piątek, 13 maja 2016

BOB DYLAN – Desire (Columbia 1976)



Skrzypce. Instrument strunowy z grupy smyczkowych. Dźwiękowo wyrazisty i wibrujący. Chwytający za duszę, wyrażający subtelne emocje. Brzmienie tego ustrojstwa zdolne jest zmusić ludzi niezbyt wrażliwych do płaczu, w nieczułym kochanku rozniecić najwyższe uczucia. Może uczynić, że zatwardziali niewierzący zaczynają dostrzegać Stwórcę. Można by rzec, że to moc muzyki płynącej z pudła rezonansowego. Skrzypce są wyjątkowo magicznym instrumentem, które od zarania istnienia podbiły serca wielu wielbicieli muzyki klasycznej, ale nie tylko. Dobiegający z nich dźwięk przywabia do siebie ludzi, którzy nigdy przedtem nie zwracali na nie żadnej uwagi, bynajmniej nigdy nie fascynowali się nimi. Nie licząc nieziemskiego dźwięku, co warto podkreślić, skrzypce mają wyjątkowo efektywne działanie terapeutyczne oraz odprężające. Tak też jest w przypadku tej muzyki, gdzie czołową rolę odgrywa zaproszona (podobno prosto z ulicy) do tworzenia tego albumu skrzypaczka Scarlet Rivera. Jej sugestywna gra nadaje płycie niezapomnianego meksykańskiego kolorytu. Co więcej, Rivera również wydatnie wpłynęła na warstwę tekstową krążka.

Bob Dylan – kontestator, legenda rockandrolla, pieśniarz - folkowiec. Reprezentant elitarnej piosenki autorskiej, a zarazem misjonarz szeroko pojmowanego rocka. Właściwie Robert Allen Zimmerman, to postać absolutnie niepodatna na wszelkie stylowe zaszufladkowanie i oczywiste zdefiniowanie.

Wcześniej popowa piosenka odwoływała się do wzruszeń i emocji, nie do rozumu. Była formą zabawy, nie nośnikiem ważnej informacji. Dylan gruntownie odmienił ten stan rzeczy. Wykazał, że piosenka może być nie tylko rozrywką, lecz także wyrażać stanowisko w newralgicznych sprawach społecznych. Jeśli muzyka rockowa nie okazała się przelotną modą, lecz trwałym elementem kultury, to za przyczyną bystrości Boba Dylana.

Potomek litewskich i ukraińskich Żydów, jest nie tylko muzykiem, ale również barwnym bajarzem i folkowym bardem. Przez lata spreparował szereg piosenek o wspólnym mianowniku dla całej kultury Stanów Zjednoczonych. Przy tym spora część świata utożsamiała się z jego głoszonym posłaniem. Nigdy nie bał się mówić wprost, używając osobliwych metafor. Otwierać się na swoich słuchaczy. Empatycznie rezonować z odbiorcami swojego dorobku twórczego.


Dylan miał wiele wcieleń, jednak szczerość, która od niego płynie jest niezaprzeczalna. Oczywiście niektórzy sądzą, że śpiewa kiepsko, wręcz beczy jak koza, gra co najmniej przeciętnie na gitarze, z podobnym skutkiem sporadycznie na harmonijce ustnej, ale… uwaga! Jak zaczyna to robić, to szczęka opada do samej ziemi.

Desire oferuje szeroką paletę urzekających nastrojów, którymi nie sposób się oprzeć.

Odzwierciedleniem klimatu towarzyszącego Dylanowi w trakcie komponowania materiału na album była paradoksalnie odkrywczo prosta forma wykreowanej muzyki. Chyba najistotniejszą wartość w tym przypadku, jak już na wstępie wspomniałem, stanowi odważne wykorzystanie wszechobecnie panujących skrzypiec. Co dodaje świeżości całemu muzycznemu przedsięwzięciu trubadura rodem zza oceanu. Jest jeszcze jedna ważna niewiasta obecna na tym albumie. Większość partii wokalnych Bob wykonuje z Emmylou Harris - artystką z pogranicza country, co również nasuwa skojarzenia z muzyką Dzikiego Zachodu. Kompozycje na albumie wzbogacone są o całe mnóstwo nietypowych instrumentów wykorzystywanych w muzyce rockowej, ale akurat w tamtym czasie, w wypadu Dylana niezmiernie pożądanych: akordeon, trąbka, marakasy, dzwonki, przeszkadzajki różnej maści, mandolina i Bóg wie co jeszcze! Wszystko to tworzy unikalną atmosferę, której próżno szukać na innych wydawnictwach. Bob jak przystało na niezależnego artystę po raz kolejny nie ogląda się na nikogo i jako artysta-wizjoner podąża naprzód swoją wytyczoną drogą. Jedynie słuszną, jak pokazuje jego artystyczny wybór.

Jak dla mnie to jedno z największych dzieł Boba, przy znacznym udziale tekściarza Jacquesa Levy’ego. Mamy tu utwory mówiące o teraźniejszych i minionych bohaterach „ludowych” oraz żarliwe wyznania miłości do żony. Mamy tu wszystko jeśli chodzi o wachlarz nastrojów. Jest czasem dramatycznie, a niekiedy lirycznie. Na pozór niejednorodny charakter albumu zachęca nas, aby stać się częścią jego procesu twórczego. Pozwala nam wyciągnąć własną poetycką mapę świata. Od meksykańskiego folkloru, aż do pieśni traperów i poszukiwaczy złotego kruszcu.

Wszystko objawia się w zagranej ze swobodą muzyce, w której pobrzmiewają nawet romskie nuty. Pokaźna część płyty powstała w trakcie jednej nocy prawie bez żadnej próby (poza otwierającym Hurricane). Śpiew Emmylou Harris wspaniale współgra z głosem Dylana. Skrzypki Scarlet Rivery pogrywają rewelacyjnie. Sekcja rytmiczna w osobach Roba Stonera, Roba Rothsteina – obaj gitara basowa i Howie Wyeth’a – perkusja, praktycznie dostosowała się od razu do niespotykanego klimatu sesji nagraniowej, tudzież bogato okraszonej mniej lub bardziej znanymi instrumentalistami. Magia uchwycona. Dylan mógłby tak grać i grać… Wracam do tej płyty z wielką ochotą i zawsze słucham jej z ogromną przyjemnością. Przyswajanie muzyki z tej płyty jest łatwe i przyjemne, przez co moc doznanego relaksu potęguje chęć jej ciągłego słuchania.

Ps. W bezmiarze Internetu znalazłem ostatnio świetną recenzje Desire, a więc bez zbędnych słów polecam… Wielkie płyty




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz