym. Na początku (już w wieku 14 lat!!!)  jego kariery w 1964 roku był to  The Spencer Davis Group, kolejną „przystanią” okazał się Traffic, a następnym wyzwaniem stał się owiany legendą Blind Faith. W roku 1970, kiedy miał już nagrywać swój solowy debiut roboczo zatytułowany Mad Shadows, ponownie spotkał się w studiu nagraniowym z dawnymi kolegami z grupy Traffic - Chrisem Woodem (saksofon, flet) i Jimem Capaldim (wokal, perkusja, tamburyn i teksty). Ich obecność spowodowała, że Winwood (odpowiedzialny za  wiodący wokal, instrumenty klawiszowe oraz gitary, w tym gitarę akustyczną i basową) porzucił pierwotny pomysł wydania swojej pierwszej osobistej płyty. Niezaprzeczalny wpływ pozostałej dwójki stał się przyczyną ponownej reaktywacji Traffic w postaci albumu JBMD, nagranego w wiejskim domku w Aston Tirrold (hrabstwio Oxfordshire w Anglii), co miało kluczowy wpływ na brzmienia i konstrukcję albumu. Dzięki takiemu sielskiemu fluidowi pozbawionemu presji, zespół rozpoczął penetrować muzyczne obszary, do których wcześniej nie dotarł, ewoluując swój swoisty styl będący połączeniem różnych zacnych muzycznych gatunków. Dobitnym tego świadectwem jest song o wysoce oszczędnej aranżacji. Tytułowiec, który stanowi adaptację tradycyjnej, bodaj pochodzącej z wysp brytyjskich  renesansowej ludowej pieśni, niosącej w przekazie swoiste ostrzeżenie pod hasłem  „zgubne skutki picia wódki” ;-)


Jak prezentują się inne kawałki? Ano przednio!
Pierwszy Glad to przyjemny instrumental zatopiony w  sączące się klawisze, zwiewny saksofon, przenikliwy flet i rytmiczną partię perkusji, zachęca do konsumpcji kolejnych kompozycji. I tak jest do samego końca albumu  poprzez Freedom Rider z ciepłym motywem klawiszy i saksofonu. Organowym i rytmicznym Empty Pages, a także zaopatrzonym w bluesujące solo gitarowe Stranger To Himself, czy z pełnym instrumentalnych zawiłości, zdominowanym partiami organów Hammonda i pianina swobodny Every Mother’s  Son.
Możliwości muzyczne zespołu są imponujące i pozbawione granic. Podobnie jak jego bogate instrumentarium pod batutą lidera i producenta w jednej osobie niezrównanego Winwooda. Utwory zbudowane na mocnych i klasycznych fundamentach, w większości napisane zostały przez autorski duet Winwood – Capaldi w tradycyjnym układzie zwrotka-refren, co wcale nie jest żadnym mankamentem, a wręcz przeciwnie nadaje całości cechy klarownego przekazu. Spreparowane dźwięki, zdają się  wyrastać z pozytywnej atmosfery przyjacielskiego jam session tego szacownego triumwiratu.
Bezapelacyjnie godne bezwzględnej rekomendacji!


niedziela, 29 maja 2016

NEIL YOUNG – Harvest (Reprise 1972)

Rustykalny. To słowo klucz do tej płyty. Począwszy od kompilacji dźwięków z amerykańskiej prerii, aż po sam tytuł albumu nie pozostawiający żadnych wątpliwości. Harvest – Żniwa. Czas zbiorów. Podsumowań. Swego rodzaju reminiscencji. Harvest to płyta niepowtarzalna – przepełniona wrażliwością, melancholią, uroczą niedbałością, konfrontacją z siermiężną rzeczywistością. Harvest to bardzo głębokie zanurzenie się w źrenice – tak dogłębne, że w tej muzyce każdy może dostrzec własne odbicie. Wszystkie teksty oscylują wokół  codziennych zmaganiach życia, połączone z  ludową melodyką, finalnie dają surową autentyczność. Po prostu - proste piosenki o prostym człowieku! To tak jakby usiąść z gitarą na tarasie leciwego, drewnianego domu i spojrzeć na słońce. Naszą życiodajną gwiazdę, zachodzącą za widnokrąg wyznaczany kresem złotych łanów zboża odmalowanego ręką stwórcy, jak śpiewa w utworze Alabama. Następnie autentycznie szczery, będący ostrzeżeniem przed narkotykami The Needle And The Damage Done, a także przejmujące wspomnienia dozorcy rancza samego autora - Old Man. Z kolei Heart of Gold to jedna z najbardziej wzruszających piosenek miłosnych w repertuarze rockmana pochodzącego z kraju klonowego liścia, która przyniosła mu zasłużony rozgłos.




Miarą wielkości albumu są zdolności kompozytora. I to na przekór skromnego instrumentarium, Young prezentuje w całej krasie swój urokliwy efekt kompozytorski, który rewelacyjnie współgra z jego niecodzienną charyzmą wokalną. Zawarta treść na tym albumie, trafnie przywołuje zmierzch optymistycznej wizji kontrkulturowego świata hippisów jak i kwitnący sarkazm konserwatywnej części świata politycznych decydentów. W przeciwieństwie do elektrycznego, bardziej drapieżnego wcielenia Younga z zespołem Crazy Horse, brzmienie tu serwowane przez efemerydalną formację Stray Gators  jest bardziej stonowane, pozbawione prawie całkowicie dzikich gitarowych dysonansów i sprzężeń, przez co okazuje bardziej subtelne i delikatne oblicze Kanadyjczyka. Podniosłe efekty uzyskane za pomocą symfonicznej oprawy London Symphony Orchestra, części kompozycji nadają pożądanej  lekkości.

Wiodącą koncepcją Younga w pracy nad Harvest, miała być ucieczka od szumu medialnego i bycia celebrytą, jakim stał się bez wątpienia po sukcesie zespołu Crosby, Stills, Nash & Young. Swoistą woltą w kierunku muzycznej amerykańskiej tradycji. Tak blues  z folkiem, a także country stało się podstawową inspiracją w tamtym czasie dla muzyka. Granie na zasadzie swobodnego pogrywania z przyjaciółmi w stodole, jak zauważamy na odwrocie okładki albumu, bez zbędnej presji, tak ze strony managerów, jak i publiczności.
Po nagraniu swoich dwóch pierwszych płyt solowych, Young dał się poznać jako nader dojrzały twórca poetyckich, filozofujących tekstów piosenek, cechujących się jednakże komunikatywnością stylu. Co paradoksalnie dało zdumiewająco pozytywny efekt.


Bezpretensjonalny Harvest jeszcze ugruntował jego popularność, a co najważniejsze wykreował na dobre charakterystyczny i rozpoznawalny styl Neila.
W tym momencie nasuwa mi się tak refleksja - Czym Dark Side Of The Moon
(Floydów) jest dla rocka progresywnego, tym Harvest (Younga) jest dla folk rocka.
Już całkiem prywatnie sądzę, ze niepodważalną zaletą tegoż dzieła jest to, że najzwyczajniej można słuchać go w kółko. Muzyka sama w sobie, choć nieco pozbawiona ozdobników, jest wspaniała. To chwytliwy, kojący muzyczny drive, który wciąż porusza.
Krótko mówiąc, jest to świetny album do słuchania, kiedy trzeba spowolnić, oderwać się od powszechnego pędu  i poddać się ożywczej życiowej refleksji.


piątek, 13 maja 2016

BOB DYLAN – Desire (Columbia 1976)



Skrzypce. Instrument strunowy z grupy smyczkowych. Dźwiękowo wyrazisty i wibrujący. Chwytający za duszę, wyrażający subtelne emocje. Brzmienie tego ustrojstwa zdolne jest zmusić ludzi niezbyt wrażliwych do płaczu, w nieczułym kochanku rozniecić najwyższe uczucia. Może uczynić, że zatwardziali niewierzący zaczynają dostrzegać Stwórcę. Można by rzec, że to moc muzyki płynącej z pudła rezonansowego. Skrzypce są wyjątkowo magicznym instrumentem, które od zarania istnienia podbiły serca wielu wielbicieli muzyki klasycznej, ale nie tylko. Dobiegający z nich dźwięk przywabia do siebie ludzi, którzy nigdy przedtem nie zwracali na nie żadnej uwagi, bynajmniej nigdy nie fascynowali się nimi. Nie licząc nieziemskiego dźwięku, co warto podkreślić, skrzypce mają wyjątkowo efektywne działanie terapeutyczne oraz odprężające. Tak też jest w przypadku tej muzyki, gdzie czołową rolę odgrywa zaproszona (podobno prosto z ulicy) do tworzenia tego albumu skrzypaczka Scarlet Rivera. Jej sugestywna gra nadaje płycie niezapomnianego meksykańskiego kolorytu. Co więcej, Rivera również wydatnie wpłynęła na warstwę tekstową krążka.

