środa, 30 grudnia 2020

VAN HALEN – Van Halen (Warner Bros. 1978)

„Robię, co chcę. Nie myślę o tym za dużo i na tym polega piękno bycia w tym zespole. Wszyscy robią to, co chcą i wszyscy rzucamy nasze pomysły, więc cokolwiek wydarzy się, wszystko jest dość spontaniczne. Jedyne, co świadomie próbujemy zrobić, to przywrócić trochę emocji do rock'n'rolla...” 
Eddie Van Halen (EVH)

Babcia powiadała, że jak słuchasz szarpidrutów, to stajesz się niesforny, nieco nieokrzesany i nie chcesz… budyniu na podwieczorek ;-). 

Pytanie brzmi: Czy Seniorka miał rację? 

Aktualne badania i analizy naukowe dowodzą, że ten rodzaj muzyki sprawia, iż człowiek paradoksalnie zazwyczaj… łagodnieje. Australijski Uniwersytet w Queensland, przeprowadził badania, które wykazały, że hałaśliwa i mocna muzyka sprzyja wyciszeniu i inspiruje. No i wbrew pozorom, słuchanie ciężkiej muzyki skutkuje wzmocnieniem pozytywnych emocji, redukując w ten sposób bardziej ponury nastrój. W momencie frustracji, często słuchamy muzyki, która jest zbieżna z uczuciem gniewu. Muzyka pomaga nam odkrywać pełną gamę emocji, które odczuwamy, ale jednocześnie sprawia, że czujemy się bardziej aktywni i twórczy. Wyniki badań wskazały na znaczną redukcję wysokiego poziom rozdrażnienia, rozładowania psychicznego napięcia i stresu, czy też elementów budzących przemoc. Czyli tak jak w powiedzeniu: Muzyka łagodzi obyczaje. 

Poddani badaniom potwierdzili, że podczas słuchania ciężkiej muzyki wzmacnia się u nich poczucie siły i energii. Muzyka jest dla nich elementem skutkującym odreagowaniem skumulowanych negatywnych emocji. Któż nie doświadczył emocji słuchając muzyki? Wydatny i masywny dźwięk porusza nas w środku, zmieniając nasz nastrój. Wyzwala endorfiny. Po prosu poprawia nasze samopoczucie, dając „kopa” niezbędnej pozytywnej energii. 

Słuchanie muzyki ma wpływ na wiele drogich dla nas wspomnień. Komu z Was jakiś gitarowy utwór kojarzył się z konkretnym, nierzadko przyjemnym momentem w Waszym życiu? 

Dla mnie muzyka Van Halen potwierdza wszystkie wymienione tezy. 

„Naszą muzykę opisują następujące określenia: spontan, improwizacja, nieobliczalność, totalny żywioł, unikanie wszelkiej maści receptur i zasad, otwartość oraz solidność. Oczywiście, tych określeń znalazłbym więcej, ale nie w tym rzecz. Jednak już te określenia pozwalają nakreślić taki dosyć wyraźny obraz tej naszej muzyki”. 
EVH 

Od dawna zamierzałem przedstawić tę płytę na łamach swojego bloga. Odwlekałem to w czasie, później zapomniałem, aż wreszcie impulsem, niestety smutnym, okazała się śmierć człowieka, który był filarem zespołu, twórcy przełomowego album w historii rocka. Płyta zespołu, niewyszukanie zatytułowana Van Halen, to rzecz wybitna; w dodatku jest jednocześnie premierą zespołu, co pokazuje jak duży był potencjał muzyków z Pasadeny już u zarania jego istnienia. 

Pokuszę się o hipotezę, iż przeznaczenie przyczyniło się do finalnego wykreowania muzyki spod znaku VH. Bo jak inaczej nazwać taki zbieg okoliczności, gdy muzycy w osobach dwóch braci Alexa i Edwarda, grali pierwotnie na gitarze (ten pierwszy), natomiast ten drugi na perkusji? Pomyśleć, że tylko na próbę wymienili się instrumentami… i tak już zostało! Ich pochodzenie też zdaje się egzotyczne, bo przecież matka pochodziła z mało kojarzącej się z rock&rollem Indonezji, natomiast ojciec, zawodowy muzyk, to holenderski emigrant, który w 1962 roku z całą rodziną wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Potem gitarzysta Gene „The Demon” Simmons słynnego zespołu Kiss, wypatrzył Van Halenów na jednym z koncertów i zaproponował im kontrakt, itd. Ciekawa historia, ale nie będę jej rozwijał, bo nie aspiruję do roli biografa rodziny Van Halen. Ograniczę się do muzyki i okoliczności z tym związanych. 

Co zaważyło na atrakcyjnym i niezmiennie świeżym brzmieniu nagrywanej na przełomie września i października 1977 r. debiutanckiej płyty czwórki z kalifornijskiej Pasadeny? 


Odpowiedź nie jest na pewno jednoznaczna, ale jest jednym z najważniejszych czynników, obok młodzieńczej sztubackiej fantazji, kumulacji przewrotnych pomysłów całej czwórki muzyków, którzy już wtedy z ochotą eksponowali swoje ponadprzeciętne umiejętności połączone z nietuzinkowym talentem. Trzeba zaznaczyć, że wówczas byli tak naładowani pomysłami, że zarejestrowali blisko 40 kompozycji, które zresztą częściowo znalazły swoje miejsce na drugim albumie grupy. Alex Van Halen okazał się energetycznym, pełnym pasji perkusistą, wtórujący mu Mark Anthony, właściwie Mark Anthony Sobolewski (jak wskazuje nazwisko – o polskich korzeniach), tworzył interesujące linie basowe, a obdarzony solidnym głosem David Lee Roth był charyzmatycznym frontmanem – „łamaczem dziewczęcych serc” 😉, idealnie napędzającym niezwykłą witalność zespołu. Z kolei o Eddiem opowiem w następnych wierszach tego wpisu. 


Nie bez znaczenia było zastosowanie w skromnych ilościach techniki overdubbingu, polegającą na nakładaniu zarejestrowanych dźwięków wokalnych lub instrumentalnych na już uprzednio nagrane na żywo, niejednokrotnie przy pierwszym podejściu, dźwiękowe ścieżki. W ten sposób uzyskano ciekawy efekt końcowy, który niwelował niedociągnięcia, jakie wynikały z ówczesnych możliwości sprzętowych w studiu, a sami niedoświadczeni jeszcze muzycy dali się poznać jako innowacyjni rockmeni. Kto na to wpadł? Oczywiście producent płyty Ted Templeman, ale swoje przysłowiowe trzy grosze, a może „3 tony groszy” dołożył nieprzejednany Eddie Van Halen z oczywistym wsparciem kolegów z zespołu. 


