piątek, 25 marca 2016

JESUS CHRIST SUPERSTAR The Original Motion Picture Sound Track Album – (MCA 1973)

JESUS CHRIST SUPERSTAR – reż. Norman Jewison (USA 1973)

Zacznę od spraw oczywistych i elementarnych. W wierze chrześcijańskiej fundamentalne znaczenie ma przekonanie o zmartwychwstaniu Jezusa Chrystusa. Ponieważ Jezus powstał z martwych, wszyscy, którzy w Niego wierzą, również zmartwychwstaną.
Taką oto pozytywną introdukcją chcę zachęcić do osobistych wywodów na temat pełnej kolorytu opowieści o mesjaszu – Jezusie z Nazaretu. Nie będzie to oczywiście powtórka z historii religii, ani tym bardziej analiza z rejonów religioznawstwa. Choć od tych kwestii ciężko całkowicie uciec.
Z zamiarem podzielenia się odczuciami na temat rock opery Jesus Christ Superstar nosiłem się od jakiegoś czasu. Doskonałym momentem na to są zbliżające się Święta Wielkanocne. W czasie, w którym oprócz barwnej celebracji jest chwila na refleksję: skąd przybyliśmy, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy?

Ale na bok te, poniekąd słuszne rozważania. Zajmijmy się tematem przewodnim czyli filmem oraz jego tłem dźwiękowym. A naprawdę jest się czym zająć. W dodatku niebanalnie zaskakującym na każdym kroku. Od strony wizualnej niezwykle atrakcyjnym!

Izrael. Pustynny krajobraz, słońce w zenicie, przytłaczający upał (podobno niemiłosiernie doskwierający w czasie kręcenia filmu), na widnokręgu góry i gdzieniegdzie starożytne ruiny. Nieoczekiwanie w oddali dostrzegamy autobus, z którego wyłania się grupa ludzi. Osoby te przywdziane w barwne kostiumy poruszają się w tanecznym rytmie do miejsca symbolicznej sceny otwarcia. Wyposażone są w wiele rekwizytów takich jak tron, broń i symbol wiary - drewniany krzyż. To dekoracje stanowiące nierozłączny element rozpoczynającego się widowiska. Wśród nich jest jedna charakterystyczna postać, wnet otoczona przez pozostałych filmowych bohaterów, którzy nakładają na nią skromną szatę. Postacią tą jest Jezus Chrystus, w którego, w wersji filmowej, wcielił się charyzmatyczny Ted Neeley. Jego zatroskane oblicze zdaje się roztaczać wokół ciepło miłości. Równocześnie zauważamy inną, jakby wycofującą się, osobną postać, pełną podejrzliwości. Nie mniej ważny w całej tej historii, nieufny Judasz, który tutaj stanowi przeciwwagę dla uczciwości i transparentności słusznych intencji Jezusa.

Filmowa wersja Rockopery Jesus Christ Superstar stworzona przez Normana Jewisona (reżyseria), Andrewa Lloyda Webbera (muzyka) oraz Tima Rice'a (tekst) przedstawia zaledwie ostatni etap ziemskiej egzystencji Jezusa. Najważniejszej osoby tej nowotestamentowej opowieści. Ale w dużej mierze przewrotnie, wyeksponowany zostaje właśnie Judasz i jego punkt widzenia zdominowany przez własne wątpliwości i rozterki. Nawiasem mówiąc, niezwykle interesująco i ekspresyjnie odegrany przez utalentowanego afroamerykańskiego aktora Carla Andersona. Te wątpliwości determinują dynamikę filmu. Ta negatywna, nikczemna postać zdaje się stale pytać syna Bożego o sens całej jego misji. Przy tym rozdygotany, z mozołem dokonujący wyboru Judasz, jawi się jako postać nie tyle negatywna, co istotnie zagubiona i tragiczna. Co dla niektórych może być nie do przyjęcia.

Jeśli chodzi o charakterystykę filmu, to gros faktów z Nowego Testamentu zostało przedstawionych w postaci musicalowej, gdzie żarliwe utwory, utrzymane w iście rockowej dynamice, mieszają się z piosenkami niczym z operetki. Jak przystało na apogeum ery hippisowskiej, całkowity klimat dzieła został utrzymany w duchu lat 70-tych. Stąd kunsztownie zaaranżowane muzyczne utwory, zaopatrzone w wartościowe liryczne teksty, obejmujące aż kilka biblijnych wątków. Wszystkiemu towarzyszą mniej lub bardziej współczesne odniesienia, co odzwierciedla odlotowa scenografia oraz temu podobne rekwizyty. Obok rzymskich żołnierzy uzbrojonych w karabiny, widz obcuje z królem Herodem pluskającym się we współczesnym basenie, w okularach przeciwsłonecznych (tzw. lenonkach) niczym z najnowszej kolekcji Rey-Bana. W innym momencie scena ukazująca dewastację kupieckich straganów w jerozolimskiej świątyni przez Jezusa. Kramów zaopatrzonych w asortyment nad wyraz współczesny: pocztówki, gazety, czy nawet narkotyki. No i te nacierające ciężkie, pancerne czołgi pozornie mało przystające do fabuły. Większość widzów może być zniesmaczona taką interpretacją, tudzież doborem rekwizytów przez autora, lecz mi osobiście ta swobodna, artystyczna wizja całkiem odpowiada. Warto też wskazać, że wiodącą intencją twórcy filmu było odmitologizowanie i pokazanie całej historii z punktu widzenia zwykłych ludzi, mających różne, przeciwstawne emocje — miłość i nienawiść, dumę, ale i strach, wiarę i z drugiej strony wątpliwości. I wreszcie Jezusa, człowieka „z krwi i kości”, który sam nie uważa się za Świętego. Jest po prostu zwykłym człowiekiem, pełnym obaw, mocno wierzącym w swoje ideały. Cierpi, gdy doprowadzają go one do tragedii w wyniku uknutego procesu. No i na finiszu brak ujęć z Jego rezurekcji…