Bob Dylan – kontestator, legenda rockandrolla, pieśniarz - folkowiec. Reprezentant elitarnej piosenki autorskiej, a zarazem misjonarz szeroko pojmowanego rocka. Właściwie Robert Allen Zimmerman, to postać absolutnie niepodatna na wszelkie stylowe zaszufladkowanie i oczywiste zdefiniowanie.

Wcześniej popowa piosenka odwoływała się do wzruszeń i emocji, nie do rozumu. Była formą zabawy, nie nośnikiem ważnej informacji. Dylan gruntownie odmienił ten stan rzeczy. Wykazał, że piosenka może być nie tylko rozrywką, lecz także wyrażać stanowisko w newralgicznych sprawach społecznych. Jeśli muzyka rockowa nie okazała się przelotną modą, lecz trwałym elementem kultury, to za przyczyną bystrości Boba Dylana.

Potomek litewskich i ukraińskich Żydów, jest nie tylko muzykiem, ale również barwnym bajarzem i folkowym bardem. Przez lata spreparował szereg piosenek o wspólnym mianowniku dla całej kultury Stanów Zjednoczonych. Przy tym spora część świata utożsamiała się z jego głoszonym posłaniem. Nigdy nie bał się mówić wprost, używając osobliwych metafor. Otwierać się na swoich słuchaczy. Empatycznie rezonować z odbiorcami swojego dorobku twórczego.


Dylan miał wiele wcieleń, jednak szczerość, która od niego płynie jest niezaprzeczalna. Oczywiście niektórzy sądzą, że śpiewa kiepsko, wręcz beczy jak koza, gra co najmniej przeciętnie na gitarze, z podobnym skutkiem sporadycznie na harmonijce ustnej, ale… uwaga! Jak zaczyna to robić, to szczęka opada do samej ziemi.

Desire oferuje szeroką paletę urzekających nastrojów, którymi nie sposób się oprzeć.

Odzwierciedleniem klimatu towarzyszącego Dylanowi w trakcie komponowania materiału na album była paradoksalnie odkrywczo prosta forma wykreowanej muzyki. Chyba najistotniejszą wartość w tym przypadku, jak już na wstępie wspomniałem, stanowi odważne wykorzystanie wszechobecnie panujących skrzypiec. Co dodaje świeżości całemu muzycznemu przedsięwzięciu trubadura rodem zza oceanu. Jest jeszcze jedna ważna niewiasta obecna na tym albumie. Większość partii wokalnych Bob wykonuje z Emmylou Harris - artystką z pogranicza country, co również nasuwa skojarzenia z muzyką Dzikiego Zachodu. Kompozycje na albumie wzbogacone są o całe mnóstwo nietypowych instrumentów wykorzystywanych w muzyce rockowej, ale akurat w tamtym czasie, w wypadu Dylana niezmiernie pożądanych: akordeon, trąbka, marakasy, dzwonki, przeszkadzajki różnej maści, mandolina i Bóg wie co jeszcze! Wszystko to tworzy unikalną atmosferę, której próżno szukać na innych wydawnictwach. Bob jak przystało na niezależnego artystę po raz kolejny nie ogląda się na nikogo i jako artysta-wizjoner podąża naprzód swoją wytyczoną drogą. Jedynie słuszną, jak pokazuje jego artystyczny wybór.

Jak dla mnie to jedno z największych dzieł Boba, przy znacznym udziale tekściarza Jacquesa Levy’ego. Mamy tu utwory mówiące o teraźniejszych i minionych bohaterach „ludowych” oraz żarliwe wyznania miłości do żony. Mamy tu wszystko jeśli chodzi o wachlarz nastrojów. Jest czasem dramatycznie, a niekiedy lirycznie. Na pozór niejednorodny charakter albumu zachęca nas, aby stać się częścią jego procesu twórczego. Pozwala nam wyciągnąć własną poetycką mapę świata. Od meksykańskiego folkloru, aż do pieśni traperów i poszukiwaczy złotego kruszcu.