Sam Edward Lodewijk Van Halen to już symbol rocka na całym globie. Legenda inspirująca kolejne pokolenia adeptów sztuki gitarowej. Nietuzinkowy kreator gitarowych zagrywek, nieprzypadkowo porównywany do samego Hendrixa. Choć sam Eddie bardziej fascynował się i po trosze inspirował pochodzącą z tych samych czasów grą Erica Claptona w zespole Cream. Propagator techniki gitarowej zwanej tappingiem. Granej zarówno na akustycznej, jak i na elektrycznej gitarze, z miejsca rozpoznawalnej i charakterystycznej dla omawianego artysty, który wspominał: 


"W młodości, kiedy jeszcze grałem na pianinie, miałem bardzo dobry słuch muzyczny. Wystarczyło, że obserwowałem ruchy palców moich rodziców lub nauczycieli, a reszta przychodziła sama. Po prostu kopiowałem ich styl, naśladując sposób gry. Nieustanne odkrycia, takie jak to, plus ciągłe doskonalenie umiejętności sprawiły, że moja technika nabrała określonego stylu. Myślę, że sposób gry na instrumencie mamy zapisany w naszym DNA. Gdyby zamknąć kilkunastu muzyków w jednym pomieszczeniu i kazać im zagrać ten sam utwór, każdy zrobiłby to odrobinę inaczej. Kiedy dawno temu, zaczynaliśmy z pierwszymi klubowymi koncertami, wiele razy traciliśmy robotę tylko dlatego, że nie chciałem odtwarzać utworów, dokładnie tak jak były one zarejestrowane w oryginale. Zespół nie był zadowolony, ale wydaje mi się, że w pewien sposób było to dla mnie błogosławieństwo. Od początku chciałem grać w swój własny unikalny sposób i to właśnie robiłem Niezależnie od tego czy sięgam po akustyka, czy gitarę elektryczną, gram po swojemu – słuchasz utworu i wiesz, że to ja, Eddie Van Halen". 
EVH 


W przypadku pierwszego albumu stworzenie całego materiału zajęło muzykom zaledwie niecały tydzień. Zasadniczo wszystko zostało zrobione w pierwszym i drugim podejściu. Koncepcją muzyków było po prostu finalne zrobienie tego, co „spreparowali”, a nie tworzenie mozolnie czegoś na siłę, aby komukolwiek się przypodobać. Całej sesji towarzyszył frywolny anturaż tj. rozgardiasz wypełniony porozrzucanymi puszkami po piwie, plątaniną kabli i stertą sprzętu akustycznego. Być może harce w tak zaaranżowanym, zabałaganionym studiu nagraniowym, przełożyły się na nieskrepowaną i nośną muzykę kwartetu? 


Pozytywne cechy debiutu Van Halen są nie tylko zasługą gry gitarzysty, ale świetnie skonstruowanych kompozycji. Gros utworów została napisana zgodnie ze sprawdzonymi zasadami kanonów muzycznych z podziałem na zwrotki i refreny. Co unikalne w tak ciężkim gatunku muzycznym bez zbytniej toporności, czy jednostajności. Pozbawione nużącego schematu, a przy tym bogate dźwiękowo, co stanowi obfitą mieszaninę melodii i hard rockowej zadziorności. Muzyka paradoksalnie mimo swojej wagi jest szokująco zróżnicowana i nader zwiewna. 

Całość, trwająca zaledwie niewiele ponad 35 minut (!), jest idealnie skomponowana i tchnie w rockową konwencję nową ożywczą jakość. Konglomerat różnorodności muzycznych motywów wyzwala w słuchaczu iście wilczy apetyt na kolejne powtórne odtworzenia całości albumu. 


Debiut Van Halen to zbiór naprawdę udanych kawałków, które już na początku kariery zespołu są punktem odniesienia dla ich twórczości. Zespolone w całość stały się ikonicznym albumem w historii rocka. Z tych utrzymanych w energetycznych frazach wyróżnia się żywiołowy I’m the One, rozpoczynający się od riffowej kanonady, zmienny rytmicznie i popisowy Atomic Punk, a także najbardziej mocny kawałek On Fire z popisem wokalnym Dave’a Lee Rotha. Nieco spokojniejsze oblicze albumu definiuje hitowy, rytmiczny, o lekko bluesowym zabarwieniu, doskonale oddający wczesny wizerunek zespołu, melodyjny i przebojowy Running With The Devil oraz stylowy, chóralnie odśpiewywany w refrenach Jamie’s Cryin. Inne kompozycje w niczym nie ustępują wyżej wymienionym. Wirtuozerska solówka gitarowa zatytułowana Eruption wraz z coverem grupy The Kinks You Really Got Me też niczego sobie Na dokładkę muzycy serwują porywające solówki w Ain’t Talking About Love oraz bardziej wyrafinowany Ice Cream Man – poprzedzony akustycznym intrem, zionący gitarowym żarem i dynamicznym rytmem. Na oddzielną uwagę zasługuje charakterystyczny, w pełni instrumentalny Eruption, który daje świadectwo niezwykłych gitarowych umiejętności technicznych, połączonych z muzyczną wyobraźnią Eddiego Van Halena. 

Gitara No.1 EVH
Przy omawianiu tego debiutu nieodzownym jest wspomnienie o charakterystycznym instrumencie młodszego z braci Van Halen. Frankenstrat, znany również jako „Frankie” był udaną próbą połączenia brzmienia gitary Gibsona z fizycznymi atrybutami i funkcjonalnością Fendera Stratocastera. Jak wspomina gitarzysta zawsze lubił eksperymenty natury technicznej. Do zakupionego za 50 dolców jesionowego korpusu, za 80 dolarów nabył klonowy gryf. Do tego zamontował w pobliżu mostka stary przerobiony przetwornik humbucking Gibsona, co dało brzmieniu agresywnej mięsistości. Plus tylko jeden potencjometr głośności bez korekty tonów. Następnie deskę, używając w pierwszej wersji dwóch kolorów białego i czarnego, samodzielnie pomalował w charakterystyczne paski, posługując się jako szablonem taśmą samoklejącą. Tak właśnie powołał do życia kultowe „wiosło”, niczym legendarny dr Frankenstein swoje monstrum, której repliki do dzisiaj sprzedały się w setkach tysięcy egzemplarzy! Także pod marką sprzętu gitarowego EVH od skrótu imienia i nazwiska gitarzysty. 

ps. Na deser taka oto historyjka doskonale oddająca klimat hulaszczego, rockowego życia omawianych muzyków. Anegdota mówi o tym, że Alex i David chyłkiem włamali się do pokoju hotelowego nowojorskiego Sheratonu, gdzie rezydował Eddie, aby wyrzucić wszystkie meble na zewnątrz. Po tym fakcie ripostując niecny uczynek kolegów, Eddie udał się do recepcji i powiedział urzędnikowi, że nazywa się David Lee Roth i zgubił klucz od tegoż pokoju. Następnie udał się do pokoju wokalisty i zarekwirował meblowe wyposażenie do swojego pokoju. Te incydenty spowodowały, że dyrekcja Sheratona nie była zadowolony z pobytu u siebie „rozrabialskich” rockowych hedonistów. Ale z czasem sytuacja zmienia się. Po latach zespól Van Halen zapracował na status gigantów w historii rocka. Stąd nie powinno dziwić, że apartament na siódmym piętrze hotelu nosi nazwę „Roth Room”, stanowiąc pamiątkę wspomnianych wydarzeń. Mimo tego członkowie Van Halen są nadal traktowani jako persona non grata i otrzymali dozgonny zakaz przebywania we wszystkich pomieszczeniach Hotelu Sheraton.
                                                                            



wtorek, 17 listopada 2020

HOWLIN' WOLF ‎– The London Howlin' Wolf Sessions (Chess 1971)


Istnieją muzycy różni. Sztucznie kreowani na gwiazdy. Obok nich funkcjonują prawdziwi, z krwi i kości, których twórczość przepełniona jest takim ładunkiem emocji, że aż za gardło ściska. Tacy, co właściwie nic nie muszą udowadniać, a i samym wizerunkiem wzbudzają podziw i prawdziwy respekt, a nawet… trwogę. Uosobienie antyidola małoletnich fanów. Co więcej, nawet tembr głosu idealnie współgrał z emploi. Niski i szorstki jak papier ścierny o najniższej z możliwych liczbie gradacji :-) Niezwykle współgrający z preferowanym śpiewem pana Howlin’a. Szczęśliwym trafem, istniał taki muzyk. Bluesowy olbrzym ze Stanów Zjednoczonych. Czarny jak węgiel kamienny. Faktycznie Chester Arthur Burnett znany bardziej jako Holwin’ Wolf. Taki, którego lepiej nie spotykać w ustronnym miejscu. Nic mylnego, pomimo takiego wyglądu muzyk był bardzo łagodny i przyjacielski. Zaś muzykę bluesową wielbił i szanował ponad wszystko! 


