Pokazywanie postów oznaczonych etykietą southern rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą southern rock. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 27 czerwca 2019

POINT BLANK - Second Season (Arista 1977)

"Yippee-I-Yay
Yippee-I-Yo
Ghost Riders in the Sky”


Śmiałkowie wędrujący ku nieznanemu, poszukiwacze napędzani gorączką złota, notoryczni hazardziści, kowboje w kapeluszach z szerokim rondem, dumni Indianie toczący walki z przybyszami zza „wielkiej wody”, nieustraszeni szeryfowie, z błyszczącą gwiazdą, stojący po stronie Temidy. Z przeciwnej strony, wyjęci spod tego prawa rewolwerowcy i outsiderzy. Skoki na banki i napady na transporty kolejowe. Pojedynki w samo południe na ulicach, gdzie obowiązkowo stoi przybytek zwany saloonem, w którym panie lekkich obyczajów zarabiają na codzienny chleb – takie oto wizje snują się nam w głowie, gdy słyszymy termin „Dziki Zachód”. 

Mityczna konfrontacja na linii cywilizacji z naturą. Tę pierwszą uosabiał nowy ład – stróże prawa, senne prowincjonalne miasteczka i ich pełni nadziei mieszkańcy, urodzajna ziemia i kolej parowa. Tę drugą – bezkres spieczonej od słońca prerii, przemierzające ją stada bizonów. Wyjęci spod prawa rzezimieszki, brawurowi rewolwerowcy na swoich poskromionych mustangach w osobach Jesse Jamesa, Billy The Kida, Boba Daltona, Dzikiego Billy Hickoka, czy Buffallo Billa oraz nieuchwytni i zwykle niebezpieczni Indianie. 
I co to właściwie ma wspólnego twórcami niżej opisanymi? Właśnie wydaje mi się, że jak najbardziej ma. Osobiście kojarzy mi się z tym, co zaraz przedstawię. Ich cały styl i idea grania nawiązuje wprost do klimatów… kowbojskich. Wystarczy spojrzeć na muzyków - jak wyglądają, co grają i o czym śpiewają, a mamy echo dawnych anegdot, legend i mitów wprost ze świata „Dzikiego Zachodu”. Co więcej, za credo zespołu niech posłuży wizerunek okładki debiutu, opatrzony potężną dwulufową strzelbą, jakby żywcem wyjętą z westernu, skierowaną „wprost” (point blank) w każdego słuchacza! 

Jak wiemy na „Dzikim Zachodzie” sięgnięcie po broń było najprostszym sposobem załatwiania spraw, niezależnie od tego, czy źródłem konfliktu – zarówno długoletniego zatargu, jak i najzwyklejszej sprzeczki – były pieniądze, kobieta, czy urażona duma. Jak broń stanowiła nieodłączny element dzikiego zachodu, tak zwykle w środowisku buntowników - patrz rockmanów - często gitara jawi się jako atrybut wolności, niezależności i buntu. 

Majaczące sylwetki teksańskich rangersów w rozgrzanym falującym powietrzu, olbrzymie kaktusowe karnegie, jęk kojota preriowego, zawadiacki południowy blues, doprawiony jurnymi gitarowymi zagrywkami. 


Co tu dużo gadać, po prostu pyszne, surowe rockowe południe (southern) jak u „krewniaków” z Lynyrd Skynyrd, podlane szczyptą hard rockowej dynamiki. Świetne, często zadziorne numery. Zawiesiste brzmienie. Ekscytująca, zazwyczaj intensywna muzyka. Dobry wokal. Fajowe gitarowe riffy i sola. 


Nie trudno zgadnąć, że to wszystko nie przyszło od tak sobie, od razu. Jak to zazwyczaj bywa, przychylność fanów przepłacili wielką pracą, zarówno na próbach, jak też podczas forsownych występów na żywo. 