Wszystko objawia się w zagranej ze swobodą muzyce, w której pobrzmiewają nawet romskie nuty. Pokaźna część płyty powstała w trakcie jednej nocy prawie bez żadnej próby (poza otwierającym Hurricane). Śpiew Emmylou Harris wspaniale współgra z głosem Dylana. Skrzypki Scarlet Rivery pogrywają rewelacyjnie. Sekcja rytmiczna w osobach Roba Stonera, Roba Rothsteina – obaj gitara basowa i Howie Wyeth’a – perkusja, praktycznie dostosowała się od razu do niespotykanego klimatu sesji nagraniowej, tudzież bogato okraszonej mniej lub bardziej znanymi instrumentalistami. Magia uchwycona. Dylan mógłby tak grać i grać… Wracam do tej płyty z wielką ochotą i zawsze słucham jej z ogromną przyjemnością. Przyswajanie muzyki z tej płyty jest łatwe i przyjemne, przez co moc doznanego relaksu potęguje chęć jej ciągłego słuchania.

Ps. W bezmiarze Internetu znalazłem ostatnio świetną recenzje Desire, a więc bez zbędnych słów polecam… Wielkie płyty




niedziela, 20 marca 2016

EASY RIDER - Music From The Soundtrack (Dunhill 1969)

EASY RIDER - reż. Dennis Hopper (USA 1969)

George Hanson (Jack Nicholson): Kiedyś to był wspaniały kraj. Nie wiem co się z nim stało.
Billy (Dennis Hopper): Po prostu wszyscy mają stracha, to się stało człowieku. Hej, Nie wynajmą nam pokoju w podrzędnym hotelu ani nawet w motelu. Łapiesz? Myślą, że im poderżniemy gardła czy co. Boją się człowieku.
George Hanson: Nie boją się was, tylko tego co sobą przedstawiacie.
Billy: Co sobą przedstawiamy? To, że mamy za długie włosy?
George Hanson: Och nie. Przedstawiacie sobą wolność.
Billy: A co w tym złego, człowieku? Każdy chce być wolny.

[„Wikicytaty - Swobodny Jeździec”]

Pewna scena z filmu zapada w pamięci na zawsze. Jeden z dwóch głównych bohaterów filmu w osobie Wyatta „Captain America”, odpina z ręki zegarek i ciska nim o ziemię. Jest w tym jakaś dosłowność, a zarazem sygnał i symbolika. Ta filmowa sekwencja precyzyjnie ujawnia intencje bohaterów. Z nową odkrytą swobodą i odrzuceniem ograniczeń czasowych w przestrzeni skostniałego społeczeństwa. W oczekiwaniu na bezmiar przygody ruszają w drogę na swoich stalowych rumakach. Toną w oddali gór o barwie piasku pustyni i mijają stalowym mostem rzekę Kolorado. Cała scena zgrabnie zgrana przez węgierskiego operatora László Kovácsa jest idealnie opatrzona magicznymi dźwiękami kapeli Steppenwolf: Born To Be Wild. To początek podróży przez kalejdoskop pejzaży bezkresnej Ameryki, przy wtórze pulsu dźwięków wszystkich zagorzałych bikersów.

Get your motor runnin'
Head out on the highway
Lookin' for adventure
And whatever comes our way

Yeah, darlin' gonna make it happen
Take the world in a love embrace
Fire all of the guns at once and
Explode into space.

I like smoke and lightnin'
Heavy metal thunder
Racin' with the wind
And the feelin' that I'm under

Yeah, darlin' gonna make it happen
Take the world in a love embrace
Fire all of the guns at once and
Explode into space

Like a true nature's child
We were born, born to be wild
We can climb so high
I never wanna die

Born to Be Wild
Born to Be Wild...