Przenieśmy się do Londynu sprzed 50 lat do czasów szczególnie sprzyjających muzyce bluesrockowej. 2–7 maja 1970 Olympic Sound Studios w Londynie. Tak zwana super sesja. Pozornie radykalna idea połączenia dwóch wtedy odrębnych światów muzyki białych Brytyjczyków i muzyki czarnych Afroamerykanów. Mistrz bluesa, jeden z ojców gatunku i jego spadkobiercy muzyczni w osobach samych znakomitości. Czarnoskóry guru bluesa i jeszcze wówczas młode „blade twarze”, czyli znakomici muzycy w osobach Erica Claptona, Steve’a Winwooda i sekcji rytmicznej The Rolling Stones – Bill’ego Wymana i Charlie’go Wattsa. Obok wymienionych epizod podczas sesji zaliczyli związany z Beatlesami basista Klaus Voormann i jeden z czwórki liverpoolczyków Ringo Starr, ukryty w tym przypadku pod pseudonimem Richie. Całości towarzyszył jak zwykle niezastąpiony w tego typu inicjatywach pianista Stonesów Ian Stewart. 

To połączenie sił dało ze wszech miar owocny efekt. Wszystko brzmi wybornie. Efekt idealny. Nawet pianista mistrza Howlina Wolfa Lafayette Leake oraz bliżej nie znany wówczas 19 letni harmonijkarz Jeff Carp zaprezentowali się wyśmienicie! Właśnie wtedy osobiście brytyjscy rockmeni z niezwykłym wyczuciem spełniają swoje młodzieńcze marzenia, tak ochoczo wtórując Mistrzowi. Nawet Kieth Richards i Mick Jagger pojawili się w studiu spragnieni obcowania ze swoim mentorem, a wokalista Stonesów nawet pogrywał na różnych tzw. przeszkadzajkach (tamburyn, marakasy itp.). Melomani mogli skosztować tego bluesowego smakołyku rok po nagraniach, w sierpniu 1971 r. Kto wie, czy nie jednego z najlepszych obok kilku jeszcze podobnych, a już po części wspomnianych na blogu (J. L. Hooker z Canned). 


Trzeba nadmienić, iż do powstania tej płyty mogło w ogóle nie dojść. Ale po kolei. Zaczątek tego przedsięwzięcia zgoła był przypadkowy. Chyba, że traktujemy je jako artystyczne przeznaczenie. Wstępem okazało się spotkanie kilka miesięcy wcześniej na koncercie w San Francisco. Za kulisami koncertu gitarzysta Mike Bloomfield przedstawił Erica Claptona producentowi bodaj najsłynniejszej, bluesowej wytwórni fonograficznej Chess Records, Normanowi Dayronowi. 

 

W trakcie dyskusji na różne tematy Dayron wpadł na pomysł, że mógłby zaaranżować sesję nagraniową, na której, już wtedy słynny, Eric Clapton zagrałby z legendarnym Howlin 'em Wolfem. Jak nie trudno zgadnąć „Slowhand” nabrał wielkiej ochoty na to spotkanie, ale była jeszcze jedna, wcale nie błaha przeszkoda. Sceptyczny Holwin’ nawet wówczas nie wiedział o tym zamiarze, co więcej, nawet nie bardzo orientował się co do wartości tych angielskich muzyków, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć podczas planowanej sesji. 
Żeby było jeszcze bardziej ciekawie w pierwotnym zamyśle właścicieli wytwórni Chess, odpowiadającej za wydanie albumu z tej sesji, samodzielnie na gitarze miał grać wieloletni muzyk zespołu Howlin’a niejaki Hubert Sumlin i to kosztem samego… Claptona?! Koniec końców, na szczęście nie zabrakło obu dżentelmenów. Na dokładkę jeszcze stan zdrowia Howlina Wolfa mówiąc delikatnie, pozostawiało wiele do życzenia i to też przełożyło się niekorzystnie na jego formę psychofizyczną, która dawała się we znaki podczas nagrywania albumu. Gdyż miało to miejsce, jak podają różne źródła, po niedawnym wypadku samochodowym, w którym uczestniczył i ponadto znajdował po przebytym, poważnym zawale serca!!! Ale czego to blues nie robi z ludźmi, działając jako antidotum na wszelakie bóle i troski! 


Podekscytowanie graczy obecnością mistrza jest wyczuwalne w niemal każdym momencie albumu, w wyniku czego dają z siebie wszystko i grają z niebywałym zaangażowaniem. Doprawdy, „zasuwają” tak, jakby czekali na to całe swoje życie. A nad tym wszystkim unosi się udzielny chropowaty głos Mistrza i to nie tylko w śpiewie, ale też w komentarzach oraz wskazówkach (co do intonacji utworu) w jaki sposób zagrać dany fragment utworu. 
Na drugim planie dominuje nieprzeciętna gra Erica Claptona. Jego stylowe gitarowe partie w takich utworach jak Highway 49, Do the Do, Red Rooster i Rockin 'Daddy w sposób bezsporny podtrzymują zasadność hasła wypisanego kilka lat wcześniej na londyńskich murach: „Clapton Is God”. 
Swoje piętno odcisnęli również klawiszowcy Ian Stewart, Lafayette Leake i Winwood dzielnie dając popis swoich nietuzinkowych umiejętności w poszczególnych utworach. Saksofoniści Dennis Lansing i Joe Miller oraz trębacz Jordan Sandke dali pozytywny ładunek kompozycjom I Ain't Superstitious i Built for Comfort. A niespełna 19-letni niezwykle utalentowany harmonijkarz Jeffrey Carp dmie w organki jak przysłowiowy stary doświadczony życiem bluesman siedzący na werandzie swojej hacjendy, gdzieś w okolicach delty Mississippi. W mojej pamięci swoje szczególne miejsce zajmuje kawałek Do the Do z niesamowicie transowym rytmem zagranym przez sekcję rytmiczną The Rolling Stones. Prawdziwe „mistrzostwo świata”! 


Wspomniana płyta to jedno z najbardziej udanych, pierwszych świadectw zaślubin stylu europejskiej fali rockmenów z brzmieniami ich własnego mentora zza Atlantyku. Wrażliwego olbrzyma obdarowanego przez naturę głosem jak dzwon! Zachwyt nad tym charyzmatycznym wokalem w przypadku tego artysty nie powinien dziwić. Dźwięk wydobywający się z jego gardła jest doprawdy potężny, a zarazem ciemny i niski, wręcz dudniący! W dodatku właściciel tego szlachetnego głosu jest zdolny operować nim w sposób doskonały, oddając nawet najbardziej subtelne szczegóły techniki wokalnej. To też szczere świadectwo tamtych czasów, które tak bardzo zbliżyły odrębne światy zarówno w warstwie kulturowej, jak i socjologicznej, tworząc w rezultacie frapującą czarno-białą mozaikę bluesowych dźwięków. Stale ujmuje swoją siłą wyrazu. Reasumując powyższe powiem krótko, że obcowanie z muzyką zgromadzoną na tym albumie jest wspaniałą ucztą dla ucha, jak i dla ducha. 