Grali do upadłego wszędzie, gdzie chciano ich słuchać. Przy tym jakże świetnie się bawili nie zwracając za bardzo uwagi na forsę. Dochodziło to takich paradoksów, że za zarobione gaże za występ w klubie, nie mogli uregulować rachunków, bo zbyt dużo skonsumowali płynów wyskokowych podczas tego właśnie koncertu 😁 

Sam zespół Point Blank zapoczątkował swój żywot dokładnie 19 lipca 1974 roku w aglomeracji Dallas, na bazie zespołu Odessa przez gitarzystów Rusty'ego Burnsa i Kima Davisa, wokalistę Johna O'Daniela, perkusistę Petera „Buzzy” Gruena i basistę Phillipa Petty. 

Druga płyta formacji, bo o niej jest mowa, powstała dosyć spontanicznie, z rozpędu pod egidą producenta Billy’ego Hama, znanego skądinąd ze współpracy z ZZ Top i inżyniera dźwięku Terry'ego Manninga. 


Second   Season   stanowi naturalną kontynuację stylu zapoczątkowanego na pierwszym krążku. Point Blank wszedł do studia wyczerpany po zagraniu ponad 300 koncertów w 1976 roku. Podczas promowania debiutanckiej płyty, notabene bardzo udanej, wcześniej wspomnianej, z okładkowym wizerunkiem strzelby dubeltówki. Wiele kawałków zawartych na drugim albumie zostało nagranych już podczas pierwszych sesji debiutanckiego albumu. Okazało się to bardzo pomocne, ponieważ po raz pierwszy, poważnie skoncentrowali się na tekstach, tak samo jak na bardziej urozmaiconej muzycznej ścieżce. Zwyczajnie dojrzewali, rośli jako rasowy zespół z amerykańskiego południa, czy też jak sami o sobie mówili „Texas Blues Rock Band”. 

Na koniec, parafrazując Wojciecha Młynarskiego, taki oto krótki krotochwil: 


I z gitarą, jak Point Blank, w Teksas rusz, 
z pojedynki wilkom strzelać w paszczę, 
po przygodę, po urodę życia pośród leśnych głusz, 
tam, gdzie życie nikogo nie hłaszcze. 


Howgh!!! 😁



czwartek, 4 października 2018

HYDRA – Rock The World (Polydor 1977)

Bywają różne płyty. Pretensjonalne, niezmiernie zawiłe w swojej strukturze. Obok nich istnieją takie, gdzie zgoła odmienne cechy wiodą prym: najważniejsza jest prostota, moc, spontaniczność oraz charyzma. Mówiąc krótko atrybuty czystego rock and rolla.

Rock The World to trzeci i niestety ostatni studyjny album grupy w składzie: Spencer Kirkpatrick – gitara, Wayne Bruce – gitara basowa i wokal, Steve Pace – perkusja. Prawdopodobnie najlepszy w twórczości zespołu. Znajdziemy na nim garść muzycznych tematów, które emanują czystą energią. Sprawią, że będziemy cieszyć się rockowym pięknem. Grają jakby na żywo podczas koncertu przed publicznością. Bez zbędnych dogrywek i nakładek. Bez specjalnych ceregieli. Wycyzelowania wysublimowanych dźwięków. Uczciwie, bez ściemy. Prosto i do przodu! Mam poczucie, że zwyczajnie robią swoje z potężnym ładunkiem entuzjazmu.
Bliżej nieznane trio. Jeśli nie całkowicie, to zapewne częściowo. Idące w konkury ze słynniejszymi amerykańskimi zespołami. Kompaktowe utwory z chwytliwymi riffami i motorycznymi rytmami są wykonywane w zawadiacki sposób przez naprawdę dobrych muzyków. Rasowy, chrapliwy wokal i dobra gra zaledwie trzech muzyków. Klasyczne „Power Trio”. 