Swobodny Jeździec jest wyrazem głosu pokolenia w czasie szalejącej wojny domowej między starą, a nową buntowniczą generacją. Kontrkulturę wcieloną w rolę autsajderów, hippisów poszukujących czegoś ulotnego i idyllicznego. Stojąca w kontrze wobec twardo stąpającej na ziemi konserwatywnej generacji. Broniącej za wszelką cenę swojej dominującej roli w kreowaniu zastałej rzeczywistości.

Niektórzy mówią, że to film dziwny, pełny narkotyków, chaosu i nihilizmu. Pewnie po części mają rację, ale dla mnie to szczególny wyraz kontestacji. Rozpaczliwego, a nawet zachłannego eksplorowania rzeczywistości i w końcu pełnego nadziei poszukiwania tego czegoś, co na tym świecie pewnie nie istnieje, jak głosi slogan z plakatu filmowego: „Facet poszedł szukać dla Ameryki i nie mógł jej nigdzie znaleźć..." Wyśnionej, utopijnej wizji świata bez przemocy, pełnego miłości, tolerancji oraz wolności. Protestu przeciw wstecznym poglądom twardogłowym wyroczniom tego świata. Czyż nie aktualne do dzisiaj?


Film drogi Easy Rider powstał za sprawą odtwórców głównych ról: Billy’ego - Dennisa Hoppera, który jednocześnie podjął się jego reżyserii, a także Wyatta – Petera Fondy współtwórcy scenariusza. Obraz ten eksponuje apogeum lata miłości epoki flower power, przedstawia historię o poszukiwaniu tego o czym wspomniałem (lub iluzji wolności) i uderza w konformistyczne, pełne hipokryzji i ksenofobii Stany Zjednoczone (a może i nie tylko tę część świata) końca lat 60-tych ubiegłego wieku.

Jako całość, ta historia filmowa podkreśla zarówno wzloty jak i zmierzch tamtego idealistycznego czasu. Odzwierciedla nadzieje wyzwolenia młodych z utartych kajdan egzystencji swoich własnych rodziców.


Tuzy światowej kinematografii Hopper, Fonda, Nicholson i ich przyjaciele przy niezwykle skromnym budżecie, stworzyli jak się okazało rzecz kultową. Co ciekawe ścieżka dźwiękowa osiągnęła bezprecedensowy sukces, stając się jednym z najbardziej udanych i popularnych soundtracków 1969 roku. Tło dźwiękowe zawarte w filmie robi wspaniałą robotę w przekazywaniu ducha tamtych czasów. Na pierwszy ogień idzie jedna z najbardziej sugestywnych piosenek o „wiadomych” używkach - The Pusher formacji Steppenwolf. Drugi utwór - Born To Be Wild – także zespołu Steppenwolf to apoteoza szalonej motocyklowej eskapady. Następny w kolejce The Weight grupy The Band (na filmie w wersji A Group Called Smith) zaopatruje widza w klimatyczną scenę podróży dwóch samotnych harleyowców poruszających się w pustynnym anturażu zachodzącego słońca. Ubywająca droga zdaje się kierować ich do nieuchronnej zagłady filozofii wolności, unicestwionej strzałem z winchestera przez obawiających się inności ciasnogłowych, ograniczonych i prowincjonalnych rednecków. Zbliżone odczucia niesie ze sobą ballada country-folkowa grupy The Byrds - Wasn't Born to Follow. No i wielki Jimi Hendrix w If Six Was Nine ukazuje genius loci Ery Wodnika. Mamy również fragment obrazoburczej mszy w wersji psychodelicznej zespołu The Electric Prunes - Kyrie Eleison/Mardi Gras (When the Saints), by wymienić najbardziej znamiennych obecnych na tym soundtracku


sobota, 19 grudnia 2015

RY COODER – Ry Cooder (Reprise 1970)

Mawiają, że ma reputację eklektycznego, choć sam twierdzi, iż urealnia dość karkołomny sposób łączenia pozornie odległych, a nawet przeciwstawnych gatunków. Ku zakłopotaniu rzeszy krytyków z rozbrajającą szczerością głosi wszem i wobec o naturalnym łączeniu dźwiękowej materii w jedną, wspólną całość. Bo przecież nie ma takiej czy siakiej muzyki. Jedynie istnieje zła lub dobra. Cooder bez wątpienia stoi na straży tej drugiej.