ps. W 2003 r. został wydany rozszerzony dwupłytowy, w wersji kompaktowej, Deluxe Edition of the London Sessions. Jako dodatkowe utwory na pierwszej płycie znalazły się kawałki wydane pierwotnie w lutym 1974 roku jako London Revisited. Drugi krążek zawierała odrzuty z tej sesji i inne miksy utworów z pierwotnej wersji płyty.

niedziela, 27 września 2020

DAVE MASON - Alone Together (Blue Thumb 1970)



Zacznę od tego, że wcale nieobligatoryjnie ten wykonawca z owym albumem powinien być kategoryzowany do umownej rubryki bloga – „Mało Grane Mało Znane”. Ale jakoś mi tam najzwyczajniej pasuje. Powiem dlaczego. Podobnie jak ja, wielu powie, że niby mało znany. Niekoniecznie, gdyż wytrawni miłośnicy klasyki rocka na pewno polemizowaliby z postawioną tezą. Przecież to muzyk grupy Traffic z Stevem Winwoodem na czele. Mało Tego! W przeciwieństwie do starego Kontynentu, w Ameryce Północnej dość znany i szanowany. Od niedawna został wprowadzony do Rock and Roll Hall of Fame jako członek-założyciel tejże grupy. Udzielający się też w projektach innych słynnych przedstawicieli światowego rocka. Niedoszły pilot wojskowy współpracował z takimi tuzami rocka jak: Paul McCartney, George Harrison, The Rolling Stones, Jimi Hendrix, Eric Clapton, Steve Wonder, David Crosby, Graham Nash, Fleetwood Mac. Dla znawców tematu wykonawca doskonale znany mający swoje przysłowiowe „5 minut” w momencie wydania płyty, wspinając się tym samym do zestawień wielu cenionych fonograficznych wydawnictw (Only You Know and I Know). Natomiast dla mniej wtajemniczonych – sądzę, że niekoniecznie. Szkoda, że nieco ignorowany, a przecież posiadający duży artystyczny potencjał. Po drugie, album Alone Together nie był za bardzo eksponowany we wszelkich rankingach, bądź zestawieniach. Przylgnęła do niego etykieta „zaginionego klasyka” lub „zapomnianego arcydzieła”. 


Chociaż towarzyszyły mu pochlebne recenzje opiniotwórczych muzycznych magazynów (np. Billboard), raczej trudno znaleźć ten tytuł na listach popularnych płyt, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę takie sprzed pół wieku. Traffic, Winwood, Clapton i wiele innych nazw kojarzonych z Masonem oczywiście, a i owszem, co rusz napotykamy. Natomiast solowego Dave’a Masona nie zawsze. Zdaje sobie sprawę, że wykładnia moja na ten temat może trochę irytować fanów i znawców starego grania, ale myślę, że summa summarum zaszeregowanie pod rubryką „MGMZ” jest słuszne. 


Czas zatem odrobić zaległości, jeśli ktoś nie zna zawartości albumu. Zawsze gdy próbujemy coś zaszufladkować to szukamy uzasadnienia. Podobnie jest w tym przypadku. Koronnym argumentem na pewno jest historia tej płyty wydanej w epoce obfitującej w podobną nutę. Chyba nadmiar podobnie wartościowej muzyki przyczynił się w pewnym stopniu do zniknięcia tego wydawnictwa w zalewie podobnych stylistycznie. Być może zbyt słaba promocja albumu. Możliwe, że brak dostatecznej aktywności managera, czy innego impresario. Trudno gdybać. Niewątpliwie zaskakująco dobra płyta niestety przeszła bez większego echa. A jest naprawdę świetna! 


Stylistycznie osadzona w klimacie zespołu Traffic z domieszką Erica Claptona i Joe Cockera. I wcale nie przypadkowo. Jeśli ktoś lubi wspomnianych wykonawców, to zapewne przypadnie do gustu to wydawnictwo. Dave Mason wokalista, multiinstrumentalista, z akcentem na gitarę, mający znaczny wpływ na styl formacji Traffic, dokładnie pięć dekad temu postanowił sam zapracować na swoje konto. Stąd ten udany debiutancki solowy projekt. Pełny odniesień do stylu wspomnianych wykonawców. Ale to nie tylko ten wspólny mianownik. Podobnie rzecz się ma co do obsady instrumentalistów biorących udział w sesji nagraniowej albumu. Bonnie Bramlett, Leon Russell, Jim Capaldi – skądinąd kolega z zespołu Traffic, Rita Coolidge, Jim Keltner, Carl Radle i Jim Gordon itd. Przytoczenie wymienionych osób wyjaśnia trafnie brzmieniowe konotacje tego artystycznego spotkania. Przecież duet rytmiczny C. Radle i J. Gordon stanowił trzon legendarnego Derek and the Dominos, to samo dotyczy Bonnie Bramlett. To oni wówczas zacieśniali współpracę z Claptonem. Z kolei Leon Russell był głównym muzycznym kompanem Joe Cockera wraz ze wspomnianym już basista Carlem Radle udzielającym się w kapeli Mad Dogs & Englishmen. 

Takie to były czasy, że muzycy uważani za legendy światowej muzyki niejednokrotnie wymieniali pomysły i doświadczenia oraz wspomagali się w różnych konfiguracjach. Często stanowiąc swoistą wspólnotę artystyczną inspirującą się wzajemnie. Muzyka z tej płyty nie jest za bardzo odkrywcza, co w tym wypadku wcale nie działa na niekorzyść. Wręcz przeciwnie. Mason porusza się w doskonale znanych sobie obszarach, klimatem zbliżonych do swojej formacji Traffic. Podąża tą drogą, rozwijając swoje pomysły na utartych ścieżkach stylu, który tak owocnie zapoczątkowany został wspólnie ze Stevem Winwooodem. Udowadnia swoje mistrzostwo w pojmowaniu muzyki, to lirycznymi frazami dźwięku i słowa, a w innych fragmentach żywiołową energią starego rocka, soulu i rhythm and bluesa. Smakowicie łącząc zrównoważone wątki akustyczne i elektryczne. Zawartość każdej piosenki łapie zmysły słuchacza i tworzy pozytywne emocje. Wymierny wkład w ostateczną formę kompozycji włożyli wspomniani twórcy, odciskając swoje piętno na każdym fragmencie albumu. Jeśli ktoś zna dorobek zaznaczonych muzyków, to doskonale orientuje się w brzmieniach, w które obfituje to wydawnictwo. Dla mniej wdrożonych słuchaczy wspomnę jedynie, że jeżeli lubicie wykonania Layli Claptona, czy Feelin' Alright, to jest to muzyka stworzona dla Was! Zresztą ten drugi utwór jest autorstwa D. Masona, a grywany m.in. przez wspomnianego Cockera, Grand Funk Railroad, Electric Light Orchestra, etc. 
 