Można ubolewać, że obecnie niestety podobnych zespołów ze starej szkoły jest jak na lekarstwo. Ciekawe, że nigdy nie koncertowali poza USA. Jak już jesteśmy przy Ameryce, to w czasie swojej świetności, Hydra wspierała na koncertach zespoły takie jak ZZ Top, The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd, itp. Nieprzypadkowo więc podpisali swój kontrakt ze sztandarową wytwórnią southern rocka Capricorn Records, gdzie wydała dwie pierwsze płyty (jeszcze jako kwartet), by opisywaną wydać pod szyldem Polydor Records.


Zaznaczam, że utwory zaprezentowane na tej płycie nie mają może tej klasy co sztandarowe dzieła wyżej wymienionych zespołów, i to zarówno pod względem wykonawczym jak i twórczym. Pomimo tego świadczą o tym, że trio z Atlanty na własnej muzycznej drodze nie miało do zaoferowania jedynie przeciętnego wykonania i sztampowego odegrania własnych pomysłów. Może nie w pełni dorównali rockowym klasykom, ale w zamian, pod względem wyemitowanej pozytywnej energii, mogą równać się z najlepszymi dokonaniami słynnych rockmanów. Partie poszczególnych instrumentów stanowią zamkniętą całość. Niejednokrotnie z głośników zieje ogniem. Co w końcowym efekcie przydaje rumieńców ich twórczości.


Z czym może się kojarzyć muzyka grupy? Wczesne Bad Company spotyka Mott the Hoople wspomagany przez Robina Trowera, skrzyżowanego z Tedem Nugentem i podlany nutą Outlaws oraz Lynyrd Skynyrd. Opisuję to jako mieszankę country (może lepiej do nich pasuje termin „americana”), rocka, bluesa. Czyli fajne, bujające, niezwykle żywiołowe i pełne radości klimaty. No cóż, w kategorii klasycznego rocka spisali się bezapelacyjnie na medal!



poniedziałek, 28 września 2015

ZZ TOP – Tres Hombres (London 1973)

„Jeśli masz zamiar grać country rocka – musisz wydać trochę więcej forsy. Potrzebne ci: kapelusz, kowbojki, dżinsy, zachrypnięty głos i długa broda. Tak, ona też jest konieczna. Wyobrażasz sobie ZZ Top bez długich bród?!”
Ten cytat znaleziony w czeluściach Internetu jak ulał pasuje do charakteru przedstawianego wykonawcy. Nie żebym drwił z Nich, broń Boże! Ale dlatego, że cała otoczka wokół kolesi z Teksasu jest jak puszczenie przysłowiowego oka do wszystkich fanów tego fajowego tria.  ZZ Top, bo o nich mowa, to nad wyraz sympatyczni dżentelmeni, brodaci gitarzyści obsługujący zazwyczaj pięcio i czterostrunowe gitary. Żeby było ciekawiej, całości dopełnia obywatel o nazwisku „broda” (Frank Beard), który jakby z  przekory nie nosi brody.
Płyta Tres Hombres jest wizytówką tego wszystkiego, co jest charakterystyczne w muzyce zespołu. Dźwięki zgromadzone na  tym albumie zdają się bombardować bezpośrednio, bez żadnych dodatków. Niepodzielnie rządzą surowo brzmiące instrumenty: gitara, bas i perkusja, pozbawione zbędnych dodatków czy wątpliwych dźwiękowych ozdobników. Instrumentaliści fantastycznie zgrani, świetnie rozumiejący się. Doskonale zsynchronizowani.  Przybrudzone brzmienie gitary Billy Gibbonsa, donośny bas Dusty Hilla, intensywne bębny Franka Bearda, wszystko to składa się na surowe, mocne oraz soczyste brzmienie.