Twórcy filmu dają potencjalnym widzom wolność, niczego nie narzucając. Pozostawiają kwestię wiary szeroko otwartą. Odsłaniają katalog nie tylko biblijnych pytań. Taka idea bez wątpienia powoduje niechęć większości konserwatywnych chrześcijan, szczelnie zamkniętych na otwartość odmiennej interpretacji. Oceniających ekranizację, w skrajnych przypadkach jako świętokradztwo, a nawet bluźnierstwo. Przy tym tytuł dzieła zdaje się być przewrotny, a nawet prowokujący. Jezus Chrystus Supergwiazda. To oznacza, że gawiedź potrzebuje takiego herosa, gieroja, gwiazdy czy idola. Najlepiej męczennika, który będzie bardziej popularny i medialny. A jego mowy o miłości potwierdzone czynami nie stanowią już dla nich takiej wartości. Czyli tradycyjnie hołubiona forma nad zbyt kłopotliwą i trudną treścią jednoznacznego przesłania. I znowu obrzędowość i jarmarczność wygrywa z wiedzą i prawdziwym przeżywaniem wiary. Gdzieś w Internecie przeczytałem wymowne słowa, że „To krzyż został symbolem wiary, a słowa o miłości zostały tylko na kartach pism. To śmierć była „gwoździem programu”, a nie głoszone idee o dobrym życiu”.


Na koniec filmu bardzo symboliczna scena z głębokim przesłaniem. Wszyscy składają sprzęt i wsiadają do autobusu, którym przyjechali na samym starcie filmu. Jednak jednego aktora nie ma. Judasz spogląda ze schodów autobusu za siebie i widzi na horyzoncie stojący krzyż, a w jego sąsiedztwie pasterza pasącego owce. Jest to jedna z najbardziej wzruszających scen w filmie. Taki swoisty, subtelny współczesny lament do tego, co miało miejsce ponad 2000 lat temu.

Tyle o filmie. Teraz parę słów o muzyce zawartej na ścieżce dźwiękowej. Za ostateczny muzyczny kształt odpowiadał Andrew Lloyd Webber, któremu wymiernie sekundowali André Previn oraz Herbert Spencer. Na wstępie obowiązkowo trzeba przypomnieć o pierwotnej wersji JCS, która ujrzała światło dzienne 3 lata wcześniej niż filmowa premiera (13.08.1973 r.). To właśnie z 1970 roku pochodzi chyba najlepsza wersja muzyki (tzw. „brązowy album” – od koloru obwoluty amerykańskiego wydania longplaya) z niezapomnianą kreacją zawsze rewelacyjnego Iana Gillan z Deep Purple w roli Chrystusa (12 października 1971 roku odbyła się sceniczna premiera wyreżyserowanego przez Toma O'Horgana Jesus Christ Superstar w Mark Hellinger Theatre na nowojorskim Broadwayu). Instrumentalnie, ten soundtrack ma wiele odmian, a przy tym jest niezwykle spójny pomimo wielorakich inspiracji. Od czystego rocka w starym stylu, poprzez quasi operetkę, aż do wodewilu. W uzupełnieniu powiem, iż jedyną wokalistką, łączącą wcześniejszą wersję z opisywanym filmem jest niezastąpiona, obdarzona anielskim głosem Yvonne Elliman w roli Marii Magdaleny. Jej tkliwe wykonanie I Don't Know How to Love Him porusza bez przerwy.


Również pozostali aktorzy wywiązali się z powierzonych ról wspaniale, prezentując w pełnej krasie swoje nieprzeciętne zdolności muzyczne. Ich w pełni profesjonalne partie wokalne są doprawdy porywające. Naturalnie w pierwszym rzędzie na szczególną uwagę zasługują pierwszoplanowi wykonawcy Ted Neeley (Jezus), Carl Anderson (Judasz), Paul Thomas (Piotr) czy wymieniona Yvonne Elliman. Chwytliwe interpretacje kompozycji przywołują dreszcze emocji i oto w tym wszystkim przecież chodzi!
A więc cytując klasyka: Alleluja... i do przodu! :)

Ps. Jest jeszcze jedno wspomnienie wywołujące nader przyjemne, ciepłe odczucia. Bardzo osobiste związane z… własnym ślubem, który odbył się blisko ćwierć wieku temu.
Listopad 1992 roku. Kościół pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa na ulicy Kunickiego w Lublinie. Obok mnie wybranka mojego serca… za chwilę moja Żona. A w tle, w wykonaniu dla mnie anonimowego zespołu młodych ludzi (pewnie grupy oazowej?), rozbrzmiewają subtelne i wzruszające dźwięki kompozycji pochodzącej z JCS - Last Supper, znanej pod rodzimą nazwą - Wszystkie moje troski i kłopoty.


Na okoliczność Świąt, tradycyjnie życzę smacznego, 
wesołego jajka i mokrego dyngusa!