Album w 1970 roku wydano również w limitowanej wersji. Kilka słów o niej, bo jest całkiem interesująca. Około 1/3 nakładu płyty zostało wytłoczone z tak zwanego „metalizującego marmurowego winylu”. Mieszanki różu, brązu i beżu, a nie tradycyjnego czarnego tworzywa. Obwoluta płyty składana jest na trzy części z wewnętrzną kieszenią do przechowywania płyty. Górna część ma wyciętą fotografię Masona w cylindrze i kolaż ze skalistym urwiskiem. Dodatkowo na wierzchołku koperty znajduje się mały otwór, który pozwala na powieszenie całej okładki na ścianie jako plakat. 
W tym roku w ramach uczczenia 50 rocznicy wydania albumu, Mason pokusi się o ponowne nagranie tego samego materiału nazywając ten projekt Alone Together… Again. Jest to w istocie kopia pierwotnego pomysłu nagranego ponownie z innymi muzykami i nawet z graficzną parafrazą pierwotnej okładki. Autor ponownie zabierając się do pracy nad starym materiałem, miał na celu korektę młodzieńczych pomysłów, z których nie był do końca zadowolony. Chciał nadać całości bogatsze i bardziej dojrzałe aranżacje oraz brzmienie. Nie będę tego oceniać, bo płyta  ma się ukazać w listopadzie 2020 ? Miłego słuchania!







poniedziałek, 7 września 2020

BLACK SABBATH – SABBATH BLOODY SABBATH ( VERTIGO 1973)



Jest rok 1989. PRL powoli się kończy. Ojciec niebawem jedzie do Berlina Zachodniego na zakupy. Po towary deficytowe, których właściwie nie ma w Polsce w tamtych latach. Doczekaliśmy się. Otworzyli granice na zachód. Wykorzystuję tę okazję i oczywiście zamawiam płyty winylowe. Bo przecież tam w sklepie można kupić nówki, jeszcze zafoliowane. A u nas w kraju widywane sporadycznie w nielicznych sklepach-komisach z płytami w dużych miastach (np. Pewex). Częściej zauważane na giełdach płytowych lub innych „pchlich targach”. A i tam zazwyczaj nie można było trafić tego, co się chciało. A za Odrą do wyboru… do koloru. Więc niewiele myśląc wręczyłem ojcu kartkę z wypisanymi tytułami płyt. Jakaż mnie radość i zachwyt opanowała, kiedy zobaczyłem co zdołał nabyć! Pamiętam jak dziś: L.A. Woman i Soft Parade – The Doors, Metallica – Master of Puppets i na końcu właśnie ta, o której tu piszę. Sabbath Bloody Sabbath!!! Oczy mi się zaświeciły. Rozpromieniony nałożyłem winyl na talerz gramofonu. Uruchomiłem napęd i opuściłem ramię urządzenia na powierzchnię winylu. Wybrzmiał totalny dźwięk z longplaya Sabbathów. 


Wrażenie piorunujące. Zwalało z nóg. Pobudzało wyobraźnię. Rewelacja. Ściana dźwięku. Można słuchać w kółko! Tak selektywne, a zarazem masywne. Pełne lekkości nastrojowe (Fluff), a przy tym totalnie przenikliwe. Przeciwbieżne brzmienia (Spiral Architect). Kroczące ciężkie riffy, uzupełnione gitarą akustyczną lub syntezatorowym tłem (Who Are You?), spojone w jeden organizm (Sabbath Bloody Sabbath). Pozornie toporne, a w istocie niezwykle poruszające (A National Acrobat). Według mnie najbardziej misterne i wyrafinowane artystycznie oblicze fonograficzne czwórki z Birmingham. Zresztą, zbieżne z opinią gitarzysty Tony Iommi’ego. To, co może być zarzutem dla innych, czyli obfita aranżacja i dobór dźwiękowej estetyki, jest dla mnie akurat niewątpliwym walorem tego albumu. Mam na myśli dalece odmienne od hard rockowego tumultu stonowane wstawki instrumentów smyczkowych i dętych orkiestry The Phantom Fiddlers Orchestra. 


Połączenie tak misternej palety muzycznych środków wyrazu wraz ze stylistyką ciężkiego rocka, zaznaczyło w mojej świadomości niezatarty ślad (Killing Yourself to Live). Sama płyta pomimo naprawdę dobrego efektu końcowego wcale nie była rejestrowana w sielankowej atmosferze. Wręcz przeciwnie. „Sabbaci” najzwyczajniej byli zmachani po trasie koncertowej, wypaleni oraz wydrenowani przez mnogość różnego rodzaje środków „rozweselających”, nie za bardzo wspierających kreatywność zespołu. Nie pomagały też przepychanki z managementem zespołu – roszczenia znalazły swój finał w sądzie. Najpierw podjęli próby ogrania materiału dedykowanego na nowy krążek w Los Angeles, jednak dopiero w rodzimej Anglii pomyślnie ukończyli opracowywanie nowych utworów. 


O dziwo, te niesprzyjające czynniki nie przeszkodziły w narodzinach najbardziej artystycznie zaawansowanego albumu w historii zespołu. Zaznaczę, że w pełni dojrzałego i samodzielnie wyprodukowanego. Jak wspominają muzycy, samo miejsce pracy nad krążkiem było niesamowite. Zamek – Clearwell Castle w Forest of Dean w Gloucestershire. Ten sam, z którego korzystali Led Zeppelin i Deep Purple. To był strzał w samą dziesiątkę. Ten szczególny anturaż faktycznie przyczynił się do sukcesu. Otoczenie, niczym z filmów grozy, idealnie uzupełniało dopiero co stworzoną muzykę. Podobno nawet wówczas tam straszyło. Muzycy jakoby widzieli zjawę w czarnym płaszczu i na serio się najedli się strachu?! Ile w tym wszystkim jest mitu, a ile faktu przyprawionego środkami zmieniającymi świadomość, trudno rozstrzygnąć. Ale trzeba przyznać, że atmosfera zamczyska sprzyjała takim wydarzeniom. Ukoronowaniem tej niekonwencjonalnej pracy była sesja w Morgan Studios w Londynie we wrześniu 1973 roku. Niespełna 3 miesiące później piąta płyta Black Sabbath trafiła do sprzedaży. 


Rejestracji materiału towarzyszył klawiszowiec Rick Wakeman, po sąsiedzku nagrywający płytę w swojej macierzystej formacji Yes. Słuchając albumu nieodparcie odnosimy wrażenie, że jego wpływ na klimat finalnego brzmienia był niebagatelny. Mistrz instrumentów klawiszowych wlał w ten gęsty „sabbatoski” wywar ożywcze krople dźwiękowego eliksiru, wygenerowane z całego wachlarza organów, syntezatorów itp. Zaowocowało to naprawdę super efektem, przyciągającym jeszcze szersze audytorium do konsumpcji tej niezaprzeczalnie wartościowej muzyki. Dodatkowego smaczku dała wizyta członków legendarnego Led Zeppelin z aktywnym udziałem perkusisty Johna Bonhama, udzielającego się w utworze Sabra Cadabra. Niestety niewykorzystanego w końcowy miksie materiału na album. Nawiasem mówiąc ciekawe, czy światło dzienne ujrzy kiedyś wspólny jam session, które można roboczo określić „Black Zeppelin” albo „Led Sabbath” ;-) ?


Każda płyta musi posiadać okładkę, a ów album posiadał bardzo okazałą! Autorem został Drew Struzan, a właściwie jego malowidło „The Rape od Christ”, w graficznej adaptacji agencji „Pacific Eye & Ear” Ernie Cefalu, odpowiadającej za kilkaset projektów okładek płyt rockowych i plakatów filmowych. Dla jednych – trudną do przyjęcia za sprawą elementów satanistycznych, dla drugich – rewelacyjną z powodu przykuwającej uwagę grafiki. Muszę się w tym miejscu pochylić nad tym zagadnieniem, bo warto. Nie każdy znajduje, czy też zna przesłanie, które niesie ten pozornie kontrowersyjny projekt. (I znowu ukryte przesłanie… 😄 ) Na stronie tytułowej mamy można rzec symboliczne, przysłowiowe „łoże madejowe”, czyli moment przejścia do zaświatów w wersji tej pesymistycznej, czyli wstąpienia w otoczeniu demonów w piekielne czeluści. Na odwrocie natomiast umieszczono wizerunek łóżka, ale we frasobliwym otoczeniu najbliższych umierającego, czy też dobrodusznych istot – aniołów, które towarzyszą człowiekowi w łagodnej drodze do raju. Dwa przeciwstawne wyobrażenia wejścia w świat pozagrobowy, dają każdemu wgląd, a zarazem wolny wybór determinowany własnym życiem doczesnym. Nie jest to obraz zgłaszający nachalne satanistyczne zapędy Black Sabbath, a jedynie przestroga co do wizji progu istnienia. A że dosyć dosadnie, to już sprawa krnąbrnego wizerunku kwartetu. Dodatkowe kontrowersje budziło użycie czcionki runicznej w napisach na okładce. Litera S przywoływała skojarzenia ze zbrodniczą formacją wojskową faszystowskich Niemiec. Sam Ozzy Osbourne trafnie podsumował bezkompromisowy charakter obwoluty: „Okładka symbolizuje dobrą i złą naturę wszystkiego”. 