ZZ Top stworzył na swoim trzecim longplayu charakterystyczną mieszankę boogie, bluesa i hard rocka. Przesłanie zespołu leży w mięsistym blues rocku nafaszerowanym jak meksykańska kuchnia ognistym chili. Zresztą to wszystko w sposób dobitny symbolizuje rozkładówka okładki z jaskrawą fotografią ostrej potrawy zwanej po prostu La Grange, serwowanej w nieistniejącej, ulubionej przez sympatycznych brodaczy „Leo Mexican Restaurant”.
Trzeci album grupy stał się przełomem w jej karierze i pozwolił wypłynąć na szerokie wody popularności na jaką bezdyskusyjnie zasłużył. Urok tej płyty wydanej dokładnie 26 lipca 1973 roku, jest łatwy do zdefiniowania. Idea jej towarzysząca jest stała bez względu na okoliczności i lata w jakich powstała. Jest prosta, przejrzysta i szczera do bólu. Oscyluje wokół stylu życia amerykańskiego południa. Ma za zadanie przysparzać rozrywek, a nie kreować ambitne przesłania artystyczne. Może właśnie dlatego przy całej dość siermiężnej prostocie nie trąci wcale fałszem i obłudą. Być może dlatego zawładnęła sercami odbiorców takiej muzyki.

Album najbardziej znany jest z kawałka La Grange  - dynamiczny i sugestywny numer, przywołujący osławiony Chicken Ranch. Przybytek uciech cielesnych lokowany w teksańskim miasteczku wspomnianym w tytule kompozycji.
Piosenki są przepełnione humorem,  w których przeważają męskie tematy: piwo, szybkie samochody, dziewczyny i nieodłączna sobotnia balanga przy akompaniamencie rytmicznej, najlepiej countrowej czy bluesowej muzyki. Są to bardzo dobre, stylowe kompozycje, którym zachrypnięty głos Gibbonsa, a czasem Hilla,  dodaje szlachetności i świeżości pomimo upływu lat od nagrania tego materiału.
Nieodłącznie z muzyką ZZ Top związane są trzy elementy: niesamowity pazur, świetne riffy połączone wybornymi  solówkami i magiczny, zawadiacki pierwiastek osadzony na stałe w estetyce grupy. Posłuchajcie świetnego wolniaka Jesus Just Left Chicago albo bujającego Have You Heard?, które stanowią esencję stylu wykonawcy obok wyżej opisanego La Grange.
Warto wspomnieć , że w ZZ Top, choć istnieje nieprzerwanie od ponad czterdziestu lat, nie zaszła ani jedna zmiana personalna. Cały czas grają w trójkę i używają prawie tych samych chwytów gitarowych. Z przymrużeniem oka wciąż powtarzają, że ich twórczość polega na przesuwaniu w różnych kierunkach znanych im, trzech  prostych akordów.
„Po prostu gramy to, co nam się podoba, i mamy nadzieję, że te dźwięki przypadną do gustu również innym ludziom. Ważnym elementem muzyki formacji było także to, że od początku była ona tworzona przez zaledwie trzy osoby” - kontynuuje Gibbons. – „Nasza twórczość to wypadkowa zaledwie trzech punktów widzenia”.
Bo w prostocie tkwi siła.
I jak tu nie cenić tych Trzech Nicponi?



wtorek, 21 lipca 2015

LYNYRD SKYNYRD - Gimme Back My Bullets (MCA 1976)

Fanowi zawsze jest trudno wybrać tę najlepszą płytę jednego z ulubionych zespołów. Taki problem mam w tym przypadku.
I być może debiutancka płyta Lynyrdów „Pronounced 'Lĕh-'nérd 'Skin-'nérd” najlepiej wyraża i definiuje styl zespołu. Z kolei druga „Second Helping” wydawać się może bardziej kompetentna. Podobnie koncertowa „One More From the Road” pozostaje bardziej adekwatna do konwencji bandu, nie odbiegająca od najlepszych albumów grupy. Po prostu wszystkie płyty z początkowego okresu działalności Lynyrd Skynyrd są warte uwagi.
Dlaczego więc „Gimme Back My Bullets”, pozornie pozbawiona wyraźnych przebojowych utworów? To proste. Ten album poznałem jako pierwszy. Z tego powodu otaczam go szczególnym sentymentem. Pamiętam, że trafiłem na niego w jakimś komisie. Zarekomendował mi go sprzedawca. „Fajne stare granie” – mówił. Trafił w sedno sprawy. Od razu załapałem ten klimat. Solidne amerykańskie granie. Pełne tego co lubię. Blues, country i rock and roll.