Ryland Peter Cooder. Muzyk, gitarzysta, kompozytor. Wymykający się wszelkim definicjom i kategoryzacji. Wiecznie poszukujący. Czerpiący całymi garściami z bezmiernych pokładów muzycznej tradycji ku uciesze wymagających słuchaczy. W efekcie dostajemy – jak mój stary kumpel powiada –taki korzenny bluesik! Bez specjalnego wsłuchiwania się w twórczość Ry Coodera, nieodparcie nasuwa się konkluzja. Artysta niezwykle trafnie definiuje tradycje północnoamerykańskiego grania. I to z całym kalejdoskopem przeróżnych stylów, które rozwinęły się w ciągu historii muzycznej ewolucji za Atlantykiem. Taki niby ciężkostrawny groch z kapustą, a może wprost przeciwnie - smakowity bigos. Gdzie każdy, równie wartościowy składnik, nadaje niepowtarzalny, wysublimowany i szlachetny smak tej muzycznej potrawie. 




Umiejętności barda grającego na gitarze akustycznej, elektrycznej, ukulele i jeszcze Bóg wie czym – jest równie inspirujące, jak i imponujące. Bezwzględnie Ry Cooder oprócz wyjątkowych zdolności kompozytorskich, jest wirtuozem instrumentów gitarowych – gitary akustycznej, meksykańskiej, mandoliny, banjo itd. Jako wielbiciel muzycznej różnorodności zagłębia się w lokalne odmiany muzycznego folkloru, takie jak calypso, muzyka hawajska i karaibska, gospel, country, czasem nawet zahaczająca o wodewil , a także zanurza się z przedrewolucyjnej muzyce kubańskiej (Buena Vista Social Club). W swojej karierze sięga po wszelakie utwory z katalogów bluesa, bluegrassu, soulu, rhythm and bluesa, rock 'n' rolla, rockabilly i jazzu. Nawiązuje do kowbojskich ballad, songów autsajderów oraz pieśni drogi. Nie brakuje melodii meksykańskich. Amerykańskich piosenek z dawnych czasów, zwłaszcza okresu prohibicji. Nie są obce mu piosenki z pogranicza pop, pieśni gospel, pieśni ludowych i nawet utworów z Karaibów. Tudzież pojawia się polka czy irlandzki folk. Rzec można - mydło i powidło. Ale w tym szaleństwie jest metoda! Taka niespokojna muzyczna dusza, preferująca muzykę, którą można jeszcze czasem usłyszeć w barach Nowego Meksyku, Appalachów lub Luizjany. Ten tygiel twórczy jest iście imponujący! Za pozornie złożoną twórczością kryje się prostolinijna osobowość artysty. Nieprzejednany przeciwnik wszelkich form autopromocji. Nie zmienia, jak na zawołanie, koloru włosów. Nie zdobi skóry tatuażami. Nigdy nie pojawił się w reklamie produktu pop kultury. Nie zawarł żadnej umowy z producentem markowej odzieży. Doskonale to przedstawiają fotografie autorstwa jego żony Susan Titelman, z których emanuje ciepło i głębia natury artysty, żyjącego z dala od zgiełku i chłodu tzw. zdobyczy cywilizacyjnych.

Jak na niezależnego artystę przystało, większość gitar Coodera, zbudowanych jest z części pozyskanych z innych gitar. Jako samorodny oryginał, Cooder ma sentyment do brzmienia gitar, które już nie istnieją. Inspiracją są dla niego pradawne płyty i pożółkłe od starości fotografie kultowych artystów, jak choćby legendarnego Roberta Johnsona. W swoich poszukiwaniach nie idzie na łatwiznę. Próbuje nie tylko odtworzyć brzmienie prostych, tanich i starych gitar. On ma obsesję na punkcie znalezienia dźwięku, który jest donośny i autentyczny dla ucha i w równym stopniu uwalnia umysł od spraw błahych, czy przyziemnych.