Jest muzyka, musi ją uzupełniać tekst. Jak to tradycyjnie bywało na poprzednich płytach, autorem jest Basista Terence „Geezer” Butler, który w sposób sugestywny uzupełnił warstwę dźwiękową, podejmując się trudnych oraz ważnych tematów. Od spraw fundamentalnych takich jak początek i sens istnienia (A National Acrobat) aż do ponurych wniosków dotyczących egzystencji, hipokryzji i samotności człowieka (Sabbath Bloody Sabbath). Wątki kasandryczne dominują i uparcie cisną się na plan pierwszy w treści literackiej „Sabbsów”. Ponura wizja świata nie nastraja optymistycznie, ale też może udzielić wskazówki, co do naszych wyborów zarówno w skali jednostki, jak i mas ludzkich (Spiral Architect, Killing Yourself To Live). Chociaż zdecydowanie dominują mroczne tematy, mamy równolegle udaną próbę zmiany nastroju w przekazie utworu Sabra Cadabra, gdzie Ozzy z przekonaniem oddaje się miłosnym peanom do płci pięknej. 

Więc, jeśli nie wsłuchałeś się w zawartości tego albumu, to najwyższa pora odrobić zaległości. Obowiązkowa muzyczna lektura nie tylko dla fanów ciężkiego grania!




sobota, 22 sierpnia 2020

THE ROLLING STONES – Sticky Fingers (Rolling Stones Records 1971)

Esencja rock and rolla. The Rolling Stones. Na pięciolecie bloga coś, co stanowi niejako dewizę całego tego przedsięwzięcia. Przyszła pora pokłonić się epokowemu dziełu „Toczących się Kamieni” albumowi Sticky Fingers. Genialne połączenie rocka i bluesa, ze szczyptą folku, a nawet muzyki popularnej z tamtych odległych lat. Nieprzypadkowo więc album, który jest fundamentalnym dziełem Brytyjczyków. Co nie często się zdarza, odniósł sukces zarówno artystyczny jaki i komercyjny. Zanurzony w klimacie pierwotnego rock nad rolla, brzmi wybornie, pulsuje energią i surową zadziornością. Wizerunkowo buntowniczy nonkonformizm trącący z lekką dekadencką manierą. 
Oczywiste wcielenie hasła: Sex, drugs and rock&roll. To takie nowe otwarcie na różnych płaszczyznach: emigracja zespołu do południowej Francji jako antidotum na opresyjny system podatkowy Wielkiej Brytanii. Pierwsza płyta wydana pod egidą własnej firmy fonograficznej Rolling Stones Records działającej pod patronatem innego giganta fonograficznego Atlantic Records. Nowe logo zaprojektowane przez Johna Pasche. Znamiennie wyraziste. Słynny wielki czerwony jęzor wywalony z wydatnych ust tego samego koloru! Trafny, obrazoburczy symbol, krzykliwego, odważnego, bezwstydnego, a może trochę wulgarnego oblicza grupy. Podobnie jak obwoluta albumu autorstwa jednego z liderów amerykańskiego Pop-artu Andy’ego Warhola. Fragment męskiej sylwetki (od pasa do połowy ud) odziana w jeansy ze skórzanym pasem. W starych wydaniach analogowych także wyposażona w rozporku w suwak błyskawiczny, po którego otwarciu można zobaczyć intensywną, perwersyjną czerwień wspomnianego wyżej stonesowskiego języka. Inspirowanego z pewnością atrybutem Micka Jaggera. 

No i tytuł płyty. Lepkie palce! To wszystko musiało pobudzać wyobraźnię. I stanowiło niejako kredo zespołu. Bezkompromisowe, zawadiackie, nieco frywolne. Ciekawe, że jedynie w Hiszpanii ukazała się inna wersja okładki. Niby mniej wyzywająca???!!! Przedstawiająca otwartą puszkę cukrowego syropu (melasy), a z niej wystające, ociekające lepką miksturą damskie palce. Doprawdy, osobliwe poczucie cenzury dyktatury generała Franco?! Nieco inną wersją okrojonego wydania „popisali się” Rosjanie około 30 lat temu. Zamiast męskich spodni… dali damskie, bez wiadomych oznak odróżniających płeć męską... A przysłowiowym kwiatkiem do kożucha stała się klamra paska radzieckiego sołdata z gwiazdą oraz sierpem i młotem???!!! 


Muzyka. W tym względzie Stonesi w składzie: Mick Jagger, Keith Richards, Mick Taylor, Bill Wyman, Charlie Watts wchodzą na wysokie obroty. Narzucają sobie wysoki poziom wykonawczy. Ze swadą wprowadzają dodatkowe, z pozoru mało rockowe instrumentarium: np. smyczkowe orkiestry Paula Buckmastera, ale też nawiązujące do innych zapożyczeń brzmieniowych, takich jak różne instrumenty perkusyjne Jimmiego Millera, czy konga Rocky’ego Dijona. Dalej jest całkiem tradycyjny saksofon Bobby’ego Keysa i instrumenty klawiszowe Nicky’ego Hopkinsa, Iana Stewarta i Billego Prestona, Jima Dickinsona oraz Jacka Nitzsche. Niebagatelne znaczenie w mariażu instrumentalnym zajmuje Jim Price na trąbce i waltorni, a także gitarzysta Ry Cooder. 

Chyba nie będę odosobniony w opiniach, ale na płycie swoje wyraźne piętno odcisnął ówczesny gitarzysta zespołu Mick Taylor. Powiem więcej. Konstelacja zespołu z tym gitarzystą to dla mnie najlepsza wersja Stonesów! Feeling i warsztat gitarzysty niepowtarzalny. Ciekawe, że rozstał się z zespołem kilka lat później z własnej inicjatywy, z pewnością ze względu na zbyt hulaszcze i forsowne rock&rollowe życie reszty kompanów z zespołu, ale też chyba za brak właściwego docenienia ze strony The Glimmer Twins (duetu liderów Jagger-Richards). 

Brown Sugar
Jestem mistrzem riffu. Jedyny, który mi umknął i jest zasługą Micka Jaggera, to ten z Brown Sugar. Chylę czoła. 
Nigdy w życiu nie bałem się bardziej o swoje życie niż w otoczeniu nastolatek, które – jeśli wpadłem w ich tłum – dusiły mnie i rozrywały na kawałki. Już raczej wolałbym być w okopach i walczyć z wrogiem niż znowu stawić czoło tej morderczej fali pożądania. 
K. Richards


„Brązowy cukiereczku
Jak to jest że smakujesz tak dobrze
Brązowy cukiereczku
Właśnie tak jak powinna smakować młoda dziewczyna…”


I co…? Lepkie skojarzenia… musiały wzbudzić oburzenie wśród niektórych. Zarzucono antyfeminizm, rasizm, a nawet seksizm. Tekst kompozycji podejmuje wiele lubieżnych tematów i jest nacechowany liryczną dwuznacznością. Impulsem do narodzin utworu była znajoma wokalisty Marsha Hunt. Ale co tam! Właśnie o to chodziło. W myśl zasady: „Nie ważne jak mówią, czy dobrze, czy źle. Ważne, że w ogóle jest głośno!!!” Poskutkowało natychmiast. Abstrahując od całego zamieszania, które wywołał, sam w sobie jest genialny! Utwór stał się klasykiem. Ten wyrazisty riff i skoczny rytm. Bezbłędne dialogi gitar. „Powalające” saksofonowe solo. Bluesrockowy majstersztyk! 