To było to! Jak ktoś kocha luz, swobodę i te brzmienia, to nie ma nic lepszego! Bez zbędnej naleciałości w postaci wysublimowanego stylu z nadbudową intelektualną. Granie proste, szczere do bólu. Bez zbędnych zawiłości aranżacyjnych. Myślę, że w tym tkwi niezwykła siła pozornie prostej muzyki Skynyrdów. Naładowana  energią, zagrana z uczuciem bez oszukiwania. Od serducha!  Pozbawiona tej gwiazdorskiej bufonady. Zero gwiazdorskiego snobizmu. Prowincjonalna prostota i szczerość  zadeklarowane w  tekstach dosadnie wyśpiewywanych przez nieodżałowanego Ronniego Van Zanta. Afirmacja życia. To wszystko i aż tyle. Tylko w takiej postaci trafia bez pudła w uczucia słuchacza. Muzyczna estetyka czysto amerykańska. Trochę jak z dzikiego zachodu. Z przytupem. Zawadiacka, rebeliancka niczym  z południa konfederatów (zespół pochodzi z Jacksonville). Słucha się  tego smakowicie! Skrzydła rosną. Niczym wolny ptak (freebird) chłonę te dźwięki pełne uczucia i swobody.


Nie chcę powtarzać za innymi, którzy zabierali głos niezliczoną ilość razy na temat twórczości grupy. Ale na usta mimowolnie cisną się powyżej wymienione słowa, które opisują ten fenomen związany z takim graniem . Może to i egzaltacja, ale pełna prawdy.
„Oddaj mi moje naboje” został zarejestrowany w 1975 roku bez udziału dotychczasowego, trzeciego gitarzysty Eda Kinga. Stąd więcej przestrzeni dla gitar Gary’ego Rossingtona i dominującego w tych nagraniach Allena Collinsa.
W porównaniu do poprzednich płyt zespołu, basówka Leona Wilkersona wysunęła się zdecydowanie na pierwszy plan. Brzmienie stało się bardziej gęste, mięsiste, co w tym przypadku jest wyłącznie zaletą. Wpływ na to miała obecność zasłużonego producenta Toma Dowda, który nadał płycie swoistą, jakby głębszą nutę. Nawiasem mówiąc człowieka odpowiedzialnego za kreowanie  brzmienia wielu artystów takich jak np. The Allman Brothers Band, Eric Clapton czy Rod Stewart.

Za pomocą prostych środków, udało się wspólnym wysiłkiem ludzi zaangażowanych w sesję nagraniową, stworzyć płytę rzeczywiście godną szczególnej uwagi. Bardzo spójną. I to niezależnie od tego z jakimi numerami mamy akurat do czynienia. Rozpoczynając od tytułowca, poprzez zapadające w pamięci ballady w rodzaju „Every Mother’s Son”, „All I Can Do Is Write About It”, a kończąc na sprawdzonym klasyku J.J. Cale’a – „I Got The Same Old Blues”.

Jeśli ktoś chciałby znaleźć w tej muzyce coś odkrywczego, to na pewno się srodze zawiedzie. Zaskakujących oraz niespodziewanych nowości  tu nie spotka, ale ładunek pozytywnej energii i tak poraża. Tak samo jest z niewyszukanymi tekstami, chwilami nawet można by je określić mianem banalnych, a nawet zakrawających o naiwność.
Podsumowując jest to bardzo dobra, godna polecenia próbka muzyki zespołu. Szczególnie na początek znajomości z jego twórczością.