Samorzutnie koresponduje z tym fakt, iż z biegiem lat, Cooder zgromadził ogromną kolekcję instrumentów, w tym takich, jak pochodzący z ameryki łacińskiej sexto bajo, jak również całą gamę instrumentów hinduskich. Jest również znany ze swoich dwóch tzw. "Coodercasters", czyli zmodyfikowanych fenderów stratocasterów z implementowanymi przystawkami z innych modeli (np. przystawki z japońskich instrumentów firmy Teisco Del Rey). Aby lepiej zrozumieć twórczość tego jegomościa, warto zwrócić uwagę na jego życiorys. Syn lewicującego adwokata i piosenkarki folk, urodził się 15 marca 1947 roku w Santa Monica. Dostał swoją pierwszą gitarę, gdy miał zaledwie cztery lata i od razu zabrał się ochoczo do nauki piosenek Woody’ego Guthrie’ego. Kolejnym etapem rozwoju talentu były próby kopiowania mistrzów bluesa. Gdy Cooder odkrył Lightnin 'a Hopkinsa, opisał go jako „objawienie”. Następnie jako nastolatek zaczął ciężko pracować nad opanowaniem techniki Roberta Johnsona. Kolejnym wyzwaniem było zatrudnienie jako sideman przez Taj Mahala. Tym samym rozpoczął się okres pracy w studiach nagraniowych. Jako wirtuoz gitary slide, szybko stał się wziętym uczestnikiem wielu muzycznych sesji, choć należy pamiętać, że wciąż pozostaje równie dobrym gitarzystą rytmicznym.
Skip James, Revere Gary Davis, Blind Blake, Lonnie Johnson, Fury Lewis, Jesse Fuller, Tampa Red, Robert Wilkins itd. Nieskończona lista, dziś już archetypowych pionierów bluesa, stanowiących bazę wyjściową w eksploracji muzycznej przestrzeni, świadczyła o jego muzycznych inspiracjach. Następnym rozdziałem na drodze do uznania, stał się awangardowy Captain Beefhart. Jego reputacja wciąż rosła; nagrywał z Randym Newmanem i co ważne z The Rolling Stones na albumach Let It Bleed i Sticky Fingers. Był nawet brany pod uwagę jako stały gitarzysta Stonsów po tragicznej śmierci Briana Jonesa. Współcześnie bardziej chwalony przez krytyków za sprawą Talking Timbuktu, nagranej z malijczykiem Ali Farka Toure. Gdzie za sprawą tego unikalnego dzieła zdobył nagrodę Grammy w kategorii Najlepszy Album Muzyki Świata w 1995 roku. Ale to już inna historia… 

I właściwie swoją opowieść mógłbym rozpocząć
od tego fragmentu wypowiedzi artysty:
„Miałem 24 lata kiedy zrobiłem swój pierwszy solowy album . Wydaje się, że w tym wieku prawie nie masz nic do powiedzenia. Ja po prostu grałem muzykę, którą kochałem i starałem się ją całkowicie uczciwie zaprezentować. Myślą przewodnią było nagrywać muzykę tradycyjną nowoczesnymi metodami realizacji”.

Pierwszy album, ukazał się w 1970 roku i jest zdumiewająco udany, i to bez względu na upływający czas. W sposób niezwykle ujmujący łączy tradycję z nowatorskim brzmieniowym podejściem. Cooder odświeżył stare, zapomniane kompozycje z dorobku czarnych artystów południa Stanów i folkowych trubadurów. Przy tym wydobył naturalne emocje niezwykle skromnymi środkami wyrazu. Króluje wszechobecny bottleneck. Imponujący debiut Cooder zawiera m.in. przeróbki Lead Belly’ ego, Sleepy John Estesa, Blind Willie Johnsona, Woody Guthrie’ego, Blind Alfreda Reeda czy Blind Blake’a. Zaproponował mozaikę amerykańskiego stylu, który stał się jego znakiem firmowym. Gitara slide doskonale uchwyciła hipnotyczną atmosferę żywicznego, autentycznego bluesiska rodem z głębokich zakamarków Delty Missisipi, niczym zawodzenie bezzębnych afroamerykańskich pieśniarzy na ganku domu a’la chata wuja Toma. Towarzyszy temu przenikliwe ciepełko w każdym wydobywającym się dźwięku. Na kolejnych płytach jego styl wielokrotnie ewaluuje, lecz dla mnie sam muzyk najszczęśliwszy wydaje się w domu, z gitarą w ręku. Gdzie słychać echa brzmień ciemnoskórych prekursorów bluesowego grania.