Sway
To właśnie jedna ze wspaniałych rzeczy w pisaniu piosenek – nie jest to doświadczenie intelektualne. Czasem trzeba użyć mózgu, ale ogólnie chodzi o uchwycenie chwili. 
K. Richards 

Napisany przez Jaggera i Richardsa „kołysak” to utrzymany w leniwym tempie bluesrockowy kawałek z wysmakowanym solem gitarowym Taylora. Nagrany w ówczesnym miejscu zamieszkania Jaggera w Stargroves (znany również jako Stargrove House). Szesnastowiecznym dworku położonym w posiadłość w East Woodhay w angielskim hrabstwie Hampshire. Choć jak twierdzi Mick Taylor, jemu było obiecane zaopatrzyć w słowa ten utwór. Podobno ten fakt był jednym z czynników odejścia kilka lat później tego gitarzysty z szeregów Stonesów. 

Wild Horses 
Czasem myślę, że pisanie piosenek jest jak chwytanie za serce tak mocno, jak tylko się da, bez spowodowania zawału. 
„Dzikie Konie” same się napisały... Miało to sporo wspólnego ze strojeniem gitary. Trafiłem na akordy, zwłaszcza że grałem na instrumencie 12-strunowym, które dały piosence styl i brzmienie. 
K. Richards 

Adresatką tego utworu przepełnionego mentalnymi rozterkami, stała się ówczesna partnerka wokalisty Anita Pallenberg. Mick Jagger w sugestywny sposób nawiązał do relacji ze wspomnianą dziewczyną oraz niepokoju i dramatu rozstania. 

„Mam swoją wolność, lecz czasu mi brak. 
Wiara stracona, popłyną łzy. 

Może po śmierci przyjdzie nam żyć…”
Tłumaczenie: Tomasz Beksiński 


Can’t You Hear Me Knocking
Jest jednym z moich ulubionych. Jam na końcu wydarzył się przez przypadek. To nigdy nie było planowane. Pod koniec utworu po prostu miałem ochotę grać dalej. Wszyscy odkładali instrumenty, ale taśma wciąż się toczyła i brzmiało to dobrze, więc wszyscy szybko podnieśli instrumenty i graliśmy dalej. To się po prostu stało i było unikalne… 
M. Taylor 

Zdecydowanie rozszerza dotychczasową stylistkę Rolling Stonesów. Chociaż już podobne „wycieczki” słychać we wcześniejszym, kultowym Sympathy for the Devil. Ten energetyczny transowiec wprost przenosi w inne, niezbadane muzyczne obszary, coś na styl latynoskiej santanowskiej samby w warstwie instrumentalnej i rytmicznej. Pełny odlot. Co ma swoje odzwierciedlenie w tekście utworu. Dość oczywiste odniesienia do używek, do których ówczesna bohema muzyczna miała słabość… i to nie było piwo bezalkoholowe, bądź papierosy mentolowe 😉 

You Gotta Move

Nawet teraz, gdy otwieram futerał ze starą drewnianą gitarą, mam ochotę do niego wskoczyć i zamknąć wieko.
K. Richards


You Gotta Move to świetny klasyk Freda McDowella, który Stonesi z powodzeniem wzięli na warsztat podczas tej sesji. W ich przekonującej wersji brzmi bardzo korzennie, jak autentyczny czarny blues z delty Missisipi. Fender Telecaster z 1954 roku idealnie posłużył technice slide zaprezentowanej w tym bluesie obok legendarnych dźwięków wygenerowanych z dobro, czyli rezofonicznej gitary National.


Bitch
Łzy wylane przez kobiety Micka zrujnowały sporo moich koszul.
K. Richards


Dziwka wyróżnia się także mocnym akcentem sekcji dętej, przerywającej gitarowy riff nieocenionego Ketha Richardsa, który uporządkował dźwiękowy koncept kolegów z zespołu. Wychodząc z kuchni studia nagraniowego zaintonował na gitarę Dana Armstronga z pleksiglasu, wiodący riff, podkręcił piosenkę w odpowiednim tempie i po prostu nadał jej wyczuwalny klimat. Natychmiast muzyczny chaos zmienił się w autentycznie spójny bujający kawałek. Bojkotowany w przeszłości przez większość stacji radiowych. Podobnie jak pierwszy utwór bezceremonialnie manifestuje zmysłowo-cielesne doznania… ;-) Był także uzupełnieniem na stronie B singla Brown Sugar, który idealnie promował album. 

"Yeah when you call my name
I salivate like a Pavlov dog
Yeah when you lay me out
My heart is beating louder than a big bass drum, alright…"



I Got The Blues
Wszystko ma swoje źródło w bluesie. Nawet jazz. Blues to muzyka szczera i prawdziwa, pełna głębokiego smutku i cierpienia.
K. Richards


"Gdy stoję przy Twoim płomieniu
Znowu się palę
Czuję się przybity i zdołowany, tak
Kiedy siedzę przy ognisku
twojego ciepłego pragnienia
mam dla ciebie bluesa.." 


Ten utwór jest uczciwym powrotem do źródeł bluesa, z którego Stonesi powstali. Powiem więcej. Słychać tutaj wyraźne wpływy soulowe, idealnie korespondujące z przywołanym wyżej gatunkiem amerykańskiej muzyki. Utwór swobodnie eksponuje nader swobodne gitarowe brzmienia. 



Sister morphine
Nigdy nie miałem problemów z narkotykami. Miałem problemy z policją.
K. Richards


No i mamy też próbę zmierzenia się z trudnym tematem uzależnienia. Mroczne widmo narkotykowego nałogu jest nie tyle co przestrogą, ale dość ambiwalentnym rozliczeniem się z ciemną stroną egzystencji gwiazdy rocka. Podobno inspiracją, a może też współautorem, była przyjaciółka zespołu. Skądinąd dobrze znana Marianne Faithfull. Zresztą w wielu utworach z tej płyty mnoży się od aluzji do tego rodzaju używek. 

Dead Flower
„Możesz przesłać mi zwiędłe kwiaty na mój ślub.
A ja nie zapomnę złożyć róż na twoim grobie.”


Przewrotnie ironiczne i ponure Zwiędłe Kwiaty są z kolei ukłonem w kierunku jednej z inspiracji muzycznych, jakim mimochodem stał się styl country. O dziwo w ich wersji brzmiący bardzo naturalnie i świetnie wzbogacający wachlarz muzycznych zainteresowań formacji z akcentem jak zwykle na prostolinijnego Keitha Richardsa. 

Dragi pomogły mi uporać się z syndromem oblężonej twierdzy. Stały się murem, który oddzielał mnie od codzienności, ponieważ zamiast sobie z nią radzić, odcinałem się od niej i koncentrowałem na tym, co chciałem robić. Czułem się całkowicie odizolowany od zwykłych spraw. Bez hery w pewnych przypadkach nie wszedłbyś do pokoju w danym momencie, aby uporać się z jakąś sprawą. Po niej mogłeś wejść do środka, olać wszystko i być zadowolonym. A potem jeszcze wrócić, złapać gitarę i skończyć to, co zacząłeś. 
K. Richards



Moonlight Mile
Jak już się ma pomysł, to reszta przyjdzie sama. To jakby umieścić w ziemi nasiono, które potem podlewasz. Nagle coś zaczyna wyrastać i zdaje ci się, że mówi: spójrz na mnie! 
K. Richards

Tu z kolei mamy do czynienia z flirtem z klimatami dalekowschodnimi – nuty orientalne zdradzają fascynację tego rodzaju dźwiękami. Co wypada dosyć ciekawie w kontekście całego wachlarza dźwiękowego albumu. Ponownie za tak intrygującym pomysłem stał niezwykle wtedy twórczy były gitarzysta zespołu Johna Mayalla, Mick Taylor. 


Ps. Wśród płyt które odziedziczyłem po ojcu jest składanka Latest Greatest z dwoma kawałkami z omawianego krążka wydanego przez polski Tonpress. To właśnie z niej uczyłem się tej zacnej muzyki! 

Cytaty Keitha Richardsa pochodzą z jego autobiografii „Life”.




sobota, 13 czerwca 2020

TOMMY: ORIGINAL SOUNDTRACK RECORDING – (Polydor 1975)

TOMMY – reż. Ken Russell (Columbia Pictures 1975) 
THE WHO – Tommy (Track 1969)

„Twoje zmysły nigdy nie będą takie same, rozerwie twoją duszę na strzępy.” 

Tak brzmi sentencja na plakacie promocyjnym filmu. Nie są to czcze słowa. 

Dziwny to film słynnego brytyjskiego reżysera Kena Russella i australijskiego producenta Roberta Stigwooda. Jeden z pionierskich obrazów filmowych zwanych rock operą. Pełny narkotycznych wizji, metafor, aluzji i symboliki. Pozornie chaotyczny, stanowi tematycznie spójną całość wraz z zawartą tam muzyką. Jakby przejaskrawiony, ale chyba celowo. Ten niezależny obraz ma wdzierać się w świadomość widza. Podobnie rzecz się ma z płytą o tym samym tytule, wydanej 6 lat wcześniej, która w swojej koncepcji miała być zhomogenizowaną strukturą, wykonywaną w odróżnieniu od filmu, w całości przez zespół. W praktyce, zarówno podwójny album płytowy, jak i film, opowiadają o tym samym. Zasadniczo różnią się tym, że ta sama warstwa dźwiękowa została jeszcze raz nagrana na potrzeby ekranizacji.

W filmie wystąpił cały skład The Who, a w pozostałych rolach pojawiła się plejada muzycznych (udzielający się także wokalnie) i kinowych gwiazd, takich jak Tina Turner, Eric Clapton, Arthur Brown, Jack Nicholson oraz Elton John. 

Dramatyczna historia przedstawiona w Tommy’m została pośrednio zainspirowana zerwaniem przez Townshenda, pod wpływem nauk hinduskiego guru Meher Baby, z eksperymentami dotyczącymi substancji psychodelicznych. Była równocześnie autorskim rozliczeniem się z burzliwym i wątpliwie szczęśliwym dzieciństwem. Zainspirowany gitarzysta Pete Townshend pracował więc nad realną i wyobrażoną historią, która ujmowałaby metaforycznie ideę różnych stanów postrzegania rzeczywistości. 


[Uwaga spoiler] 


Bohaterem opowieści tego dzieła jest niesłyszący, niemy i ociemniały chłopiec (!!!) o imieniu Tomek, który boryka się z traumą z dzieciństwa, wynikającą z zaburzonych relacji rodzinnych i innych przeżyć towarzyszącym dorastaniu. Molestowany i pozbawiany godności przez kuzynów Tommy w dzieciństwie był świadkiem tego, jak adorator matki (w tej roli Olivier Reed) zabija jego ojca, który niespodziewanie (pomimo oficjalnych informacji o śmierci na froncie) powraca żywy z wojny. 

Na skutek kumulacji przeżyć i poważnego wstrząsu psychicznego chłopiec ulega kalectwu. Co sprowadza do absolutnego minimum jego postrzeganie zmysłowe (percepcję) i ogranicza do minimum komunikację ze światem zewnętrznym. Jak określono na albumie znalazł się w „cichej krainie wibracji”. Taki swoisty rodzaj psychosomatycznego autyzmu. 

Dzięki determinacji matki (w tej roli Ann-Margret ) Tommy (wokalista Roger Daltrey) przechodzi różnorakie terapie przeprowadzone przez Acid Queen (Tina Turner), kaznodzieję (Eric Clapton) i szanowanego specjalistę medycznego (Jack Nicholson), dzięki któremu sugestii wkrótce odzyskuje zdrowie (Go to the Mirror!) przy wyraźnym wsparciu dysfunkcyjnej matki (Smash the Mirror).


Pomimo nabytych ułomności sensorycznych przez lata niewiarygodnie wykształcił zmysł dotyku. To pozwoliło mu w sposób intuicyjny zostać mistrzem elektrycznych bilardów tzw. flipperów. W pokonanym polu pozostawia dotychczasowego championa Pinball Wizard (Elton John). Szybko zdobył naśladowców, a co za tym idzie również sławę i chwałę, stając się przywódcą sekty (Sensation, Sally Simpson, I'm Free). W finale opowieści zostaje zupełnie sam – porzucony przez dotychczasowych wyznawców (We're Not Gonna Take It). W wyniku czego ponownie „zapada się w sobie” ( See Me, Feel Me)


The Who wydając tę płytę i wzmacniając jej przekaz poprzez film Russella jeszcze bardziej utrwalili swoją pozycję wśród gigantów światowego rocka. Z twórców znanych i lubianych, prezentujących ku aprobacie fanów dynamiczne granie, przeobrazili się w awangardę artystycznej fuzji rocka i filmu. Zaś poszczególnych członków zespołu wprowadził do panteonu znaczących i charyzmatycznych postaci sceny rocka. Ponadto, co jest niezwykle istotne, The Who przemówiło tym razem głosem trudnych acz ważnych problemów jednostki w kontekście egzystencjalnym i społecznym. 

Dramat głównego bohatera znakomicie pasował do pokazania negatywnych zjawisk współczesności, takich jak kult gwiazd, manipulacja młodzieżą, patologia ludzkich zachowań, hipokryzja kościoła oraz kryzys rodziny. Stał się swoistym protestem przeciw aprobacie oraz apoteozie takiego świata. 


Obwoluta album The Who z 1969 r. idealnie oddaje atmosferę fabuły snutej opowieści o alienacji młodego człowieka w trakcie dorastania. Metaforyczną próbą dążenia ku wolności (wyłaniającymi się z mrocznej pustki sylwetkami muzyków z wyciągniętą dłonią) i ograniczającą dopływ zewnętrznego światła symboliczną siecią chmur, nie zawsze łatwych czynników zewnętrznych wpływających na efekt dojrzewania człowieka. 



PS. Tommy doczekał się wielu różnych adaptacji. W trzy lata po premierze płyty zrealizowano album „Tommy – The London Symphony Orchestra and Chamber Choir with Solo Guests”, gdzie inaczej niż na oryginale albumu z 1969 r., linia wokalna utworów przypadła różnym twórcom. Poza muzykami The Who głos swój zaprezentowali m.in. Ringo Starr, Rod Steward, Steve Winwood i Richi Havens. Natomiast w 1973 r. gościła na deskach londyńskiego teatru Rainbow.