I jeszcze jedno. W dniu 3 maja bieżącego roku zespół po raz pierwszy w historii pojawił się na jedynym koncercie w Polsce. W stolicy na Torwarze przyciągnął sprawdzonych i najwierniejszych fanów z naszego kraju. Mimo, że ze złotego składu zespołu ostał się tylko Gary Rossington, to czuć było ten specyficzny niezapomniany feeling. Nie do podrobienia. Prawie nieosiągalny współcześnie. Tak przecież ceniony i kochany  przez całe rzesze wielbicieli podobnej muzyki. Bo przecież „Magia dźwięków rodem z białego południa jest niezmiennie pociągającą i silna”,  jak powiedział zasłużony dla popularyzacji southern rocka, Paweł Freebird Michaliszyn na łamach pisma „Twój Blues”.







wtorek, 14 lipca 2015

GREG ALLMAN – Laid Back (Capricorn 1973)

Trudno  jest pisać o czymś, z czym ma się wyjątkowo osobiste relacje. Zapytacie jak to? Relacje z muzyką?
Przemawia ona do mnie w sposób wyjątkowy. Porusza intensywnie nie nieokreślone uczucia, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Uosabia niewypowiedzianą bluesowa tęsknotę. Trafiając do samego rdzenia duszy. Aż brakuje słów… Taka jest właśnie ta płyta.
Muzyka napełniona melancholią instrumentów klawiszowych i bogata w dźwięki gitary akustycznej. Niezwykle stonowana w stosunku do dźwięków pochodzących z macierzystego zespołu Grega.
„Naprawdę  jest na tej płycie jakiś szczególny klimat… miejscami dość mroczna, ale wokół nas pełno było mroku, kiedy umierali wszyscy ci ludzie” - mówił  Johnny Sadlin, producent tego albumu nazywając go swoim ulubionym.”
(Jeźdźcy Północy. Historia The Allman Brothers Band – Scott Freeman)

Smutek wyrażony w dźwiękach, miał swoje głębokie uzasadnienie w bliskiej wówczas przeszłości zespołu. Stanowi on rodzaj żałoby połączony z hołdem złożonym bratu gitarzyście Duane’owi oraz basiście Berry’emu Oakleyowi, muzykom  The Allman Brothers Band, którzy zginęli w tragicznych w wypadkach motocyklowych. Zdawał się próbą katharsis, spowiedzią „aby znów przed siebie iść” jak śpiewał polski odpowiednik Allmana, niezapomniany Rysiek Riedel. Pełna kontemplacji i ukojenia dla skołatanej duszy oraz umęczonego ciała. Stąd nieprzypadkowo zatytułowana „Laid Back” (wyluzowany).
Płyta rozpoczyna rewelacyjna wersja „Midnight Rider”, która w tym wcieleniu jeszcze bardziej staje się wiarygodna. Jakby opisywała naszego bohatera. Wiecznego uciekiniera- tułacza. Wciąż żywego Grega, jednego z braci Allmanów.
 
Well, I've got to run to keep from hidin',
And I'm bound to keep on ridin'.
And I've got one more silver dollar,
But I'm not gonna let 'em catch me, no,
Not gonna let 'em catch the Midnight Rider.

A wieńczy standard muzyki gospel „Will The Circle Be Unbroken”. W tej postaci brzmi jakby wycięty ze świątecznego nabożeństwa kościoła czarnoskórych mieszkańców południa. Uduchowiona, prawie religijna, chwytająca w punkcie kulminacyjnym ujmująco za serce. Bez reszty porywająca.
Cały materiał zgromadzony na płycie jest pozytywnie wytłumiony. Brzmi przekonywująco. Warstwa muzyczna jest klarowna i absolutnie ciepła. Zdaje się odprężać słuchacza. Zdominowana przez klimat balladowy, poprzecinana dynamicznymi wstawkami charakterystycznymi dla dziedziny jazzowej. To wszystko sprawia, że należy zaliczyć to dzieło w poczet najbardziej znakomitych klasyków południowego rocka.

Greg z żoną Cher w repertuarze z tej płyty: